Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2011

Dystans całkowity:2072.06 km (w terenie 462.72 km; 22.33%)
Czas w ruchu:100:23
Średnia prędkość:20.64 km/h
Maksymalna prędkość:57.00 km/h
Suma podjazdów:8225 m
Maks. tętno maksymalne:184 (95 %)
Maks. tętno średnie:159 (82 %)
Suma kalorii:41839 kcal
Liczba aktywności:34
Średnio na aktywność:60.94 km i 2h 57m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
109.80 km 90.00 km teren
05:14 h 20.98 km/h:
Maks. pr.:51.50 km/h
Temperatura:25.0
HR max:184 ( 95%)
HR avg:159 ( 82%)
Podjazdy:1094 m
Kalorie: 2796 kcal

Mazovia w Supraślu, czyli jak fotografia przegrała z komarami;)

Niedziela, 31 lipca 2011 · dodano: 04.08.2011 | Komentarze 46

Zamieszczam wpis W KOŃCU, bo taki jeden każdego dnia się upomina;)

Uhhhh, ależ mnie korci napisać wszystko w wielkim skrócie! Że przyjechaliśmy, że rozgrzewka z mtbxc (niech ma, że o nim wspomniałam), start, parę podjazdów, brak bufetów, meta, trzecie miejsce, powrót.

Ale zaraz zlezą się ci, których pominęłam i zaczną upominać się o zaistnienie, a ten, który każdego dnia zakłada mi mendę o wpis o Supraślu przyjdzie i przyczepi się, że takie małe to info o rozgrzewce z mtbxc;)

No i nie byłabym sobą, gdybym pominęła taką okazję do gloryfikowania swojego grafomaństwa;).

Tym razem na maraton jadę z Gorem. Z mojego teamu do Supraśla pojechał tylko Kacper, którego nie miałam jeszcze okazji poznać. Michała niet, Faścika niet, o Prezesie Sportowym Dyrektorze nawet nie wspominam! A niech mi powie najdrobniejszą złośliwość, jak jeszcze kiedyś znowu zdarzy mi się pojechać Mega! A niech mi wspomni o punktach dla drużyny!

NA RZESZOTO PRZEROBIĘ!!

Także o. Goro w sobotę wieczorem jeszcze testował moje chęci na napierniczanie tych dwustu kilometrów drogi, ale jakem Maxowiec, a nawet Maxista lub też Miss Max nie mogę nie pojechać. Zignorowałam zatem jego podburzający moje pozytywnie bojowe nastroje startowe sms o tym, że ponoć ma padać. Po Szydłowcu NIC mnie nie zniechęci do startu. Chyba, że drugi Szydłowiec, tyle że trzy razy większy.

I takoż stawił się po mnie Goro o poranku. Pogoda wyklarowała się przed samym Białymstokiem i zapowiadało się, że będzie lampa. Miła odmiana, zresztą kurwa nareszcie. Zaparkowaliśmy, przebieranko, rozglądanko za znajomymi i dobra, rozgrzejmy giry.

Uwaga, uwaga, teraz będzie – według takiego jednego – najistotniejsza część tego wpisu.

No bo se obczajamy z Gorem, w którą stronę ten peletonik nasz radosny se pojedzie, widzimy asfaltowy podjazd, zatem ruszamy w tęże stronę. I WTEM! Z naprzeciwka, profesjonalnie i fachowo nakoorvia na nas mtbxc. Który już z daleka szczerzy fejsa na nasz widok. My z daleka mu machnęliśmy, mając nadzieję, że się nie zatrzyma, że nie będzie chciał dotrzymać nam towarzystwa, że DA NAM KURNA SPOKÓJ:D, ale nieeeeeeeeeeeeeee.

Przyłączył się. Yayebie!

No i dzień spierniczony.

Sam tego Paweł chciałeś:D Sam o ten wpis mnie molestowałeś!:D

A już serio, to pozwoliliśmy mu wskoczyć nam na koło. Niech ma, niech się chłopak cieszy, niech się odszczekuje swoim oprawcom. Pokręciliśmy razem coś, co niektórzy nazwaliby tempówką, jeszcze inni poranną tempówką. Po drodze minęliśmy Agę Zych i chyba theli’ego, ale pewności nie mam. No dobra, nasza święta trójca pojechała daleko hen, potem z tego hen daleka trzeba było wrócić, i jak już prawie byliśmy w miasteczku Mazovii, mtbxc rzekł nam, że jeszcze poćwiczy zjazdy lub też podjazdy (czyli nie dał rady rozgrzewać się z nami) i nas opuścił (czytaj: odpadł:D). A my z Gorem pojechaliśmy tym asfaltem daley przed się. Tym razem z naprzeciwka profesjonalnie i fachowo nakoorviał Zetinho, czyli ten, który według Niewe zajumał komuś rękawiczki, bo te nie pasują temu Zetinhu do żadnego stroju.
I tenże Zetinho nie zatrzymał się, nie zawrócił, pojechał swoje, jak ten pijak. I złodziej. No bo wiadomo, że każdy Zetinho to wiadomo, że co!

A potem trza już było pakować się do sektorów. Goro z czwartego, ja i Zeti z trzeciego, w którym ustawiliśmy się jak te cipy na końcu. Ale jak już mówiłam – tego dnia miałam na wszystko serdecznie wyjebane. Cieszyłam się z tego, że pewnie będzie fajna trasa, że słońce pokazało wreszcie cyce, a nie po raz kolejny swój lipcopadowy rów i ciśnienia żadnego nie posiadałam.

Się Che schowała w peletoniku © CheEvara


No i teraz przejdę do skrótów. Po pierwsze primo – na starcie popełniłam największy z możliwych błędów – wypstrykałam się. Pocisnęłam mocno za mocno i potem wszystko jechałam na bezdechu. Tak mnie ta chęć jazdy w pociągu (a niechby nawet i w jego ostatnim wagoniku, ale jednak!) wyjarała. DRAMAT kondycyjny.

