Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Grudzień, 2011

Dystans całkowity:1559.75 km (w terenie 113.51 km; 7.28%)
Czas w ruchu:73:09
Średnia prędkość:21.32 km/h
Maksymalna prędkość:56.70 km/h
Suma podjazdów:1374 m
Maks. tętno maksymalne:177 (91 %)
Maks. tętno średnie:150 (78 %)
Suma kalorii:31841 kcal
Liczba aktywności:29
Średnio na aktywność:53.78 km i 2h 31m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
32.66 km 0.00 km teren
01:39 h 19.79 km/h:
Maks. pr.:36.40 km/h
Temperatura:3.0
HR max:169 ( 86%)
HR avg:146 ( 74%)
Podjazdy: m
Kalorie: 819 kcal

Żeby ten dzień tak pedalsko pod względem dystansu nie wyglądał ;)

Sobota, 31 grudnia 2011 · dodano: 02.01.2012 | Komentarze 23

Spakowałam wałówkę sero-oliwkową, dwie wersje garderoby, bo kto wie, czy nocą nie włączy mię/nam się szwendacz i na ten przykład kiecka nie okaże się mało praktyczna w zdobywaniu ogrodzenia posesji niejakiego rootera (bo i owszem były takie plany) i popedałowałam ja w stronę Kampinosu naszego pięknego, gdzie – podczas gdy ja rano (przypominam, że to RANO było całkiem umowne) robiłam BAJCEPS – ktoś siekał DŻAJKA na pierzynkę dla śledzi. KURZĘCE, żeby nie było i że tak Was nieco uspokoję.

No bo jak wchodzić w nju goda, to tylko ze śledziami.

Oraz z Niewe, no bo tam pojechałam.
Ulico warszawsko, gdzie jeden z wymijających mnię samochodów zwolnił na mojej wysokości, uchylił szybkę po to, by wygłosić w moją stronę:
HEPI NJU JEAR, BEJBE!
Jak tak, to tak, przecie nie odmówię!

Jakiego ja mam muła w nogach, to jest po prostu Sy-Ty-Rasz-Ne.

No i, mili Państwo, katar to jest jednak straszna kurwa.

Ahhhha. W ramach postanowień noworocznych, których co roku postanawiam nie robić, a zawsze tradycyjnie postanawiam se jedno i tak też będzie i teraz (tylko, że liczby trza odpowiednio zgrać) – tym razem nie zamierzam wchodzić w czewaro-czydziestolecie. Kontestuję to i to pierdolę, zaprawdę powiadam ja Wam.

A poza tym, to oby nam się wszystko kręciło, jak kółeczko na nowych piastach!


Dane wyjazdu:
18.61 km 0.00 km teren
00:47 h 23.76 km/h:
Maks. pr.:38.40 km/h
Temperatura:3.0
HR max:161 ( 82%)
HR avg:136 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 315 kcal

Pożądane brakujące kaemy z panem Centurionem;)

Sobota, 31 grudnia 2011 · dodano: 02.01.2012 | Komentarze 0

Mam nadzieję, że jeszcze z dwa tygodnie MAX i po wprowadzeniu biegania/siłowni PRZESTANIE wreszcie boleć mnie na oko wszystko. Z jednej strony marzę o tym, a z drugiej lezę na siłownię i se dokładam. Ostatecznie przesiadłam się na Zdrofit w Centrum Olimpijskim – z tymi cholernymi stojakami rowerowymi w jakimś wypiździewie, CZYSTA kilometrów od wejścia. Swoją drogą chciałabym zapoznać tę pałę, która to wymyśliła. Armaggedon polskiej myśli instrastruktury rowerowej.

No i tam też pojechałam w sylwajstrowy poranek (poranek to BARDZO DUŻO powiedziane). Ludziów jak mrówków! To pewnie wszyscy ci, którym nie chce się dziabać JARZYN na wieczór;).

Jak ja lubię wywalać z maszyn tych, którzy tak SE SIEDNĄ na jednej i robią całą serię, łącznie ze spędzaniem na nich przerw! Ma to pewną jakość edukacyjną, bo JUŻ za trzecim razem, jak podchodziłam, sami złazili. Uwinęłam się szybko, szczęśliwie spędziwszy w środku biały opad atmosferyczny, który jeszcze zanim zdesantował się na powierzchni ziemi, już był smutnym wspomnieniem śniegu.
No i o.

A na Centuriona wskoczyłam właśnie dlatego, że te stojaki przy PKOlu są właśnie tak z dupy. Ściganta nie odważyłabym się postawić tak o. Jasne, zapłakałabym się okrutnie, gdyby mi ktoś Centka podwędził, ale pod względem kosztów wymiernych, policzalnych, byłoby to stratą mniejszą niż utrata Rockhoppa.

Acz emocjonalnie… to aby odreagować i pomścić, chyba rozjebałabym cały Żoliborz.

Myślałam, że po trzech tygodniach przejeżdżonych na dopasowanym BgG Fitem rowerze wsiadka na Centka (który na ten przykład mostek ma dodatnio) będzie szokiem, ale źle nie było. Sama nawet, własnymi rękami (a w rowach wilki jakieś!) OBNIŻYŁAM se zydelek. Świat się kończy.
Koniec części sylwestrowej pierwszej, pipole;).


Dane wyjazdu:
33.80 km 0.00 km teren
01:25 h 23.86 km/h:
Maks. pr.:44.80 km/h
Temperatura:4.0
HR max:169 ( 86%)
HR avg:140 ( 71%)
Podjazdy: m
Kalorie: 800 kcal

Zakończę ten rok, mając DWAJŚCIA TRZY TYSIE przebiegu, czy nie uda się? Hę?

