Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
19.69 km 2.00 km teren
00:57 h 20.73 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:1.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: 693 kcal

A tym razem Centurionem

Sobota, 31 stycznia 2015 · dodano: 25.02.2015 | Komentarze 6

Bo mnie okoliczności flory i fauny zmusiły.

Śnieg mi zawitał do wsi. Taki popierdółkowy co prawda, bez nadziei na biegówki, na miesięczną choć zmarzlinę na bagnach kampinoskich, ale zawitał.
Był on sobie taki marny, że najechanie na niego rowerem spowodowało, że cały się na oponę nagarnął i na kostce zostało po nim tylko wspomnienie.

Inna sprawa, że nie tęsknię.

Ale do przeciwnika podeszłam z respektem, wyciągając na poły zakolcowanego Centka. Opłacało się to tylko przez pierwsze 3 km, bo potem zaczęła się zwyczajna breja. Przesolona. W napędzie zgrzytająca. Po śniegu zostały tylko wielgaśne kałuże, wdzierające się do butów, spodni i w inne intymne miejsca.

Jeżdżąc Specem, zdążyłam zapomnieć, jaki ciężki krążownik z tego Centuriona.

Ale jak ludzie jeżdżą samochodami po mokrych drogach to… Bogu niechaj będzie chwała i cześć za Amerykanów, bo byśmy w cuglach wygrali konkurs na najdurniejszy naród, deklasując konkurencję.



Dane wyjazdu:
19.69 km 2.00 km teren
00:55 h 21.48 km/h:
Maks. pr.:30.78 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: 479 kcal

W pisaniu stopuje mnie cholerny Garmin

Piątek, 30 stycznia 2015 · dodano: 24.02.2015 | Komentarze 7

Bo może i mam chęć. I czas. I może coś tam jeżdżę. Ale pamięć mnię zawodzi. Puchaty mówi, że wszystkiemu winna jest beczułka. I przeto nie wiem, tępo gapiąc się w Garmina, skąd dokąd jechałam. Po kilometrażu ciężko poznać. Najłatwiej po godzinie rozpoczęcia. Bo na przykład o 7:30 mogłam napierać tylko do Pruszkowa. I na pewno byłaby to sobota. A o 12:12? Też niecałe 20 km? To mógłby być Kampinos. Ale czy jest?

Cholerne tajemnice beczułki.








Ale odnalazłam notatki, które bywa, że czynię. Z kronikarskiego obowiązku. A poza tym cholera wie, w jakiej sprawie będę kiedyś przesłuchiwana. Lepiej znać okoliczności.

No i co się okazało.

Jechałam onegdaj do Pruszkowa. Było ślisko i kilka razy koło mi umykało. Ale okazałam się zawodowym antyumykaczem. I balansując (nie tak jak poprzednio, kiedy pierwszego orła wycięłam już pod bramą domową, którą zamknąć chciałam, drugiego orła dwa kilometry później, trzeciego kujawiaka z wślizgiem rowerowym uczyniłam w Święcicach, czwartego pod samym Pruszkowem, żeby było śmieszniej, mając w zasięgu wzroku pługosolarkę), jakoś dotarłam.

I myślałam tylko o Centurionie, któremu założyłam jedną kolcowaną oponę.

Tak, ten wpis jest zrobiony na odwal się, na kolanie, dla pieniędzy i dla blichtru. 

Kto się tu zna na Garminie 705? I nie zagląda na mojego przykurzonego bloga tylko po to, żeby sobie pofapować?



Dane wyjazdu:
20.38 km 1.00 km teren
00:56 h 21.84 km/h:
Maks. pr.:29.54 km/h
Temperatura:1.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

I choć jeżdżę pedalsko mało, to już mam zaległości

Sobota, 17 stycznia 2015 · dodano: 01.02.2015 | Komentarze 8

A było to dwa tygodnie temu. I będzie to rzecz o mych smutnych kacach. Filmowych wręcz. O takich, do których ZAWSZE prowadzi uparte „Nieeeee, nie żłopię dziś, jutro muszę wcześnie się podźwignąć”. A potem kończy się jak zawsze.