Po drugie primo – trasa zajebista! Interwał gonił interwał i albo wrzucało się mielonkę albo nakoorwiało zjazd dla Szatana. Po kolejne primo, ewidentnie orgi rehabilitowali się za chujnię w Szydłowcu, bo oznaczenia wręcz robiły zawodnikom laskę z połykiem. Już nie mówię o tym, że zgadzały się kilometraże, czy że trasę mógł zgubić jedynie ślepy kolarz. Co i rusz wisiały ostrzeżenia a to o pieńkach na trasie, a to o ostrym zjeździe (tu akurat przesadzili, bo dramatu nie było), ale mnie najbardziej rozbroiła kartka z trzema wykrzyknikami, a pod nią inna, rozwijająca tęże myśl:
ROBOTA BOBRA:)

Piękne.

Tak samo spodobała mi się koncepcja wczesnego rozjazdu Mega z Giga – już na dwudziestym piątym kilometrze. Dla mnie, jak teraz startuję z trzeciego sektora, czyli z tymi koksami szybkimi to zbawienie, bo po dwudziestym piątym kaemie mogę wreszcie pojechać w tempie rozsądnym, jak przystało na Giga i rozkładać siły, a nie napierniczać na CZYSTA procent mocy.

Jedyne, w czym się nie popisali to bufety. TRZY bufety na 90 km? TRZY bufety w taką lampę? Mnie już na wjeździe na drugą pętlę wysechł dwulitrowy bukłak i musiałam porwać z drugiego bufetu dwa Powerade'y. Które kitrałam potem w kieszonkach koszulki. A jak się kitra butelcyny w wąskie kieszonki, podczas jazdy i to jeszcze z przeszkadzającym plecakiem możecie tylko się domyślać.

No i co.
Trasa mnie zmasakrowała, a ostatnie 20 kilometrów to już była rzeźnia. Która miała pewnie pozamiatać wszystkimi forumowymi maruderami, dla których Giga jest za krótkie/za łatwe/niegigowe/itepe.

Musiałam mocno dociskać, bo udało mi się dogonić chłopaka w stroju Golonkowego MTB Venture, który duuuuuuużo wcześniej mnie objechał. Dogoniłam, wydyszałam, że SZAKUNEC i jęliśmy się objeżdżać zamiennie na ostatnich podjazdach. Pod górkę wyprzedzałam ja, z górki cierpliwość tracił on. W końcu jednak udało mi się zostawić go w tyle, tym bardziej, że wkurwił mnie informacją o tym, z którego sektora startował.

Z JEDENASTEGO, kuźwa mać.

Tym większe moje zadowolenie, że na metę przyjechałam przed nim.

Ołjeeeeeeee:) © CheEvara



Litościwie (dla siebie) pominę, gdzie i kiedy objechała mnie Olga. Wolałabym też nie dowiedzieć się, gdzie mignęła mnie Aga Zych, która na pierwszych kilometrach złapała gumę, co żem zarejestrowała, przejeżdżając obok. JAK ona to zrobiła, że uporała się z awarią, potem mnie wyprzedziła i przy tym wszystkim wsadziła mi (ZA PRZEPROSZENIEM) prawie pół godziny???? NIE CHCĘ CHYBA TEGO WIEDZIEĆ.

Kurwa.

Już na mecie odpaliłam taczfona, żeby obadać wyniki. TRZECIA, do kierwy biedy – wymamrotałam pod nosem. Zła byłam. Naprawdę zła.

Poczekałam na mecie na Gora, któremu Niewe nakazał mi ZA PRZEPROSZENIEM włożyć pół godziny jak należy (udało się;)),

Goro macha, bo drę do niego japę © CheEvara


potem przystąpiłam do dekoracji:

Tu mnie Zetinho pyta, gdzie Specu mój;) © CheEvara



Tu Zamana palnął niezłą gafę, bo podszedł do dziewczyny, która weszła na jedyneczkę zamiast Agi Zych i w ogóle nie zorientował się, że mówi do kogoś innego. Nie zakumał też ironii, gdym jednemu z włodarzy powiedziała, że niezłe GÓRY tu mają. No cóż:D

Gratulejszeny podiumowe © CheEvara


pogadałam z Zetinho i jego kumplem:
Zetinho ponoć z siebie niezadowolony © CheEvara



po czym dołączyłam do Gora, skubnąwszy jeszcze ciasto:

Prowizoryczny popas;) © CheEvara


i poszliśmy wykąpać się w zalewo-jeziorze. A potem srrrrrru CZEBA było wracać.

A czemu tytuł dałam taki? Bo dla Gigowców albo nie wystarczyło kliszy, albo gofery-fotografery wymiękły przed inwazją komarów. Ja nie uświadczyłam na trasie ani jednego fotopstryka.
Trochę im się nie dziwię. Bo te dziwki żarły niemiłosiernie. Najbardziej przeyebane mieli ci, którzy obstawiali trasę. Jeden z nich nie dość, że wymachując rękami cały czas podskakiwał, to jeszcze na głowie miał reklamówkę z podłużnym rozcięciem po linii nosa.

Aż się splułam, parsknąwszy ze śmiechu, gdy żem to zobaczyła:)

Inna sprawa, że naprawdę mu współczułam. Bo każdy podjazd był masakrą. Jak nie mieliło się nogami z odpowiednią prędkością, natentychmiast obsiadły człowieka te latające kurwy. Gdyby Hitchcock żył, na pewno nakręciłby o nich horror.


Aaaaaaaaaa! I poznałam wreszcie OSOBIŚCIE theli'ego. Trochę się z niego nawyzłośliwialiśmy z Gorem, że pojechał dystans dla dziewczyn, jak to mówi taki jeden (a sam jeździ Fita:D).

Czas teraz włożyć co nieco im obu w jakimś rajdzie na orientację:D



Aaaaaa, wpis ów obejmuje też rozgrzewkę. A czas maratonowy dla 95 km to 4:34.
No.