Piątek, 30 grudnia 2011 · dodano: 30.12.2011 | Komentarze 10

Zastanawiam się i se myślę i doprawdy nie wiem. Bo dziś to się nie najeździłam.

Wiem zaś na-ten-tomiast, jakie mam zaległości we wpisach – ciągle Wam wiszę wpis o BG Ficie (Wojtkowi też obiecałam, że skrobnę słów więcej niż to, co dotychczas). Muszę ten wpis zrobić, tym bardziej, że dotychczasowe wzmianki mogą wprowadzić w błąd, co uświadomiła mię dzisiejsza fołn-rozmowa ze stęsknionym Faścikiem. Faścik wywnioskował bowiem, że mua na BG Fit narzeka, bo mię tu i tam boli.

Zrobię ten wpis, aj promys!
Ale utrwalcie to sobie – nie narzekam).

Ponadto co. Wszyscy robią tu jakieś podsumowania sezonu, wyznaczają se cele, wpisują liczby, opisują jeszcze raz zawody, aż mnie korci zrobić podobnie, ale po co Wam moje oczywiste stwierdzenie, że przyjszłam na Bikestats i rozpieprzyłam system?;)
Bo rzecz jasna, tylko do tego bym się w ramach podsumowania ograniczyła:).

Mój plan na zakończonko sezonku jest prosty – będziecie głosować na najlepszą notę na tym oto najlepszym blogasku. Tak, idę na lajtowiznę;).

Jeszcze nie wiem, jak tu się wstawia sondę, ale jestem Che. Jestem sobą. I wszystko robię na KWILĘ ostatnią.

Dziś sobie pobiegałam, co zaowocowało przymusowymi, acz bardzo przyjemnymi, popołudniowymi odwiedzinami u Bikergonii. Moje buty ABIBASA obrobiły mi stopy tak, że 65-ta minuta biegu staje się nie do zniesienia.
Acz dziś w Lesie Bródnowskim podobało mi się bardzo, bardzo.
Przy czym podobało mi się do wspomnianej minuty. Potem już bieganie z palców mi tak nie wychodziło, waliłam zatem z pięty, a z takim stylem biegania to ja mam niezbyt miłe wspomnienia, bo chondromalacja drugiego stopnia bynajmniej nie jest bezbolesna. Jeszcze mi zęby zgrzytają na samą myśl.

Tak więc wróciłam do domu, zmieniłam KLOŁTSY z biegowych na rowerowe i wykonawszy szybki telefon do Gonii umówiłam się na natychmiastową analizę. 45 minut później już byłam na miejscu, a niecałe 40 minut JESZCZE później wychodziłam z pudełeczkiem pięknych, amortyzowanych Brooksów. Dobranych nawet do brązu moich ócz.

W Ergo, Kochani, zostaniecie obsłużeni, jakbyście byli CYSORZEM. Samym.

Zgarażowałam butki na chacie, po czym – bo na salę w Jabłonnie było już za późno – pojechałam na spinning. Po tym moim szkoleniu przestaje mi się podobać każde inne prowadzenie zajęć, które nie jest moje .

A jutro, czyli w tak zwanego Sylwestra, wiecie, co robię?
Nogi i plecy:D

Kończę ten wpis, bo strasznie mi się chce napisać, że to był zajebisty rok, z tym całym bajkstatsem, waryjatami poznanymi na żywo i tymi niezapoznanymi JESZCZE ludźmi z sieci, i z maratonami, i APSem i potem z Wojtkiem, i z AirBikiem i W OGÓLE, ale nie napiszę, bo przecież ma być tylko sonda, tak?;)
I będzie. Nie wiem tylko kiedy:D I JAK!;)

Póki co, życzę Wam piękniutkiego nowego roku!


Dane wyjazdu:
42.30 km 0.00 km teren
01:46 h 23.94 km/h:
Maks. pr.:42.80 km/h
Temperatura:4.0
HR max:171 ( 87%)
HR avg:143 ( 72%)
Podjazdy: m
Kalorie: 866 kcal

Sama nie wierzę w to, com usłyszała, ła ła ła ła;)

Czwartek, 29 grudnia 2011 · dodano: 30.12.2011 | Komentarze 6

A usłyszałam, że co jak co, ale VO2 max mam zajebisty.

Jechałam se taka zyebana tym smarkaniem na prawo i lewo, gdy zadzwonił do mnie Wojtek (któremu Marcin, czyli Czarny, czyli Folia MUSIAŁ wypaplać, że zagilanam) z pytaniem o szlachetne zdrowie i oznajmił mi luźne info o wynikach testu wydolnościowego.

Napisałabym, co mi powiedział, ale konkurencja nie śpi;). Mogę ewentualnie zainteresowanym wyspowiadać się na ucho.

Ale jak mi Wojtek TAK powiedział, to pojechałam na siłownię. Choć chęć miałam jedynie na znalezienie się pod moim kocem z zebry i dokończeniem drugiego sezonu „Siostry Jackie”. Bo gil mnie zmęczył;).

Podziwiam, bo mało kto umie zadzwonić do mnie, powiedzieć DOKŁADNIE dwa słowa, a mnie znowu, od razu się chce;). Jak nic Wojtas studiował cheevarozofię. Wie, jak mnie podejść.