Zaczęło się w Domu Pretendującego Do Bycia Złym, czyli u rutera i jego nadobnej małżonki (tak, tak, wszystkie lecące na rutera DZIERLATKI, on ma Żonę i to do tego Roszczeniową!!). I była moja litania, jak to nie mogę, jak to muszę wcześnie wstać. I mój lament nakazujący wszystkim mi współczuć.

I współczuli. Kasztelanami mi współczuli.

A potem? A co potem??

W środku nocy, czyli około siódmej, gdy jeszcze nawet nie śmiało świtać, podźwignęłam łeb, ciężki sromotnie. Podźwignęłam, jęcząc. Świat widziałam na fioletowo. Pojęłam, że potrzebuję takiej metalowej opaski na gardło, co to ją się zakłada łabędziom, żeby nie żarły TOO MUCH. Tyle, że mnie potrzebna jeszcze cieńsza. Antyalkoholowa.

Dzień zapowiadał się multiparszywie.

Jakie ja miałam po drodze halucynacje!
Począwszy, że.

Świat mnie przywitał pięknym świtem, czerwonym, jak nad morzem. Czerwonym. Czyli przynajmniej kolory zaczęłam różnicować.




I goniącym mnie uparcie kundlem mnie przywitał.

Oraz wizualizacją nadjeżdżającego z przeciwka samochodu jako nacierającego wściekłego rosomaka.Serio. Jechałam ciężko, łeb mi nad kierownicą wisiał, ócz miałam plugawy, a gdym wzrok umęczony podniosła raz znad koła, ujrzałam białego, wściekłego, zacietrzewionego ROSOMAKA.
A była to zwykła stara Toyota (po wnikliwej analizie).

Zaczęłam mieć wątpliwości, cożem wczoraj sączyła, ale jednocześnie powzięłam postanowienie, że będę to następnym razem rozcieńczać. No czułam się podle. Jak każdy z nas o siódmej rano.

A wysiłek nie pomagał.

I gdy jużech myślała, że koniec mój nadciąga, zobaczyłam (zhalucynowałam??) co następuje.

Pośrodku Płochocina pięknemu wschodowi słońca przyglądał się stojący na chodniku MENEL.

Śmiało mogę zeznać, że on tenże wschód kontemplował.

Czcił go.

Stał w wioskowej płochocińskiej szarzyźnie, pośród krajobrazu rozprutych lub też od samego początku źle ułożonych chodników. I zafascynowany patrzył.

Nie zauważył mnie, zasuwającego z naprzeciwka wyjącego tira, niczego. Widział tylko słońce.

I był w tym patrzeniu najpiękniejszym MENELEM na świecie. Był personifikacją cytatu „ujrzawszy cię pojąłem, że zachwyt jest żywiołem”. Emanował tym wyrazem zasmakowania wielkiej sztuki, jaki przybiera się wchodząc do galerii (z obrazami, nie handlowej), wiedząc, że ni chuja się tych bohomazów nie zrozumie. Ale coś w nich jest.

Piękny był w tej całej swojej styranej życiem, spirytusem, pomarszczonej krasie.

Zrobiło mi się lepiej (tylko ciut). Dalsza część trasy zleciała mi na przypominaniu sobie, który to polski malarz tak dobrze rejestrował polskie proste, wieśniacze twarze.

A jechało mi się ciężko. I jeszcze chwilę trwało, zanim dotarłam.

I już o 16-tej przypomniałam sobie, że Chełmoński.

Ten PIĘKNY MENEL był go godzien. I na odwrót.

A ja już więcej nie piję.


Dane wyjazdu:
19.83 km 2.50 km teren
00:48 h 24.79 km/h:
Maks. pr.:35.42 km/h
Temperatura:2.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Co by było, gdyby dziś jeszcze zaistniał wpis?