Dane wyjazdu:
42.76 km 0.00 km teren
01:43 h 24.91 km/h:
Maks. pr.:40.00 km/h
Temperatura:19.0
HR max:174 ( 90%)
HR avg:134 ( 69%)
Podjazdy: 19 m
Kalorie: 897 kcal

Pierwyj raz

Sobota, 30 lipca 2011 · dodano: 04.08.2011 | Komentarze 11

Dżizas, nie sądziłam, że stanę się taka zblazowana, że na dzień przed kolejnym startem będę wyluzowana jak kaczka przed pieczeniem. Przez całą sobotę nie szarpnęło mnie ani pół stresa, a zwykle chodzę albo znerwicowana (źle dla otoczenia), albo wkierwiona (dla otoczenia tragicznie). A tym razem… Luz! I to zupełnie na trzeźwo;)

Cały dzień zatem spędziłam EGEJN w towarzystwie Karoli jej Pani Mamy oraz mojej Pani Mamy. Na rower wylazłam dopiero wieczorem – jak to przed maratonem – do Decathlonu. Mili państwo jak se chcą sprawić bukłak to nigdy tego szajstwa Bitwinowego, bo to, co Wam się wyda, że zaoszczędziliście nie kupując CamelBaga z rurką zakończoną profesjonalnym kranikiem, wywalicie na kupowanie ustników, które w Bitwinie się zwyczajnie rozgryza. Chyba, że mam jakiś nerwoząb albo zgryzonerw i tylko mnie się to przydarza. W każdym razie wyprawa musiała nastąpić po to. Na jednym bidonie Giga nie zrobię, bukłak musi być.

Spontanicznie do mojej wycieczki dołączyła się Karolina, ogarnęłyśmy Decathlon ten dalszy, nie pod domem mym, wyszło mi tempo spacerowe, czyli regen i odpoczyn i no, ta. no... Profeska, że fiu fiu i elemele dudki.

Dane wyjazdu:
65.48 km 0.00 km teren
03:04 h 21.35 km/h:
Maks. pr.:46.50 km/h
Temperatura:24.0
HR max:179 ( 93%)
HR avg:153 ( 79%)
Podjazdy: 37 m
Kalorie: 1400 kcal

Się Mazovia krokami wielkimi zbliża

Piątek, 29 lipca 2011 · dodano: 03.08.2011 | Komentarze 17

Ale nic to, czujem bowiem, że łyda ciągnie, a noga podaje. I Achilles w tym wszystkim pomaga, zwłaszcza ścięgnem swym. Jasne, wiem, że super Supraśl to nie mazowiecki płaszczak, tylko morena z prawdziwego zdarzenia, ale ta morena będzie mi tańczyć w niedzielę, jak zagram jej ja. W końcu BAILA, MORENA! śpiewa taki ">jeden.

Z pracy i do pracy, a w zasadzie chronologicznie odwrotnie, pomknęłam grzecznie, bez szaleństw, a na nocny rower wybrałam się tuż po tym, jak dałam się wyciągnąć Karolinie i jej Pani Mamie razem z moją Panią Mamą na szpaciren-gejen po Starówce i obczajenie fontann.

Strasznie dziwnie używa się nóg do chodzenia, zamiast do pedałowania.

Dane wyjazdu:
52.60 km 0.00 km teren
02:47 h 18.90 km/h:
Maks. pr.:42.00 km/h
Temperatura:21.0
HR max:168 ( 87%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy: 24 m
Kalorie: 1224 kcal

A bo to ja wiem? A bo to ja pamiętam?

Czwartek, 28 lipca 2011 · dodano: 03.08.2011 | Komentarze 13

Się mnię przypomniały trzy związane z Dżałorkami rzeczy.

Raz to mój najazd na owce – filmik raczył zgrać i zamieścić Niewe.

Dwa to coś, czym wydzierałam japę w Dżałorkach – zwłaszcza w dzień megagłupawki z Gorem:



A poza tym co. Trudno tydzień później pamiętać, co się robiło tydzień wcześniej. Na pewno zapierniczałam do i z pracy. Jest to pewne jak to, że ci kolesie (miałam okażyn ujrzeć na ócz własny we w Barcelonie na La Rambli)

&feature=related

zajebiści są:).

Są, są, są, hoł, hoł, hoł.

Dane wyjazdu:
61.50 km 0.00 km teren
02:56 h 20.97 km/h:
Maks. pr.:42.00 km/h
Temperatura:19.0
HR max:175 ( 91%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy: 31 m
Kalorie: 1360 kcal

Pamparara, robi tam tatara!

Środa, 27 lipca 2011 · dodano: 02.08.2011 | Komentarze 5

Im krótszy wpis, tym ponoć więcej komentarzy. No to zamierzam to tą notką sprawdzić. Lub też zweryfikować. Ewentualnie rzecz tę uwierzytelnić.

I aby był to wpis na blog ROWEROWY dodam, iż jeździłam. Jechałam do i z pracy, a potem jeszcze wieczorem, a raczej już nocą z bractwem pod wezwaniem Specializeda. Żadnego grzechu nie pamiętam:).

A noga po Dżałorkach podaje ładnie. Łyda jest!

Nuta jest też

&feature=related

I to dobra, a nawet zacna. Przynajmniej ja tak to widzę.

Dane wyjazdu:
54.65 km 0.00 km teren
02:48 h 19.52 km/h:
Maks. pr.:46.50 km/h
Temperatura:19.0
HR max:180 ( 93%)
HR avg:141 ( 73%)
Podjazdy: 25 m
Kalorie: 1355 kcal

Jak ja was wszystkich nienawidzę &%^&$%##%*!

Wtorek, 26 lipca 2011 · dodano: 02.08.2011 | Komentarze 19

Wystarczy cztery dni w głuszy pojeździć i potem wrócić do zatłoczonej Warszawy, żeby złapać wkurwensona na całą populację ludzką. Zroweryzowaną, zmotoryzowaną, pieszą również. 5 dni, PIĘĆ DNI niespotykania nikogo na szlaku, związana z tym błogość i we wtorek co? Superkompensacja debilizmu ulicznego, już na „cywilizowanych” trasach.

Aż mię się nie chce rozwijać myśli, bo obiecałam sobie rano, że przeklinać będę tylko w mowie.

Zaś w piśmie będę wyłącznie bluzgać.
Tak to sobie wymarzyłam.