No i teraz o tej siłowni. Pomknęłam TEORETYCZNIE do mojego ulubionego Zdrofitu (na Woli), ale jak usłyszałam, że rower se mam zaparczyć na zewnątrz (wersja dla Podkarpacian - NA POLU), to mnie – delikatnie sprawę nakreślając – blady chuj strzelił. Wyrzekłam, że nie mam AKURAT, PRZEZ PRZYPADEK NIESZCZĘŚLIWY zapięcia i co nam pani zrobisz.
Zaparkowałam w klubie („ale tylko dzisiaj, dobra? Bo szef się wkurza na to”).
Co to za kurwa szef klubu sportowego, któremu przeszkadza suchy i nieupierdolony rower??

No to się więcej nie zobaczymy.

Jeśli, warszawiacy, znacie jakiś klub sportowy, w którym rowery się szanuje, dajcie namiar. Bo o Centrum Olimpijskim, gdzie mieści się inny Zdrofit nie powiem więcej poza „kurwa mać, stojaki-wyrwikółka i to na jakimś wypiździewie pod ogrodzeniem i poza dostępem kamer”. Centrum Olimpijskie. Rozumiecie.

Ży-A-Ly.

Niby mam pod nosem Pure, ale ich ceny za karnet zrozumiem tylko wtedy, jeśli zrobią RATATUJA na posiłek po ćwiczeniach, który będzie można spożyć, będąc wachlowanym przez Johnny’egp Deppa. Mam też Fit&Fun;, ale stamtąd kiedyś – po zaparczeniu Centka w stojaku – wróciłam, prowadząc bicykl, bo w oponie, już w domu, znalazłam w ogóle niesubtelne nacięcie. Poza tym tam zbiera się kwiat dresiarstwa bródnowskiego i odbywa się tam coś, co mnie na siłowni najbardziej wkurwia – niepilnowanie własnej dupy, tylko lampienie się po innych, ile haczyków NAJKA mają na garderobie.

Szukam zatem klubu nadal.


Zaprawdę powtarzam Wam, KUOOOOOCHAM Wojtka, nie ma to-tamto.


Dane wyjazdu:
84.32 km 0.00 km teren
03:47 h 22.29 km/h:
Maks. pr.:48.50 km/h
Temperatura:3.0
HR max:177 ( 90%)
HR avg:139 ( 70%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1425 kcal

Cięęęężko się trenuje z gilem:)

Środa, 28 grudnia 2011 · dodano: 30.12.2011 | Komentarze 6

Ale na szczęście mam tylko wkurwiający katar, poczucia cielesnego rozbicia dzielnicowego nie mam, zatem nie jest tak, żeby nie mogło być gorzej. Nie jest też tak, że nie pójdę na rower. Ani nie jest tak, że nie zrobię treningu. Wojtek (którego wiadomo co ja) rozpisał, się zrobi. Swoją drogą wcześniej myślałam, że jak mi ktoś coś będzie kazał, że jak tylko coś będę MUSIAŁA, to osikam to parabolicznie, powiem NIE-E i będę robić swoje. A ja owszem – robię swoje, ale robię też treningi, które nie, że muszę. KCĘ.

Inaczej rzecz ujmując:
Che zajebiście chce je zrobić.

Inna sprawa, że za jazdą z wysoką kadencją nie przepadam. Wrrrróć. Dotąd nie przepadałam. Teraz mnie to nawet jara. Może dlatego, że każdy trening związany z rowerem mnie jara.

Rozjazd po treningu wyszedł mi niemal taki sam pod względem czasowym jak sam trening;). Kuooooocham rower;)


Szkoda, że podobnym uczuciem nie darzę akcesoriów rowerowych. Ktoś chce rozpierdolony w szale wścieklizny bezprzewodowy licznik Sigmy? Na pewno ktoś chce. Na pewno ktoś chce coś, co sama Che użytkowała. I co ona sama rozp… roztentego.


Dane wyjazdu:
25.61 km 0.00 km teren
01:12 h 21.34 km/h:
Maks. pr.:42.60 km/h
Temperatura:3.0
HR max:166 ( 84%)
HR avg:129 ( 65%)
Podjazdy: m
Kalorie: 562 kcal

Bym se zrobiła wpis o Świętach, ale

Wtorek, 27 grudnia 2011 · dodano: 29.12.2011 | Komentarze 6

ale nie zrobię, bo chcę wstawić foty, ale nie wstawię, za co podziękujcie mojemu blukonektowi. Oj, żebyście widzieli, z jaką nienawiścią na niego patrzam. Na tego modema-srodema. Jak na adwersarza jakiego. Jak Putin na rakiety.

Na razie hoduję gila do kolan, zdycham z niewydolności płucotchawkowej, co jednakowoż nie oznacza, że na rower sie wsiadam. Wsiadam.

W zasadzie to chyba właśnie załatwiłam się podczas świątecznych ekskursyj, bo o ile u mnie, na dole, śnieg topniał, upał ZELŻYWAŁ, o tyle tam, gdziem się wspinała, mróz CZYMAŁ jak Radzieccy Kaliningrad. I Tajlandia prostytutki. Ale o tym poczytacie, Kochanieńcy, jak JAKIMŚ CUDEM rozpierdolę system.

A dzisiejsza lekcj... yyyy... tfu! notatka dotyczy tego, jak se już dnia powrotnego zaczęłam gilowo umierać zaraz po tym, jak zjechałam do stolicy i jak już wyprowadziłam się ze wszystkiemi mojemi gratami z byłej pracy. Nieocenione ku temu okazały się Karolyna i jej Landryna, w którą to zapakowałyśmy wszystko, com zachomikowała w biurze przez te OSIEM kurwa mać lat pracy.