Sobota, 10 stycznia 2015 · dodano: 14.01.2015 | Komentarze 7

No co?
Psińco, pewnie.

Tym bardziej, że wpis ci on, symboliczny, bo jakiś to kilometraż? Tyle, że nawet młodociana Che na swoim Wigry 3 nie zamierzała przejechać, gdyż „bo to opłaca się na DWAŚCIA kilo przebierać?”.

Inna sprawa, że tak niedaleko miałam do liceum. Do którego chodziłam, choć niewiele w mojej aparycji na to wskazuje. A już w bystrości to w ogóle.

I jeszcze ta pora. 7:30 rano. SIÓ-DMA CZY-DZIE-ŹDZI.
Tylko pieniądze są w stanie mnie z domu o tej nieludzkiej godzinie, w nocy przecież, z domu, spod kołdry wywlec.

To jest taka pora, że nawet koty nie wyłażą z budy, którą natenczas onegdaj Niewe był samotnie własnymi ręcyma sklecił. A buda piętrowa. Ocieplana styropianem. Też bym nie wyszła. O tej cholernej siódmej.

I jeszcze ten wiatr. Ten co tu i ówdzie powyciągał z korzeniami drzew nieco, pozrywał banery i poszalał, szkodnik.
Acz mnie – jak przystało na człowieka sukcesu – wiał przeważnie w plecy i zadek zgrabny.

A jeszcze ta droga. Smutna jak ponury szpak wgapiony w smętną WEDŻAJNĘ. Bo ja do Pruszkowa zmierzałam. A przez te dwadzieścia wyasfaltowanych kilometrasków popatrzeć na co NI MA.

Najpierw mam szuter, tym razem namokły styczniowymi, zwyczajnymi w tym okresie. opadami deszczu (przez dni 3). Więc już na wstępie wyglądałam jak salceson wylądowany w piachu.

Potem mam dwa zakręty, jedno skrzyżowanie, kolejne dwa zakręty i dawną Poznańską. Potem skręcam na Płochocin i tam spotyka mnie miły akcent w postaci KOTECKA w oknie w jednym z domów. Następnie jak się uda, trafiam na pociąg i zamknięty przejazd, też w Płochocinie. A potem jadę sobie wzdłuż torów, co mi przypomina fajne dzieje, kiedy beztrosko pracowałam w korporacji i, choć modnie było mówić inaczej, czasu miałam w cholerę.

A potem to już Domaniew (po kolejnym szutrze namokłym, namokniętym nawet, który ustabilizował mój salcesonowaty stan) i wiadukt nad autostradą, który zawsze staram się pokonywać z blatu, DEPIĄC W PEDAŁA i już za chwileczkę jestem w Pruszkowie.

I to opłaca się w ogóle wpis robić? Nie wydaje mie się.

Ale nie zebrałam się tutaj, żeby sobie tańczyć.


Dane wyjazdu:
36.18 km 28.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:40.09 km/h
Temperatura:-4.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Niechaj będzie, że powracam

Niedziela, 4 stycznia 2015 · dodano: 07.01.2015 | Komentarze 14

 I niechaj będzie, że nie na jeden wpis…;)

Bo to różnie, wszelako wręcz, bywa.

A powracam, bo… KUUUUŹWA!
Zbulwersowana jestem tymi spsiałymi czasami, w których to przyszło mię i Niewemu (temu Niewu) spotkać się, jak to drzewiej bywało, w okolicznościach A I OWSZEM rowerowych, z niejakim Gorem i nie inszym Janeczkiem i muszę temu dać ujście.
W samym spotkaniu nie ma nic bulwersującego. Najgorsze jest to, że oni zziębnięci, zziajani jak trzynogi jamnik lecący za autobusem (nie pytajcie mnie, po co, one tak lecą zawsze, tak w trupa, jakby w tym autobusie zostawiły plecak) weszli do Domu PRZECIEŻ KUŹWA WCIĄŻ Złego, po przelocie rowerem weszli, i na proste, gościnne pytanie na powitanie „PIWECZKO?” odparli:

(tu charcham i miotam plwociną plugawie)

„RACZEJ HERBATĘ”

(nadal charcham i się raczej nie odcharchnę)

I ja, mając łzy w oczach, trzęsąc w cichej rozpaczy brodą, im tę herbatę PODAŁAM.