Ale póki co...
Aby się zresetować...

&feature=player_embedded#at=47

Spłakałam się ze śmiechu:D

Dane wyjazdu:
47.76 km 17.00 km teren
02:45 h 17.37 km/h:
Maks. pr.:45.50 km/h
Temperatura:15.0
HR max:170 ( 88%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy:666 m
Kalorie: 1219 kcal

Ojcowski Park wita maszyn buntem;)

Poniedziałek, 25 lipca 2011 · dodano: 01.08.2011 | Komentarze 11

No i o.
Żeby czas w pracy tak zapierdalał, jak ten podczas wolnego.

A tu proszę, pięć dni i KUNIEC. Równie spektakularny jak podsumowanie rozprawki na temat wpływu długości dyszla na skręcowywalność konia w prawo.

Jakeśmy se w niedzielę wieczorem z Niewe postanowili, że zanim spożyjemy ostatnie piwo do ostatniego łynia, pakujemy graty, żeby rano były już w postaci zezwalającej na nierobienie z nimi nic innego poza wniesieniem do samochodu, takeśmy plan zrealizowali.

Chyba w całym swoim życiu nie byłam tak konkretna i zorganizowana jak tego jednego wieczora.

No i dzięki temu udało się wybyć z Dżałorek – westchnąwszy na wyjeździe z rozrzewnieniem – o porze planowanej. Rankiem. Prawdziwym rankiem, a nie tym świtem w samo południe (lub później), jak cztery poprzednie dni pod rząd.

Niedowiary, że aż anbeliwebol.

Oczywiście CAŁĄ trasę z Dżałorek do Wierzchowia, pod Ojcowskiem Parkiem Narodowem nakurwiał dla Szatana deszcz. Demotywujący deszcz. Demotywująco-zniechęcający. Mimo niego jechaliśmy jednak na te Wierzchowie z bardzo jasno określonym planem, że SIĘ ZOBACZY NA MIEJSCU.
Czy nam chce się w ogóle jeździć w tej zalewie.

Bo w trakcie dojazdu chciało się nieszczególnie.


Ale gdyśmy zjechali na parking we w tym Wierzchowiu, okazało się, że nam się naprawdę nie chce – zwłaszcza, że deszcz lał nadal, żeby nie powiedzieć: ciągle. Nawet ba! Nie boję się użyć metafory, że deszcz ów lał wciąż.
Zgodnie zatem z logiką tego niechcenia, wystawilim rowery z samochodu, przebralim się w trykoty i taksowani wzrokiem przez miejscowych, wskoczyliśmy na szlak, by przedrzeć się przez Dolinę Będkowską, a potem wbić na szlak wzdłuż malowniczej i zjawiskowej – wg Niewe – Doliny Prądnika. Czyli, by – krótko mówiąc – pojeździć.

I tak. Doliną Będkowską – choć pora roku na to nie wskazuje – jechało się jak po lodzie. Nie znam się na rodzaju gleb (poza tymi wykonanymi przeze mua z któregokolwiek z rowerów), ale tam NIE DAŁO SIĘ przyspieszyć, bo oba koła tańczyły jak na trenażerze (panie rezyseze). Jeszcze bym zrozumiała, gdyby tańczyły takiemu Niewe, który tylną oponę doprowadził do stanu HiperSlick. Ale i mnie rzucało z lewa do prawa i odwrotnie.

- Będzie piknie kuźwa, jak ostatniego dnia rozjebię sobie któryś z gnatów – myślałam optymistycznie. I przeto zrezygnowałam i z zapierniczania i z hamowania. Pomyślałam, że nie będę przeszkadzać memu fullu w radzeniu sobie z przeciwnościami terenu (w tym przypadku ze zlodowaceniem). Ufałam, że sam on wyprowadzi mnie i siebie bez uszczerbku i na mnie i na sobie. Zmrożoną trasą, mrożącą krew wszędzie (nawet w tak zwanej przetoce) dotarliśmy tam, gdzie się dało śmigać. Na asfalt.

Tam odetchnęłam z ulgą. Jak miech kowalski. Znaczy się odetchnęłam jak miech. A z ulgą jak kowalski. Przeciętny, statystyczny Kowalski. Zwykły, szary zjadacz kajzerek z serem typu gouda i pasztetem podlaskim.

Stąd, czyli z tego ulgowego asfaltu plan był jechania na szlak wzdłuż Doliny Prądnika. Plan powstał w głowie Niewe, który pamiętał – apeluję o niebranie na poważnie tego słowa w przypadku Niewe – że jest zajebisty, długi, cętkowany, kręty i PRZEJEZDNY.
Na pewno PRZEJEZDNOŚCIĄ można nazwać pierdyliard zwalonych drzew, wyrobione przez wodę (a raczej, jakby powiedział Goro: WYDRĄŻONE) korytka w czymś, co kiedyś ewentualnie mogłoby szlakiem być i nachylenie łaskawie pozwalające nie tyle pchać rower, co TRZYMAJĄC SIĘ LEWĄ RĘKĄ CZEGOŚ PRZED SOBĄ (żeby się nie zsunąć w dół), WCIĄGAĆ ROWER POZOSTAŁĄ RĘKĄ, CZYLI PRAWĄ.

Uszliśmy (uwspięliśmy się:D) tak kawałek, który konkretnie określę jako „Nie wiem, ile” i znów podjęliśmy dojrzałą (to ja), odpowiedzialną (znów ja) i męską (no bez dżaj, serio przyszedł Wam do głowy Niewe??;)), że:

PRDlimy to, schodzimy i zostajemy Tap Madels.

Zejście natomiast wyglądało tak, że tym razem rowery służyły jako podpieradełka. Bez nich jechałoby się na butach – gdyby się miało technikę – ewentualnie na dupie. Tu już technika nie ma znaczenia. Jak to, czy wielkość pokoju wpływa na wielkość kupowanych do nich drzwi. Tak samo nie gra roli, czy będą to prawe drzwi czy lewe.

Czy lewe.