Niestety DYSKU CEDE, na który nagrały się jakies nastolaty łaknące zrobić karierę w biznesie muzycznym, a śpiewające o tym, że są A, A, A KŁINS OF DE PARKET, EEEEEEEEEEEE, nie znalazłam. Strasznie nad tym boleję, bo zamierzałam zniszczyć Wam tym nagraniem psychę.

No i o. Wieczorkiem zjebaniusieńka, ale zgodnie z rozkładem pojechałam na siłownię. Wiosełka jakoś wyjątkowo łakomie na mnie spoglądały.

Myślałam, że w stolicy będą większe pustki. Ale ROWERZYZDY nie spotkałam ani pół.


A, A, A KŁINS OF DE PARKET, EEEEEEEEEEEE


Dane wyjazdu:
64.64 km 0.00 km teren
03:16 h 19.79 km/h:
Maks. pr.:56.70 km/h
Temperatura:-2.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:138 ( 70%)
Podjazdy:965 m
Kalorie: 1462 kcal

Śladami dziecięctwa czyli dej tu na Rzeszowszczyźnie

Poniedziałek, 26 grudnia 2011 · dodano: 29.12.2011 | Komentarze 25

Wczoraj odreagowywałam – po powrocie z pedałowania – stresy wigilijne związane z ratowaniem mojego ulubionego ciasta (na Podkarpaciu mówi się na to PLACEK), które Pani Mama spiertoliła, a które jest tak w sumie jedynym czymś słodkim, co żrę z tak zwaną rozkoszą. Ratowałam też wynalazek zwany łososiem pieczonym z mango i melonem. Cała ta presja sprawiła, że drugo-dnio-świąteczny poranek - po TAKIM WIECZORZE - do najłatwiejszych nie należał. Musiałam odreagować.

I gdyby nie reanimacyjne piwko spożyte jeszcze przed śniadaniem, BŹDZIĄGWIŁABYM SIĘ jeszcze długo.

A tak to JUŻ O dwunastej zaczęłam startować na rower.

To dymam na Dynów – pomyślałam se wielce przyszłościowo. A dlatego tam, że kiedyś mnie – jako gówniarę – Pani Mama zabrała na wycieczkę kolejką wąskotorową z Przeworska właśnie do Dynowa. Kolejka owa stawała co i rusz w polu, można było se sieknąć szybkie ognicho. Pamiętam też przejazd tunelem o długości SZEJSET dwóch metrów i pamiętam także, jak mój kuzyn w euforii uwiesił się na dźwigni hamulca ręcznego;). Nie mogłam nie ruszyć w taką oto podróż sentymentalną.



Po wyjeździe z wiochy tym razem – inaczej niż wczoraj – kieruję się na południe, co skutkuje w-ryj-zefirem. Delikatnie rzecz ujmując, nie była to bryza. Szybko przestałam nawet chcieć starać się jechać w moim treningowym tętnie.

Docieram sobie do Manasterza, który ciąąąąągnie się i ciąąąąąągnie, gdzie ciągle wieeeeje i wieje i gdzie napotykam młodocianych kolędników. Chciałam GNOJOM zrobić zdjęcie, ale sugestywne nadziewanie kawałka ziemi widłami i łakome spojrzenia w moim kierunku sprawiły, że strasznie pociagająca stała się perspektywa dalszej jazdy.

Srał was pies. Też.



Coś mi majaczy, że ma też fazę na punkcie kotów, a tu trafiam na wąskotorowego kota. Szedł se w kierunku mym i nie, nie miauczał. On poszczekiwał. Serio. Na tym zdjęciu idzie i szczeka, czego niestety zdjęcie nie odda. Ale jakby co, mogę zademonstrować i podczas ewentualnego widzenia wydam dźwięk paszczą w ramach pokazu.

Tu se o człapie po szynie takie małe rude coś:
Uwierzcie mi na słowo. Ten kot tam jest;) © </div>

W ogóle Podkarpacie kotami stoi. Co chwilę jakiś sierściuch mi przemykał a to w poprzek, a to równolegle. Ten jednak był najbardziej kontaktowy.


No i razem z tymi torami docieram sobie aż do Jawornika Polskiego i usiłuję se przypomnieć, gdzie jest ten cholerny tunel – ponoć jedyny na trasie kolei wąskotorowych w Polsce. Raczej nie mogłam go nie zauważyć – w końcu mnie zdarza się nie dostrzegać JEDYNIE maratonowych oznaczeń na Giga, które są jebutnie czerwone, a przecież tunel jest raczej w kolorze TUNELOWYM.

Zamiast na tunel napotykam znaczek:

[img title="Niebieski szlak. By to trafił, jak, to niektórzy mylą;)" width="600" height="450" author="</div>

Ale. Co następuje!
Do owego tunelu - stwierdzam - jednak dziś nie dotrę, bo raz, że mi pada jakieś mokre (i niestety nie białe) gówno, dwa, że czas mnie bezlitośnie nagli, trzy – stopy zaczynały bawić się ze mną w „pojawiamy się i znikamy, mamy czucie, nie mamy czucia” – summa summarum, sacrum profanum, kuala lumpur decyduję się w Szklarach na olanie Dynowa, od którego dzieli mnie jedynie 9 km, co może nie jest dramatem o 10-tej rano, ale na chwilę przed 14-tą jest względnie I W MOJEJ SYTUACJI ryzykowne.

Teraz wkierwiona czytam, że ów tunel jest właśnie w Szklarach i strasznie mi się chce mieć jakieś towarzystwo tu i teraz, TYLKO PO TO, żeby się na nim wyżyć;).


[img title="Patrzę na ten śnieg, na tych ludzików w oddali i widzę wędrówkę ludów;)" width="600" height="450" author="</div>

No to znów ziu na Łańcu
T (tak ma być!)