Na swoje usprawiedliwienie mam tasak, którym właśnie zamachuję się na tęże rękę od robienia herbaty.

Potem było ciut tylko lepiej.

Wyszliśmy bowiem tych dwóch Żonkosi do stolicy na rowerach odprowadzić. Poniekąd żeby się upewnić, że sobie poszli (bo ileż można udawać ogólną wesołość w stosunku do osób pijących po rowerze HERBATĘ??).

I zaliczyliśmy trasę do stolicy możliwie najbardziej leśnym wariantem. Goro pewnie kurwił pod nosem na tę korzenistą pożarówkę, bo pomykał na singlu swym osakwionym, łomoczącym na wszelkich wybojach, ale świeciło słońce i nikt nie zważał na jakiej tam post-herbaciane utyskiwania.
Zresztą, kto by tam słuchał.

Z chłopakami rozstaliśmy się w na Bemowie – z Janeczkiem po eleganckim pożegnaniu, a z Gorem dość spontanicznie, bo się oddzielił bez słowa w Małpim Gaju. Wobec czego, uciskani czasem i lekutkim mrozem pojechaliśmy w swą ZŁĄ stronę.

Słońce świeciło, byliśmy na rowerach, a i tak smutek jakiś.
Herbatę, kurwa.


Dane wyjazdu:
77.33 km 0.00 km teren
04:00 h 19.33 km/h:
Maks. pr.:43.02 km/h
Temperatura:
HR max:178 ( 90%)
HR avg:141 ( 71%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2431 kcal

Ja Ci, Che, powiem, co to jest trening!

Piątek, 7 czerwca 2013 · dodano: 27.06.2013 | Komentarze 4

Rzekł był do mnie Niewe.

I ja Wam to powtórzę. Czymże jest trening.

To jest to „co się bez sensu w kółko jeździ”.

O!

Z taką postawą trudno komuś takiemu zaproponować zrobienie klasycznego WPROWADZENIA.

A jeszcze trudniej jest zaproponować takiemu komuś klasyczne wprowadzenie, jeśli ten ktoś na pytanie o zakładanie opaski do tętna, krzywi się z obrzydzeniem.

;)

A jeszcze wczoraj mówił, że tak, pewnie, chętnie przepali się przed jutrzejszym orientem.

Tak więc bez tego całego szamaństwa kolarskiego pojechaliśmy ku Kabatom, gdzie ja zakańczałam szkolenie. Wcale nie oznacza to, że się na tych rowerach opsierdalaliśmy.

Tyraliśmy nader mocno.

A jechaliśmy przez Janów i Groty, gdzie przyuważyłam drwala na rowerze w żółtych, czyli bardzo modnych w tym sezonie KALOSZACH. Na pewno SPD.

Rozjazd (ten moment, w którym jedno jedzie w drugą stronę, a drugie w jedną – żeby było inaczej) zrobiliśmy na Żwirki i Wigury, pod sklepem, w którym Niewe widział, jak starsza pani kupuje sobie bułeczkę i PÓŁ LITRA.

W końcu nowy dzień obudził się wielkimi haustami!;)

I stąd już dalej na Kabaty mknęłam sama. Choć bardziej korzystnym sformułowaniem byłoby „PEŁZAŁAM”.

A z powrotem było jak nad morzem. Wiatr, który rano wiał mi w ryj, teraz też mi wiał w ryj. Odwróciła się zła menda ku mnie ewidentnie tym gorszym otworem.
I choć trzymałam te trzydzieści na szafie, turlało mi się źle.