Zjechaliśmy/zeszliśmy/sturlaliśmy się/wszystkie te trzy rzeczy naraz z tego wielce przejezdnego szlaku rowerowego i ponownie wylądowawszy na asfalcie (cywylyzacjaaaaaaaaaa!) udaliśmy się grzecznie zeksplorować tenże Oycovsky Park Narodnyj.


Ani to brama, ani Kraków. Ważne, że jest tu Che!;)
Brama tak zwana Krakowska © CheEvara




Moja droga... asfaltowa © CheEvara


Jakież to jest dziwne miejsce! Średnio łatwe do zaakceptowania jest to, że normalnie ludzie mają tam pobudowane hawiry („- Szczała, gdzie mieszkasz? - A wiesz, jestem taki trochę zwariowany, więc w Ojcowskim Parku Narodowym”). Ale nie przyjechaliśmy se tu akceptować. Tylko zdobyć coś, co Niewe określa Kastel of Peskowa Skala i wrócić do samochodu, a w efekcie już do stolicy.

Ów zamek był celem:

Jak to mówi Niewe, Kastel of Peskowa Skala:D © CheEvara



Aaaaaa! Po drodze, lajtowym i przez to NUDNYM asfaltem, przychodziły nam (biorę na siebie winę częściowo, żeby nie był to całkiem AntyNiewowy wpis;)) do głowy różne pomysły wbijania się na szlaki pieszo-rowerowe TERENOWE, ale pierwsze 50 metrów skorzystania z takiej opcji pokazywały dobitnie, jak wielce posrane są to idee. Błoto, ślisko, błoto, kałuże, rozryte, WYDRĄŻONE korytka. Gdybyśmy nie musieli tego dnia wracać do miasta stołecznego Warszawy, to może i byśmy się pobawili z tymi trudami ekskursji. A tu plan opiewał na wsad zadów do samochodu o godzinie 16-tej i tego należało się trzymać. Zatem zdobylim zamek... yyyy, PRZEPRASZAM, kastel, pod niem ustaliliśmy sensowny powrotnej gry plan i jęliśmy rozky-urwiać powrót, dla Szatana rzecz jasna.

I koniec końców (po łacinie: slalom alejką, co z kolei po irańsku oznacza szalej olejku) – sama w to nie wierzę – z Wierzchowia, już po przebraniu się w cywilne rzeczy, wykąpawszy się w wodzie z bidonów – wyjechaliśmy o PLANOWANEJ godzinie.

Źle się czuję z tym, że wszystko poszło tak, jakeśmy to ustalili.


O, a to niech będzie foto podsumowujące te pięć dni chla... yyy... rowerowania! ROWEROWANIA!:)


Dla kogo te podjazdy? Wiadomo!;) © CheEvara



I choć wycieczka ta stała pod znakiem niełączącego licznika (mojego) oraz niekonweniującego Garmina (Niewowego) – czyli zapewne przewyższeń było więcej, tak wersja owa mi się podoba;). I tegoż właśnie buntu maszyn dotyczy wpis ów;).

Dane wyjazdu:
65.45 km 35.00 km teren
04:13 h 15.52 km/h:
Maks. pr.:55.40 km/h
Temperatura:15.0
HR max:183 ( 95%)
HR avg:138 ( 71%)
Podjazdy:944 m
Kalorie: 1651 kcal

Dżałorky po raz czwarty, niestety ostatni:(

Niedziela, 24 lipca 2011 · dodano: 29.07.2011 | Komentarze 6

No cóż. Niestety Goro i Rooter wraz ze swoim rodzinnym drobiazgiem wybyli z Dżałorek i zostaliśmy sami. Samiuścy!

A na zewnątrz szumiący potok. I wilki jakieś. I na pewno też po krzakach gdzieś czaił się niemiecki okupant.

Ale najbardziej doskwierać przyczaiła się samotność, że pozwolę sobie tak niegramatycznie zbudować zdanie:).

No bo nie było już przed kim udawać, że przyjechaliśmy tu porowerować. Dodatkowo od rana padał deszcz. I na dokładkę mieliśmy jeszcze piwo. Wszelkie okoliczności były tak demotywujące, że naprawdę, wszystko wskazuje na to, że cudem jakimś wyleźliśmy na rowery. O porywającej, barbarzyńsko wczesnej godzinie 16:15.

Brawo kuźwa Jasiu.

Najgorsze jest jednak to, że summa summarum, nomen omen, sacrum profanum oraz lelum polelum zajebiście mi się ten dzień podobał. Nic na to nie poradzę, że tak naprawdę jestem i leniem i opojem.

Odpoczyn i regeneracja, czyli kwintesencja profi kolarstwa:D © CheEvara


Ale tak. Każdy potrzebuje choć raz nie zapierdalać gdzieś z zegarkiem w ręku. Tak? Od zapierdalania na czas to ja mam życie codzienne, stolicę, pracę i treningi. Mieszanina tego wszystkiego naraz ulewa mi się średnio raz w tygodniu, co owocuje tym, że mam chęć wyjść w tłum z piłą tarczową i zajebać wszystkich, bez względu na to, czy winny czy niewinny. Mądry czy głupi.

I ów niedzielny poranek, gdyśmy z Niewe pamiętali, aby dzień święty święcić (heeeej, szaaaable w dłoooooń!;)) był mi ratunkiem. Nikt nikomu nie zakładał mendy o to, że lenistwo, że nieróbstwo. Wszyscy sączyli sobie spokojnie piwko w kompozycji rowerowej i czekali, aż deszcz raczy sobie, że tak obrazowo rzecz ujmę, pospierdalać, gdzie jego miejsce. Na przykład do Bangladeszu.

I w końcu tenże się udał tamże. Nieważne, że jakieś trzy godziny po tym, jak przebraliśmy się za rowerzystów. Ważne ŻE!:)

No to znowu – standardowo. Trasa na Szczawnicę, stamtąd na Leśnicę, gdzie Niewe realizuje się fotograficznie:

Leśnica w dole, a z przodu podjazd. © CheEvara


stąd podjazd asfaltem do Lesnickiego Sedla:

Wersja widoku bez Niewe © CheEvara




And wersja widoku z Niewe:D © CheEvara


i stamtąd zjazd na stronę słowacką – czyli w stronę przeciwną niż podąża Niewe, bo fota była pozowana..
Na zjeździe nawet nie było tak zimno. Po prostu myślę, że już nigdy nie będzie tak zimno, jak tamtego pamiętnego zjazdu, kiedy rozdarłam się wniebogłosy jak Goździkowa na nieszporach.