Tu jest! Tu jest krzyż!

[img title="Krzyż ci w d... A nie! Wrrrrróćć. Krzyż na drogę. Tak to miało być;)" width="450" height="600" author="CheEvara


W Szklarach jest on, a nie na Krakowskim, tępe katole!;)

Wydawałoby się, że będę miała teraz z górki, ale nieeeee. Znowu podjeżdżam, ale tym razem za to czekać mnie będzie piękniutka nagroda – przed Dylągówką droga zaczyna wić się rozkosznymi serpentynami w dół. Do tego nie jedzie nic („specjalnością kierowców jest tu ścinanie zakrętów, więc uważaj i jakby co – DO ROWU!” – mówił Dyl), zatem odważam się nie heblować. Zresztą na tej wysokości, przy tym lekkim opadzie najlepiej i najrozsądniej pozwolić rowerowi się toczyć. Ślisko było PIERUŃSKO (jak to się mawia na Podkarpaciu).

Ignoruję zjazd na Hyżne, choć dociera do mnie refleksja, że se można z takiej Sieteszy wyskoczyć na rowerze, żeby pośmigać na nartach, choć – jak się dowiedziałam w Hyżnem jest raczej ośla łączka, za to górka niezła jest w Błędowie Tyczyńskiej (ale czad, guglam właśnie Błędową, i co? O górce ani słowa, za to wyskakują mi informacje o agencjach towarzyskich w Błędowie oraz linki do dyskretnekobiety.pl:D).

Jest pięknie;)

Szkurna, zdjęcie z komórki ma się do zdjęcia tak jak zdjęcie wybuchu do samego wybuchu! © CheEvara



Fajne wiu zostawiam w tyle... © CheEvara



Niemniej przyjemnie jest przede mną:) © CheEvara


Dalej fot nie budjet, bo wolałam nagrać całego tracka i nie LECHMANIĆ baterii:).

Coś podejrzanie sprawnie mi idzie ta pętla – myślę se w niejakiej Albigowej, gdzie oto frajerzę się na całego. Mam bowiem tak, że jak nie myślę i nie kombinuję, i nie usiłuję sobie uprościć, wszystko bierze w łeb. Właśnie dlatego maratony na orientację są nie dla mnie, bo tam myśleć i planować trzeba na bieżąco. Dla mnie to nie jest wskazane. Kieruję się instynktem – dobrze. W każdym innym przypadku – kurewsko źle.

Otóż. Spozieram na mapę w padającym taczfonie i se myślę, że eeeee, nie będę dymać do Łańcuta, wracam się do odbicia na Handzlówkę, stamtąd powinnam dotrzeć do Husowa, a stąd mam już tylko niecałe 10 km do chaty.

Wracam się. Do tego skrętu na Handzlówkę. Przy cmentarzu pytam miejscowego pijaczka o drogę na Husów, a ten mi kurwa mówi, że mam skręcić DO GÓRY przy jakimś grzybku. Cała cudowność tej sytuacji polega na tym, że – wbrew temu, co sobie pomyślałam (iż zapytam zaraz jeszcze kogoś) – spotykam w Handzlówce dokładnie nikogo. I nie ma kogo dopytać o tego grzybka (może to chałopa niejakiego Stacha/Zdzicha/Jaśka Grzybka?).

Jadę zatem główną drogą do końca (w Handzlówce wyciąg narciarski jest także!), tu stwierdzam, że do dupy mnie to PO CIEMKU doprowadzi i decyduję się, że jednak wracam i szukam tego SKRĘTU DO GÓRY. Za niejaką podpowiedź posłużył mi skręcający DO GÓRY samochód, pomknęłam zatem za nim.

O, jaki to był fajny podjazd! Fajny długi podjazd. W leżącym na drodze śniegiem:).

Na tak zwanej krzyżówce, jeszcze przed Husowem, decyduję się skręcić w lewo – a raczej INSTYNKTOWNIE chcę skręcić w lewo – i dobrze robię, bo wypadam na znaną z wczoraj trasę, którą teraz robię w drugą stronę, czyli w dół, a poznaję ją po domu z dziwacznymi PRZYPORAMI, o których miałam powiedzieć Niewemu.

Przez to błądzenie w Handzlówce NIE ZDANŻAM pożegnać się z Panią Mamą, jestem spóźniona o całe 12 minut.

Ale satysfakcja i radocha i zmęczone, łaknące o rozciąganko mięśnie były pewną rekompensatą.

Zajebisty dzień.
OK. W całej swojej niekatolickości lubię Święta. Żarcie lubię umiarkowanie. Rodzinkę, do której jadę uwielbiam. Ale nie znoszę siedzenia. Mogę zasiąść z kawą, spoko. Ale zasiądę i myślę o tym, że zaraz pójdę na rower. Wielce zatem zadowolonam, że kupiłam ten pieprzony torebson na rower i że ten rower ze sobą wzięłam. Jak zawsze z trwogą spoglądam na wagę po świętach nierowerowych, tak teraz satysfakcję mam cholerną. Dwa kilo w dół.

Przed wyjazdem przeglądnęłam BS pod kątem cyklomaniaków mieszkających w tych okolicach. Kilku trafiłam, ale na trasie nie napotkałam nikogo. Pewnie byłoby inaczej kiedy indziej. A ja lubię spotkać kogoś miejscowego, kto by może nie tyle oprowadził, co po prostu udzielił wskazówek.

No i brak normalnego aparatu – taczfonowy aparat raczej nie radzi sobie o zmroku – oraz mapy analogowej to nauczka na przyszłość;).