Humor jednak poprawił mi się tuż za Polem Mokotowskim. Tam – w kierunku Woli – zaczynał ciągnąć się TAK PIĘKNY korek, że wszystko mi pojaśniało z radości, a zwłaszcza lico.

Jak ja lubię między takimi przemykać.

A przemykać mogłam, bo tuż za tunelem w okolicy Zesłańców PO ZUPEŁNIE DRUGIEJ STRONIE rozpiermandoliły się dwa samochody. I musiały się lemingi polampić. A zatem swoje odstać;).
Ku memu pokraśnieniu.

Na koniec spotkałam Maćka, takiego znajomego z Bródna, też rowerowego, z którym szybko wymieniliśmy newsy, po czym – kiedy już się rozjechaliśmy – zoczyłam, że z czujnika kadencji WYLATA mi ta wajcha, która służy do pomiaru prędkości. Znaczy się wisiała na dwóch kabelkach.
Zatrytytkowałam to. Bo miałam trytytki.
Tyle z szałowych przygód.



Dziś dużo jechałam w kadmie i ołowiu.

A teraz najlepsze! Rano we Włochach z podporządkowanej wyjechała przy nas samochodem TINA TURNER! Miała identiko fryzurę na srebrnego Limahla i dłuuuugie kolczyki w kształcie rombów!

Była po prostu SIMPLI DE BEST!



Dane wyjazdu:
52.91 km 32.00 km teren
02:35 h 20.48 km/h:
Maks. pr.:33.61 km/h
Temperatura:
HR max:179 ( 91%)
HR avg:144 ( 73%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2129 kcal

No i o. Po formie!;)

Środa, 5 czerwca 2013 · dodano: 27.06.2013 | Komentarze 1

,,To co mam, to co mam…
… to do PRANIA…
Tego mi nie zabierze nikt!”


A tak se nuciłam przed wyjściem na rower.
Wrzucałam bowiem do pralki usyfione sprzątaniem w garażu odzieżowe imponderabilia.



A Wam teraz powiem, co się okazało podczas tego sprzątania.

ZNALAZŁAM jeden z moich rowerów! Fulla znalazłam!

No dobra, to też powiem, jak wyglądało sprzątanie w garażu. Przestawiliśmy rzeczy z miejsca A do miejsca Ą. Dość zatem blisko położonego, ale wystarczyło, żeby rower znaleźć.

Dobrze, że go znalazłam, bo parę dni później zadzwoni do mnie izka i zaproponuje mi tysiączek za przejechanie się nim;).


Jak już z tego roweru zdmuchnęłam pyłek z piłowanej w garażu płyty o-es-be (nie powiem, kto zrobił zajebiste podium na zawody w Jabłonnie!), pomyślałam, że ja też chcę mieć miękko na korzeniach.

Niniejszym OBAMY: Niewe i ja pojechali do Kampinosu na fullinach.

Z grubsza plan na ten przelot był prosty. Ponieważ po wczoraj Niewe powinien dziś odpocząć, tym bardziej, że w sobotę katuje się na Bike Oriencie, mnie mój full w tym wydaniu bardzo pasował.

Nie zapsierdalamy dziś – pisnęłam błagalnie, dobrze wiedząc, że na FSR-ze mogę orać maksymalnie DWAJŚCIA OSIEM na godzinę.

Drugi plan był taki, że unikamy wody i błota. Ma być lajtowo.

I było. Tyle że ja snułam się gdzieś daleko za Niewe. Gdyż zaczęłam umierać na odcinku pleców. Od punktu „Łopatki” do punktu „Zakończenie Pleców Szlachetnej Nazwy”.

Z grubsza już po kwadransie byłam człowiekiem, który – jak mówi Niewowe dziecię – UMARNĄŁ.