Zjechaliśmy do słowackiej wiochy Velky Lipnik i podążyliśmy se – według wskazówek supersympatycznego Słowaka serwującego mapy i piwko na Lesnickim Sedle asfaltowym, zniszczonym podjazdem na pasmo Magurskie.

I tu już zaczęła się zabawa. Ale zadziwiająco noga podawała (magia regeneracji i odpoczynu), podjeżdżało się konsekwentnie, pogoda nie przeszkadzała – wszystko szło piknie.

Takim szuterkiem można się piąć! © CheEvara



Podjechane to i zadowolone;) © CheEvara



Ale potem wszystko SPSUŁY chmury. Zabrały widoki, szczyty, góry, sosny i szynszyle górskie pewnie też! Wzięły se wszystko, co można zwykle podziwiać. Wokół nas rozlało się mleko i widać było całe gówno. Jak w butach:)

Ale klimacik mimo to był przezadżebisty!

A dziesięć metrów w górę później było już tak;) © CheEvara


W związku z czem kapkę mnię zatkało:

Eeeeeee, przepraszam bardzo, a gdzie jest dom? © CheEvara


No i dalej nastąpił niestetyż zonk, na który złożyła się późna pora, zapadający zmrok, Niewowy Garmin, który nie miał wczytanej tej trasy i niezbyt solidnie oznaczony szlak. Podjęliśmy odpowiedzialną i dojrzałą decyzję o tym, że nie brniemy na waleta dalej mimo przeciwności losu, flory oraz fauny i że wracamy.

Ciul, że tą samą trasą, czego raczej nie lubię. Zjazd, choć dość rześki, był genialny, czego widać, że się spodziewam już na tej focie:

To do zoba na dole! © CheEvara


Oczywiście, Niewe, jak przystało na dżentelmena poczekał, aż zacznę zjeżdżać, po czym mnie wyprzedził, żeby pousuwać wszelkie niedogodności na trasie, a potem USZCZELIĆ mnie, jak zjeżdżam:

Wyżej ten asfalcik nie wyglądał tak fikuśnie;) © CheEvara


W Velkym Lipniku odbiliśmy, za przeproszeniem w głąb słowackiego lądu, na Haligovce, skąd mieliśmy dobić do Czerwonego Klasztoru i stamtąd już znaną traską naddunajską do Szczawnicy, u granic której zjedliśmy epicki wyprażany syr i spożyliśmy po bronku, zwanym Zlatym Bazantem. Pyszota!

A ponieważ plan na poniedziałek był ambitny, bo zamierzaliśmy pojeździć jeszcze w Ojcowskim Parku Narodowym, a potem wrócić do szarej rzeczywistości, czyli Warszawy, olaliśmy widowiskowy redyk w Jaworkach, kupiliśmy piwo i na bazie jęliśmy realizować plan mycia rowerów, konstruktywnego spakowania się i należnego temu fajnemu dniu napicia się.

Mission accomplished w stu kurna procentach!

Dane wyjazdu:
42.70 km 36.20 km teren
02:58 h 14.39 km/h:
Maks. pr.:43.20 km/h
Temperatura:17.0
HR max:171 ( 89%)
HR avg:126 ( 65%)
Podjazdy:1355 m
Kalorie: 1012 kcal

Dżałorky dzień czeci, czyli grupen bajking:)

Sobota, 23 lipca 2011 · dodano: 29.07.2011 | Komentarze 21

Tym razem na rowery wystartowali wszyscy:

Kolejno odlicz: G.O.F.A. Beti, Goro, Rooter, Kacper vel. Ogór i Che;) © </div>

Za
Gorem znajduje się mały Antek, za Rooterem BarteQ – synowce. Nie wiem, czy to wina fotografera, że – jak mawia Rooter – Burzy Synów nie widać, czy raczej to wina pozujących. Gżenereli widać Che i MOŻE to być jakaś oznaka profesjonalizmu Niewe.

Taką ekipą pojechaliśmy z Dżałorek przez Szczawnicę do granicy ze Słowacją. Tam musiał nastąpić postój na browar (Topvar) – czego dopuścili się dorośli, oraz musiały zaistnieć zabawy na placu zabaw – co popełniły dziecka. Od razu można było zauważyć, czyim synowcem jest Barteq – latał za jakąś małoletnią blondyneczką. No cóż. Genów nie oszukasz:).

Niewe i mua zostawilim rodzinki i pojechaliśmy zdobyć ponownie Leśnicę i tym razem przemknąć się czerwonym szlakiem po paśmie szczytów górskich. A taka se fanaberia.

To jedziem w górę asfaltem:

<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202693,20110728,dzien-mial-byc-lajtowy-podjazd-sie-temu-zbuntowal.jpg" title="Dzień miał być lajtowy, podjazd się temu zbuntował" width="600" height="450" /><div><q>Dzień miał być lajtowy, podjazd się temu zbuntował</q> ©


a widoki zostawialim za sobą o take o:
Jak te głupki wjeżdżamy, zamiast sobie ułatwić © </div>

Niektórzy byli cwani i założyli błotniki, bo woda bryzgała i drzyzgała spod kół:

<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202695,20110728,znowu-laki-znowu-sekcja-kaluz-znowa-sekcja-trawiasta-i-znowu-zajebiscie.jpg" title="Znowu łąki, znowu sekcja kałuż, znowa sekcja trawiasta i znowu zajebiście;)" width="600" height="450" /><div><q>Znowu łąki, znowu sekcja kałuż, znowa sekcja trawiasta i znowu zajebiście;)</q> ©



I się wspinamy i se zjeżdżamy. I znowu wspinamy na:

No i tym czerwonym szlakiem gdzieś tam se wjechaliśmy;) © </div>

by oczom naszym ukazał się wiu piękny, że pękają oczy!