Raz, dwa, trzy, próba wstawienia mapy:


https://maps.google.com/maps/ms?msid=217243462649017022615.0004b540b35998d93ae28&msa=0&ll=49.951883,22.337608&spn=0.117963,0.338173






A w ogóle to był dzień, kiedy można ówczesnego solenizanta zapytać: „Co robisz Szczepanie?”, a przy odrobinie zabawy, m.in. z interpunkcją pytanie zawarłoby też odpowiedź na nie;)
Co robisz? Szczę, panie :D
Kategoria >50 km, krajoznawczo


Dane wyjazdu:
41.23 km 0.00 km teren
02:05 h 19.79 km/h:
Maks. pr.:46.40 km/h
Temperatura:-2.0
HR max:166 ( 84%)
HR avg:130 ( 66%)
Podjazdy:201 m
Kalorie: 975 kcal

Takie świętowanie to ja rozumiem

Niedziela, 25 grudnia 2011 · dodano: 29.12.2011 | Komentarze 30

Jedyna słuszna decyzja to była. Zabrać ze sobą na Święta rower. Wczoraj, czyli w wergilię lub też w wigilię odpoczęłam, na rower nie wyjszłam, nie było tak zwanego czasu, nie podejrzewałam się, że raz, że przyznam się do tego, że będę potrzebowała odsapnąć (test wydolnościowy mnie skatował psychicznie), a dwa, że to wcielę w życie. Korciło mnie BARDZO dojechać na moją wiochę z dworca Rzeszowa rowerem, ale. Uparli się, że mnie odbiorą. No dobra.

Odpuściłam jazdę w wigilię też dlatego, że spałam może w sumie trzy godziny (pana autobusa miałam o piątej rano, a wstać na niego musiałam najpóźniej o 3:30), a wiadomo, że jak się ma konieczność wstania rano, to się człowiek wybiera spać jak najpóźniej i do tego jeszcze do ostatniej chwili nie może zasnąć. Skutek tego był taki, że… o, matko, jak ja się CHUJOWO czułam!

Pan KEROWCA autobusu zobaczywszy mój pakunek wyrzekł jedynie:
A CO TO, ŻYRAFA??
Nie, kurwa , czołg wiozę. Skompresowany w rar-ze. A to jeszcze spakowałam w ZIPie. Czyli w dużym trytycie.

Słuchejta – oficjalnie tego nie powiedziałam, ale potrzebowałam luźnego dnia, bez żadnego sportu. Zatem, uznajmy, że jestem leniwa locha i to właśnie dlatego nie ruszyłam się na rower W MOJE IMIENINY, małe fiutki.

Dziś zaś wszystko stało mi naprzeciw. W tym przychylnym naprzeciw, czyli frontem do klienta. Pogoda to raz. Leżący tu śnieg (hurrey!) zaczął topnieć (kyrwa, niestety), ale było w miarę sucho. Wiało jak sam skurwenson, ale jak wsiadłam na rower, jak już poczułam te podjazdy w nogach, to nawet na ten jebany wiatr się cieszyłam.

NIECH ŻYJE MASŁO! (niech żyje!)

Obadałam mapę w taczfonie, bo jakoś nie przyszło mi do głowy nabyć analogową, posłuchałam wuja, Dylem zwanego, gdzie i jak jest luźno, gdzie jest pod górę, gdzie się wypłaszcza, oraz o której obiad i mając w głowie zarysowany wstępny plan, żegnana rodzinnym niezrozumieniem (nie chce siedzieć przy stole. Nie chce żreć. Zimno. A ona idzie. GUPIA jakaś, albo co najmniej DZIWNA), ruszyłam se, by zza winkla zmierzyć się z pierwszym sztywnym podjazdem.

Pojechałam bowiem na Siedleczkę (cały czas jednak mówi mi się w myślach, że na Siedleczki, takie Siedleczki-Manieczki). Znak drogowy oznajmił mnię jedenaście procent nachylenia. Fok jeh.

Jeszcze w Sieteszy obfociłam staaaare, bielone wapnem chaty, które strasznie mnie jarają (może dlatego, że jara mnie słowo SIEŃ) , tu wrzucam tylko kilka zdjęć, ale telefon mam nimi zapchany. Uwielbiam te małe okienka, krzywe dachy, walące się drzwi i NA PEWNO sień ze skrzypiącą podłogą. Chętnie bym wlazła do takiego domku, dała się ugościć jakimś tłuuuustym żurem, napoić bimbrem i posłuchać, jak to DRZEWIEJ bywało.

Kurna, to się nazywa chata © CheEvara


Stara chatyna na górce © CheEvara


A ta jest nawet zamieszkana! © CheEvara


Zobaczyłam ten domek i poczułam się zaproszona na bimberek © CheEvara


Taką chałupę se właśnie kupię. I będę palić w piecu kaflowym. I zalegnę na wersalce, która będzie skrzypieć, będzie się zapadać, ale będzie okrutnie bezczelnie wygodna.

Odprowadzana niedowierzającymi spojrzeniami wracających ze-e mszy ludzi (kosmita! W kasku! W jakichś takich ubraniach dla tych… no… PEDERASTÓW!) z Siedleczki skręciłam na Kańczugę, gdziem doznała rozczarowania, bo mię się wypłaszczyło. I jakby ten wicher zaczął być bardziej wkurwiający. Powzięłam prostą decyzję. No to ziu na Łańcu

t (chciałam, żeby się zarymowało).