I po frajdzie było.
No dobra, na korzeniach było fajnie, na zjazdach fajniej, a już na korzenistych podjazdach (które – gdy je robię na sztywniaku – odkrywają moją leszczową naturę) najfajniej. Wszystkie te sekcje przechodziłam OGROMNĄ ręką.

Moje tempo jednakowoż było takie, że mogłam śmiało po drodze wypatrywać grzybków.

I wypaCZyłam mnogo kureczek, któreśmy to w akompaniamencie jęku komarów wydarli z podłoża. Zostawiając te najbardziej mikre, żeby podrosły i czekały na nas następnym razem.

Na tym zakończyłam swoje podobanie się tej wycieczki, bo pogrążyłam się we własnym plecowym bólu i w upokorzeniu niekorzystną do szybkiej jazdy geometrią fulla.
Jednak aż tak bardzo KOPYTA MI NIE WALO, skoro snuję się w terenie daleko za Niewe.
Okazałam się typowym Mazoviakiem, który na płaskim popindala, a w terenie się trzepie i zamula:).

Ale i tak fajnie, że w las wybraliśmy się.

Komary też się cieszyły!


P.S. Wpis Niewe z tej wycieczki jest moooocno inny;)



Dane wyjazdu:
21.44 km 0.00 km teren
00:42 h 30.63 km/h:
Maks. pr.:36.20 km/h
Temperatura:
HR max:177 ( 90%)
HR avg:161 ( 82%)
Podjazdy: m
Kalorie: 721 kcal

Teraz muszę zobaczyć to na własny ócz!

Wtorek, 4 czerwca 2013 · dodano: 27.06.2013 | Komentarze 0

No bo wczoraj ponoć lecieliśmy i nawet cztery dyszki. Tak mi perorował Niewe. Musiałam wczoraj dać wiarę, bo Garmin z domu tęsknie popiskiwał za mną (słyszałam go w okolicach Myszczyna, tego samego, który autor opisał w średniowiecznej pieśni: Myszczynam, Zyszczynam, alleluja”).

Teraz przezipowałam mocowanie nawigacjowe ze Szpeca do Szpeca i parę chwil później mogłam otworzyć oko temu niedowiarku.

Było pode wiatr. Onże wiał nam z naprzeciwka, a my pomimo! Pomimo niego (niemu??) oraliśmy po zmianach mocno i doooobrze ponad trzydzieści na godzinę.

Niewe twierdził, że po wczorajszym mocnym STANDARDZIE Z PSEM (jakby to napisał ktoś stąd:D) palą go giczoły, ale tempo trzymał i – muszę to napisać, żeby sobie ego podpompować!! – koło me zgubił INO ROZ.

I ten sam Niewe powiedział do mnie że „Ale masz kopyto”.

Niewe. Mi. My-i!!
Do MNIE tak powiedział!
Stęskniwszy się za takimż kolarskim uznaniem.


I aby nie było tak pięknie, na samiuśkim końcu naszej pętli daliśmy się zmoczyć burzy, tak że w Dom Zły wstąpiliśmy ociekający jak trzeba.

Ale średnia jest wyborna. Kręci mnie i podnieca to;)



Dane wyjazdu:
37.08 km 0.00 km teren
01:16 h 29.27 km/h:
Maks. pr.:40.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Już tradycyjnie

Poniedziałek, 3 czerwca 2013 · dodano: 27.06.2013 | Komentarze 0

Ekstradycją stało się niepostrzeżenie to, że gdy kończy się miesiąc, ja zaczynam BAJKSTATSIĆ.

No to lecem.

TU jest wersja Niewutka z tego dnia.

Mnie się zapamiętało (a wynika to z moich tajnych, szatańskich kajetów), że akurat trafilim po południu w okienko pogodowe, które wypadło mniej więcej po szóstej tego dnia burzy.

Ja do burzy nic nie mam, lubię, jak DRZMI (jak to mówią dzieciory).

No ale po ostatnich mniej lub bardziej przelotnych opadach w Kampinosie wody jest po PACHI, a nam – wyjątkowo – tytłać tego dnia nie chciało się.