<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202697,20110728,no-to-juz-sie-mozna-pobawicd.jpg" title="No to już się można pobawić...:D" width="600" height="450" /><div><q>No to już się można pobawić...:D</q> ©


A potem se zjeżdżamy z tego pasemka i w pewnym momencie znowu lądujemy w wąwozie, w którym Goro dnia poprzedniego uświadamiał nas historycznie. Pokonujemy w nim co łatwiejsze odcinki po to, by wyjeżdżając z niego dostać w dupsko. OBOJE. Przednie koło Niewowej Kony zapadło się w niespodziewanym, głębokim błocie i tenże Niewe wykonał piękny, klasyczny wręcz lot nad kierownicą. Gdyby to była Planica i były to loty narciarskie, dostałby najwyższe noty za styl. I za lądowanie odwrotnością telemarka takoż;). Bo wystawił przed się nagdarstki, które zanurzył, padając, we w tym grzęzawisku. ZJAWISKOWO!

Zjeżdżając dosłownie kilka sekund za nim, widziałam ten artystyczny flow i wpadłam kolejny raz w taki brecht, że... rzuciło i mnie. Coś jest w tym wąwozie takiego, że dostaje się tam głupawki. Owocem mojej było wyjebanie się w śmiechu i ze śmiechu:

Jedno OTB i jeden szlif. Sprawiedliwości stało się zadość:) © </div>

Niesprawiedliwe jednakowoż jest to, że nie istnieje, bo nie powstała, bo nie miała jak powstać fota Niewowego przelotu nad Koną, a dowód na moją dupowatość (albo i dobry humor) jest. Abyście wiedzieli, że umiem stawić temu czoła, fotę ową prezentuję:).

Zjechaliśmy tedy do Czerwonego Klasztoru, ja z rozwalonym kolanem lewym (jak zawsze),
Niewe z krwawiącym kolanem prawym, ubłoconym łokciem, uwalonymi rękawiczkami, gdzie namówieni byliśmy na wspólny z pozostawioną o poranku ekipą familijną powrót.
Tu marny fotografer, czyli ja starał się uchwycić oblepiające Niewego błotne macki. Krwawiące kolano zdołał obmyć w Dunajcu i ja myślę, że właśnie przez to fota straciła na dramatyzmie (i wyrazistości:))

<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202699,20110728,w-czerwonym-klasztorze-kazdy-orze-jak-moze.jpg" title="W Czerwonym Klasztorze każdy orze jak może;)" width="600" height="450" /><div><q>W Czerwonym Klasztorze każdy orze jak może;)</q> ©


Ponieważ nie spotkalimy się z resztą ekspedycji, podjęliśmy decyzję rozkurwiania tempa dla Szatana i zaczęliśmy gonić towarzystwo, które pewnie już śmigało na Dżałorky. I dogonilim! Zjechawszy się TUGEDA, zrobiliśmy wielki, komisyjny, kolektywny popas w Szczawnicy w tak zwanej Karczmie u Madeja, gdzie Niewe nie przypadł chyba do gustu obsłudze, bo dostał surowy schabik. Cała reszta zaś była względnie ukontentowana. Choć mogło być kurna lepiej.

A już w Dżałorkach nastąpił mały kosmetyczny rewanż (za Szydłowiec) i proszę, mój Szpecyk czeka w kolejce do myjki. A ja co? Trzy butle, sukienunia kupiona w KOTONFILDZIE i pies Megi czyli Magi, który wchodzi w zakręty ryjąc po ziemi swoim słodkim pychem. Albo Ruda Suka, jak mówi o niej Rooter:

Che pije i zabawia Megi czyli Magi, czyli psicę Rootera i Gohy;) © </div>


<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202704,20110728,nie-gryz-mnie-ruda-suko.jpg" title="Nie gryź mnie ruda suko;)" width="600" height="450" /><div><q>Nie gryź mnie ruda suko;)</q> ©


Choć widok na akt podmywania Szpeca był epicki i nawet przyznam, że satysfakcjonujący:

<img src="http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,600,202701,20110728,nie-ma-to-jak-ubrac-sie-do-roboty-pod-kolor.jpg" title="Nie ma to jak ubrać się do roboty pod kolor;)" width="600" height="450" /><div><q>Nie ma to jak ubrać się do roboty pod kolor;)</q> © </div>

to jednak nastroje siadały. Goro z familią i Rooter z familią (każdy z nich ze swoją) szykowali się w tym czasie do powrotu do stolnicy, pakowali swoje graty. Dla mnie i Niewe nie oznaczało to końca imprezki, ale jakoś tak – że się tak SENTYMENALNIE wyrażę – smutem zaleciało.

Aby sobie humor poprawić, zniszczyliśmy humor innym. Jak w „Świecie według Bundych” – kiedy jeden z nas czuje się gorzej, inni czują się lepiej. Na mocy tego prawidła, Niewe rozhajcował ognisko. Rooter, który krzątał się w tle, ładując do samochodu graty, tylko syczał pod naszym adresem nienawistnie.Chamówę ten Niewe uczynił straszną. Poszłam mu w tak zwany sukurs, dzielnie sącząc piwo numero pięć. Czym zapracowałam sobie na nienawiść Rootera chyba zupełnie słusznie:).

Dane wyjazdu:
48.96 km 40.00 km teren
03:54 h 12.55 km/h:
Maks. pr.:48.50 km/h
Temperatura:16.0
HR max:173 ( 90%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy:1505 m
Kalorie: 2132 kcal

Dżałorki dzień drugi!