O tam o, fajnie białO!:) © CheEvara



Dyl mię namawiał na to, żeby podjechać Husów, bo warto, gdyż droga jednocześnie i równiutka i pusta, nikt tędy raczej do ŚFAGRA nie będzie jechał, wstępnie i uprzednio najebany u teścia lub świekry (zajebiste słowo), a podjazd długi (cętkowany nie, ale kręty i owszem). No to i tam wylądowałam. Zawróciwszy wcześniej do Sieteszy, tuż obok pozostałości zespołu pałacowo-parkowego, odrestaurowanego i należącego do tej samej matrony, która posiada centrum handlowe w Rzeszowie. Sam pałacyk jest niedostępny, bo własność prywatna, ale przed posesją pozostawiono oryginalny kawałek muru. Szkoda tylko, że aby się do niego dostać, trzeba nauczyć się latać ponad ogrodzeniem.

No to srał was pies, jak to się mawia na Podkarpaciu. Jadę na Husów. Prawdą jest, co Dyl rzekł. Jest odjazdowo PODJAZDOWO. Mijają mnie może dwa samochody i robią to tak, że o mało nie lądują w rowie po lewej stronie drogi. Nie no, chłopaki, po co tak się poświęcać, przywykłam do prób zabójstwa.

Niby niewinnie równo...;) © CheEvara


Ten się nie odważył, ale czaił się mocno © CheEvara


Po prawej mam zajebczy las, korci mnie, żeby wbić się w teren, ale raz, że nie mam mapy (klasyka), dwa, że pada mi telefon, a razem z nim giepees, trzy – kompletnie nie posiadam orientacji i tylko wjadę w krzaki, a przestanę nawet czaić, skąd w nie wjechałam, olewam więc teren i jadę w górę, korzystając z niesamowitej okazji na wysprzęglenie w ryj dwóm napierdalającym za mną szczekliwym kundlom. Moja miłość do zwierzątek kończy się po około dwóch minutach od momentu, kiedy taki mały posraniec zaczyna za mną biec, ujadając wrzaskliwie i nawiązując kontakt z moimi butami. Pierwszy strzał z spd-a ledwie zasrańca obszedł, dopiero drugi kop uruchamił jego pogmatwane zwoje.

Ale dzięki sierściuchowi nie zauważyłam, że kończę właśnie podjazd i znajduję się na tak zwanym szczycie, skąd rozciąga mię się zacny widok na ośnieżone pogórze rzeszowskie.

Trochę zimy, trochę industrialu © CheEvara


W oddali rezerwat Husówka © CheEvara


Moja fantazja w pstrykaniu fot TACZFONEM skutkuje tym, że pada mię bateryja, a wraz z nią i nagrywana mapa i w ogóle mapa, no i kontakt z moim zdalnym Wisławskim, czyli Dylem, do którego mogłabym W RAZIE CO (jak to się mówi) zadryndać.

Na czuja zatem – gdy docieram do tak zwanego rozstaju dróg (gdzie przydrożny… a nie, to będzie jutro), zjeżdżam w dół, bo skorom podjechała, to i muszę zjechać do mojej wiochy. W Markowej wbijam jeszcze na przykościelny cmentarz, wiedziona znakiem, że do grobu rodziny Ulmów to właśnie TĘDYK. Dyl mi cuś napomknął o tym, że Hitlerowcy rozstrzelali całą rodzinę (rodzice + piątka dzieci plus szóste w brzuchu) za przechowywanie Żydów. Przed cmentarzem zagajam jakąś starszą panią, czy może mnie tam, do mogiły doholować i trafiam w dziesionę. Starsza pani jest krewną tamtej zabitej rodziny, zatem opowiada mi DOSŁOWNIE wszystko. Oprowadza nawet po mogiłach innych zamordowanych Polaków, którym przyszło do głowy ryzykować życie ukrywaniem Żydów.

Na koniec jeszcze pokazuje mi grób wujka, bezpośredniego świadka egzekucji wykonanej na Ulmach, któremu Niemcy nakazali wykopać dwa groby – dla Ulmów i dla siebie. Nie bardzo zrozumiałam, jakim cudem ocalał, ale prawdopodobnie dlatego, że miał nieść wieść po wsi, że ratowanie Żydów po prostu nie kalkuluje się.

Dziękuję kobietce i spylam na Sietesz, gdzie jeszcze zajeżdżam do źródełka Św. Antoniego (tego z Padwy). „Wieść gminna niosła, że tymi polami przed setkami lat przechadzał się święty Antoni. Chciało mu się pić i usiadł na jednym z kamieni. Uderzył laską i wytrysła z niego woda” [zbicie słów ‘laska’ i ‘wytrysła’ strasznie mnie zaniepokoiło;)]. Tak mówi oficjalne info, acz mój zgryźliwy wujek stwierdził, że ów święty normalnie nigdy dupy nigdy do Europy nie ruszał, a tu nagle, proszę, bęc, se pojechał do Sieteszy…:D

Oto i i źródełko. Po Antonim ani śladu, nie wyszedł z chlebem © CheEvara


Mogę uznać, że to cud i moje nawiedzenie tego miejsca niosło za sobą skutki magiczne. Nie wiem bowiem, SKĄD Dyl wiedział, ale w drzwiach zostałam powitana piwkiem.

No jak nic cud.


Dane wyjazdu:
91.72 km 4.61 km teren
04:21 h 21.09 km/h:
Maks. pr.:40.74 km/h
Temperatura:-2.0
HR max:169 ( 86%)
HR avg:129 ( 65%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1899 kcal

O tak to lubię

Piątek, 23 grudnia 2011 · dodano: 23.12.2011 | Komentarze 12

Dwóch chamów w blachopuszkach prawie mnie dziś zabiło, uznaję zatem Święta za nieważne – znowu jestem wśród swoich. Poza tym, wiecie co? Nie widziałam ŻADNEJ reklamy Coca Coli, w sensie tej świątecznej [być może dlatego, że nie odpalam tak zwanego teleodbiornika] i w związku z tym odwołuję Święta.