Wykazaliśmy męstwo (ja) i determinację (Niewe) i zdecydowaliśmy się na mocny asfaltowy przelot. Skrycie, tak po cichutku było mi w to graj, bo Niewe w terenie na swoim fullu jest niedościgniony, korzenie dla niego nie istnieją, a mnie te wystające z ziemi zdziry wywalają z rytmu (a rytm – jak wiadomo – jest szalenie ważny) i tylko bluzg ciśnie się na te małe różowiutkie usteczka.

Wykonaliśmy niemal STANDARD Z PSEM, jakby to napisał pewien ktoś z BS. Wypracowaliśmy sobie bowiem taką małą ASFALCIĄ pętlę i tym razem też jechaliśmy nią.

Ale to JAK! Przejechaliśmy to TAK, że pod domem, do którego zawitaliśmy po 48-miu minutach (a po 25 kilometrach) zdecydowaliśmy się na „rozjazd”. Tu muszę złożyć wyjaśnienie, że ROZJAZD według Niewe jest wykonywany z równą mocą i w takim samym tempie jak pętla podstawowa.

I choć orało mi się zacnie, to do swobody podczas jazdy na blacie mi trochę brakuje*.
Tym bardziej, że ze Speca startowego zrobił się gruz i wszystko mi rzęzi, a przerzutkę mam z zapalnikiem czasowym. Wchodzi z piętnastosekundowym opóźnieniem.

Oraz pojechałam bez Garmęna, bo wczoraj mieliśmy plan ujeżdżania korzeni na fullach i ja mocowanie tamże pozostawiłam na fullu.
Poprzednie zepsułam. jak metalową kulkę.

Kotów spotkaliśmy na trasie dużo, w tym jednego rudego pseudopersa. W jego oczach widziałam, że ma chęć na moich kolanach porobić brzuszki.
Koty lubią robić brzuszki. Wszystkie moje koty robiły brzuszki.

;)

Jednakowoż jak zejszłam z roweru i podejszłam do niego, to mu się tych brzuszków odechciało. Wolał pobiegać.



* muszę to odszczekać. Mnię po prostu wskazania w okienkach manetek pokazują co innego, niż jest fizycznie na kasecie.


Dane wyjazdu:
37.11 km 0.00 km teren
01:38 h 22.72 km/h:
Maks. pr.:33.59 km/h
Temperatura:
HR max:178 ( 90%)
HR avg:160 ( 81%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1017 kcal

Nie wiedziałam, że godzina szósta W NOCY…

Sobota, 1 czerwca 2013 · dodano: 12.06.2013 | Komentarze 4

… Istnieje naprawdę.

Nie wiedziałam też, że egzystuje w ogóle godzina piąta z czymś. Z dużym czymś. Czyli tuż przed szóstą. Która – dotąd w moim mniemaniu – nie istniała.

A w Dzień Dziecka (!!) zły los sprawił, że musiałam je na moje oczy zobaczyć. Na kaprawe i niewyspane oczy, DODAM.

Bo wyścig organizowalim, tak jak w tamtym roku.

Najfajniejszy wyścig XC na Mazowszu, śmiem uważać. Bo i z najlepszą trasą, i z żarciem na miejscu i z NAGRODAMI. Co w pozostałych edycjach REJCZEL się nie zdarza.

Ani najfajniejsza trasa, ani żarcie na miejscu, ani nagrody. Się nie zdarzają, nie zdarzają się.

Daruję sobie personalne wycieczki, acz zwyczajnie mam chęć obić pewnemu jegomościowi ryj.

Nieważne.

Wystartowałam z Domu Złego z plecakiem załadowanym laptopem, mobilnym netem, sekretariatem, kancelarią (długopisy, ołówki, linijki, druczki-sruczki) o tej szóstej w nocy, żeby na ósmą PRZED ŚWITEM dotrzeć do Jabłonny, na naszą rundę, gdzie chłopaki w szale od wczoraj otaśmowywali trasę wyścigu. Czyli tam, gdzie miało się wszystko wydarzyć.