Jakże się cieszę;).

Narzekałam na budowlańców, że mi napierdalają za ścianą, dziś nie napierdalali, a ja i tak wstałam o poranku. I POJSZŁAM NA ROWER. Albowiem umówiłam się z Czarnym, że go odeskortuję do pracy. Dość to nietypowe, bo ode mnie do Czarnej chaty jest 24 km, a od Czarnej chaty do AirBike jest jakieś kilometrów 6.

Zasadniczo dymałam tylko po to, żeby se z Marcinem powbijać szpilę. Przez ten krótszy odcinek. I tak lajkit.

Potem przetoczyłam się na Saskie Kiempe po torbę na bajsikla, żeby go ze sobą zabrać na tę rzeszowszczyznę, bo ja przy stole wysiedzę półtorej godziny i to jest absolutny maks, co może ze mnie być. A nawet jak mam nie pojeździć, to niech wiem, że to kwestia mojego lenistwa, a nie tego, że nie mam roweru. A że względem roweru leniwa nie bywam, tak więc wiem, że się roweiro przyda.

Wielki bajsiklowy torbo-pokrowiec zgarnęłam sposobem, złożyłam go na cztery razy, umieściłam na plecach, strategicznie opasałam paskiem od nery i pozdrowiona przez trzech kuryjerów dotarłam do domu. Przestaję wierzyć, że są rzeczy, których nie da się przewieźć na rowerze. Biegówki też se odbiorę na rowerze.

Ale będzie śmiesznie, jak mnie te jebane pekaesy mimo takiego szprytnego pakunku nie zabiorą:D.
Acz na miejscu pana kierownika tak zwanego pokładu NIE RYZYKOWAŁABYM wkurwiania mnie o piątej rano. Jeśli nie chce skończyć jak miliony biednych karpi.

A już popołudniem pomknęłam se ja wręczyć bezpośrednią korzyść majątkową Panu Niewe (zjadł? Wypił? Schrupał?;)), a stamtąd do Karolajny na ciacho czekoladowe (nie wiedzieć, czemu i gdzie umkło mię kajlogramów cztery, to sobie pozwoliłam;)). Karolajna i jej Pani Mama właśnie ponoć wznoszą modły, by nie udało mi się jutro wyjechać ze stolicy i bym Święta spędziła z nimi:D.

Na koniec spinning i tak mi ładnie w sumie nawet kilometrażowo wigilia wigilii wyszła.

Życzyć Wam nie będę nic, bo życzyłam już tu i proszę się czuć odbiorcami moich ciepłych słów:).

Hoł, hoł, hoł.


Dane wyjazdu:
53.55 km 0.00 km teren
02:32 h 21.14 km/h:
Maks. pr.:41.60 km/h
Temperatura:-1.0
HR max:174 ( 88%)
HR avg:143 ( 72%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1267 kcal

To się zwydolnościowałam

Czwartek, 22 grudnia 2011 · dodano: 22.12.2011 | Komentarze 14

Jestem cienka jak wężowe jelito.

A Che bez mocy jest jak…

[tu przyjdzie Niewe i wpisze jak kto bez czego i co bez kogo].

Ale raczej sama sobie jestem winna. Wczorajsza kompensacja, a raczej „kompensacja”, dzisiejsza jej kontynuacja (dajcie spokój, ja jestem po prostu debil i nie umiem jechać w pierwszej strefie), no i te jePane roboty od siódmej rano u mnie qyrwa za ścianą. Wysypiam się jak na kolonii w szkole średniej. Godzina snu i styka.

Se mierzę rano spoczynkowe i mam je takie, jakbym już siedziała na rowerze.

I tak pełna już wkierwienia na siebie pojechałam do Aplauzu na Bemowo, gdzie Olimpiakos rozstawił się ze swoim badawczym sprzętem. Z ważenia i analizy składu ciała jestem zadowolona. Z wygenerowanej mocy w ogóle nie. Umarłam sobie tak po prostu.

Wstawiłabym fotę, ale wiecie, ten jebany blukonekt także na święta nie chce mi zrobić fajnie. Abyście mieli obraz – już półtorej godziny ładuje mi się fota z maila. Jestem w szoku, jak ta technika postępuje.

Półtorej godziny już se tak postępuje.

Wrzucę chyba wszystkie wpisy o tym pieprzonym blukonekcie na wykopa. A stamtąd do kogoś na szerokim stołku w Madżenta Sieci. Niech choć wiedzą, jak bardzo czarny PR im robię. I niech kuźwa coś z tym zrobią.


Znowu dziś wszyscy współużytkownicy dróg publicznych był mili. Nie mogę tego przeżyć.


Aaaaaahhhh. Jakby komuś NIEOPATRZNIE przyszło do głowy puścić mi SMS-a świątecznego z jebaną-przesłaną-dalej durną rymowanką, niech się ten ktoś nie zdziwi, jak oddzwonię i zupełnie nieświątecznie poślę go w chuj. Wystarczy mi, że na FB muszę trolli co jakiś czas potraktować soczystym mięchem. Edukacyjnie, oczywiście.

A poza tym LOVE:)


P.S. Nic nie mówię, ale CIĄGLE kuoooooocham Wojtka Marcjoniaka. Jak na mnie, to strasznie długo już to trwa:).
Kategoria >50 km, trening