Orałam mokrymi asfaltami, pod wiatr tyrałam, we wrażeniu, że nigdy nie dotrę, przenigdy do tej Dżabłonny. A poleciałam najkrótszym możliwym wariantem, przez Bielany, Most Północny i dalej wzdłuż Modlińskiej. Wstydliwie długo jechałam na miejsce.

Na szczęście – jak już wspomniałam – jechałam W NOCY, więc nikt tego mojego blamażu nie widział.

A jechałam, gdyż rola ogarniającej wręczanie nagród mi przypadła.

Nikt tak nie dekoruje jak ja. Jestę Dekorę © CheEvara



Aczkolwiek pierwotnie kogoś, kto miał ogarniać wyniki, ale z tego rozsądnie się wycofałam, bo gdybym się nie wycofała, musiałabym już o 9:03, kiedy ruszyły zapisy, KOMUŚ z dyńki przy – skjuz maj lengłydż – pierdolić.

Napisałam sama do siebie pismo, którym oddelegowałam się do innego działu, w którym w łeb mogłam przydzwonić tylko sobie.

A ponieważ zrobiliśmy 13 kategorii oraz dwie klasyfikacje jednocześnie: Pucharu Mazowsza oraz Mistrzostw Mazowsza zapiertyndalania przy: pucharach, dyplomach, medalach i nagrodach było trochę i ciut ciut.

Olatałam się jak dziki OSIEŁ.

Ale wyścig wyszedł czadowo, bo trasa naprawdę była kozacka:

Kto miał się strzepać na tych kamieniach, ten się trzepał. Adrjano się nie trzepał © CheEvara



Można było zjechać wariantem trudnym lub jeszcze trudniejszym © CheEvara



Żeby jeździć, trzeba skakać © CheEvara



A kto to nam się w tle zaplątał?;) Ten pan w niebieskim?;) © CheEvara



I wyszedł czadowo mimo, że w połowie dnia miał miejsce mokry, półgodzinny akcent w postaci burzy.


Nabiegałam się tam i z powrotem, namyliłam w cholerę razy przy dekoracji, wypisywaniu dyplomów (mea katapulta w Acapulco), ale i tak było ekstra oraz i tak ja jestem ekstra.

A kiedy wszystko przeminęło, przybył na miejsce Niewe z Hanonsonem, owocem żywota Niewe Jezus, który to od razu wykorzystał puste już podium (NIE POWIEM, KTO ZAJEBISTY JE ZROBIŁ!!).

Już jestem, można zaczynać! © CheEvara



Chodzą słuchy, że Wojtek czmycha przed dziećmi na drzewo i WYPATRZA ratunku;) © CheEvara




Tenże sam Niewe zaproponował – na moje narzekanie, że przez to latanie od środka nocy nogi mam skatowane – że po mnię przyjedzie (TAK, samochodem!).

Polazłam uprzątnąć rundę z kilku kilometrów taśmy, zabiłam w tym czasie 908 komarów, straciłam przez nie 12 litrów złej krwi i styrałam się łażeniem już doszczętnie. A że nie zsynchronizowaliśmy z Niewe należycie zegarków (prawdopodobnie dlatego, że ja swój zostawiłam w domu), to po pożegnaniu całej ekipy Prologu Jabłonna, żeby już nie czekać, ruszyłam przed się tak, żeby gdzieś wzdłuż Modlińskiej dać się zgarnąć Niewemu.

Mało kilometrów rowerowych zrobiłam, ale z buta przemaszerowałam dziś chyba dwusetkę Harpa.

Chyba lubię brać w czymś takim udział;)

Aha! Zdjęcia (zajebiste, swoją szosą) są spod palca Przemka Kosteckiego oraz (zajebistego, swoją szosą) Niewe. O.