Piątek, 22 lipca 2011 · dodano: 28.07.2011 | Komentarze 23

Po mocno rowerowym czwartku i upojnym wieczorze towarzystwo nie wstało zbyt świeże:D Ja i Niewe na krzywy ryj wbiliśmy się na śniadanie, którego rozwinięcie każdego już poranka wyglądało tak samo: reanimacyjne piwo, mycie rowerów połączone z piwem tym razem w wersji pielęgnacyjnej i powiązane ze zbiorowym… sztachaniem się Brunoxem i na koniec jeszcze jedno piwo.
Za symboliczną butelkę Kasztelańskiego udzielałam chłopakom technicznych porad:

Zajebista kompozycja, muszę przyznać;) © CheEvara



Tym razem skład wyprawowy uszczuplił się nam i w trzy osoby: Niewe, Goro i mua pojechaliśmy – wedle przewodniczej woli Kierownika Eskapady, Gora – zdobyć Prehybę (1175 m n.p.m.). Pora była rzeźnicko wczesna, bo ruszyliśmy JUŻ o godzinie trzynastej. Myślę, że właśnie to odstraszyło Rootera. Już na zdjęciu powyższym wykazuje żadne oznaki aktywności. Jakby się chłopak nie wyspał:).

Rowerowy szlak prowadzący ze Szczawnicy na Prehybę (wiem, że po polsku to Przehyba, ale mnie bardziej podoba się zruszczenie) był tak przejezdy jak trasa pamiętnego maratonu w Szydłowcu. Chyba, że ów rowerowy szlak przeznaczony był wyłącznie dla rowerów wyposażonych w czekany i w tak zwane wciągarki. No bo, wybaczcie, moi mili:

Wspinanko na Prehybę. Szkoda, że rowerowy szlak ma mało wspólnego z przejezdnością;) © CheEvara


Na szczyt docieramy bardziej zmęczeni tym wciąganiem rowerów niż rzeczywistym podjazdem. I nawet nie chodzi o to, że nie było mocy w nogach, żeby to podjechać, ale rozpieprzony przez wycinkę drzew szlak rowerowy, dodatkowo urozmaicony klejącym się jak surowe ciasto drożdżowe błotem weryfikował wszystko. Nie wspomnę już o tym, że padający PRZYNAJMNIEJ od naszego przyjazdu deszcz zrobił z kamieni i korzeni ślizgawkę.

Schronisko na Prehybie, nie widać w sumie, że się uchetaliśmy;) © CheEvara


W schronisku pustki. Poza nami i innym rowerzystą, który wjechał na Prehybę asfaltem (pfffffffffff) i który cyknął nam powyższe zdjęcie; oraz poza panią na kuchni nie było nikogo. Na należne nam naleśniki i piwko rzuciliśmy się NIESTETY w kolejności wydania. Czyli Niewe, Goro i ja:D Ale z piwem UPORALIŚMY się w tempie podobnym.

Galeria trzech chlorów, tyrzech kasków oraz trzech piw;) © CheEvara


Nażarci, acz w sumie niedojedzeni – nie wiem, co jest w tych górach, ale ja tam byłam ciągle głodna! - skierowaliśmy bajsikle w stronę Rytra. Teraz czekał nas zjazd. Kamienisto-błotno-korzenny. Dzieło Szatana wręcz. Niewe walczył ze ślizgiem tylnej zjechanej opony, ja – mimo posiadania fulla – z cykorem, a Goro...

GORO WALCZYŁ ZE SWOIMI SKŁONNOŚCIAMI DYDAKTYCZNYMI.

Na żółtym szlaku DYDAKTYCZNYM można było NAUCZYĆ SIĘ techniki © CheEvara


Bo, kochani moi. Idziemy se w dół. Jak wskazuje obrazek. Bo się nie da zjechać. Idzie najpierw Goro, potem ja, na końcu Niewe, kóry strzela nam kompromitujące zdjęcia, jak sprowadzamy te rowery, zamiast na nich zjechać. Idziemy se takim wydrążonym tunelikiem, wypełnionym: kamieniami, korzeniami oraz błotem, a pośrodku tego wszystkiego leci se korytko. W którym – jakby się wpadło na pełnej prędkości, czyli na tak zwanej koorvie – już na pierwszym kamieniu można by wykonać klasyczne OTB. Ewidentnie Goro jest zafascynowany obłością kamieni. Bo odwraca się do nas i tonem przemowy profesora z ambony wygłasza nam tekst:

SPÓJRZCIE, JAK TU POPRZEZ WIEKI WODA DRĄŻY SKAŁY

Nie mija sekunda, a ja na to dostaję takiej głupawki, że ledwo jestem w stanie utrzymać fulla. Rżę jak kobyłka Piłsudskiego. Za mną w przeraźliwy brecht wpada Niewe. Komizm sytuacji dociera do samego autora, który – naprawdę niewiele brakowało – zara zacznie nam pokazywać wykresy, jak to POPRZEZ WIEKI woda drąży te skały.

Jak już się obśmialiśmy jak te dzikie norki Izydorki, jęliśmy kontynuować schodzenie, czasem zbieganie, czasem zjazd na butach. W sumie, moglibyście zapytać, po co nam tam były rowery. A one przydały się do...
podpierania!
Jak te kijki do NORKI ŁOKI.

Nastąpił postój na oddanie naturze, to co naturze lub też naturalne. Czyli przetworzone prehybskie piwo . Znów Goro okazał się werbalnym sponsorem tej imprezki, bo wypowiedziawszy słowa:

TO TERAZ DRĄŻYŁ BĘDĘ JA

oddalił się w celu wiadomym.

Potem udało się wskoczyć na rowery, by choć poudawać sprawnych technicznie kolarzy górskich, jak o ta pani, o:

A jednak zjeżdżam:D © CheEvara


i asfaltem dotarliśmy do Piwnicznej, po drodze próbując GAZOWANEJ Piwniczanki:

Nie dość, że gazowana, to jeszcze waliła dżajkiem © CheEvara


I pojechaliśmy na obiad. Obżarliśmy się jak nie powiem jakie zwierzęta z kontaktem elektrycznym na giembie, a że sam obiad nam nie wystarczył, dobiliśmy się hambuksami. To żarcie doszczętnie zniszczyło nasze cechy motoryczne. A tu jeszcze trza było zdobyć Przełęcz Obidza.

O królu złoty, jak ja żałowałam tego obiadu. O Dżizasie na Niebiesiech, jak mi nie szło! Jakkolwiek nie próbowałabym sobie wmawiać, że widoki będą zajebiste:, tak na moją watę w nogach nie było rady. Zdobycie Obidzy okazało się znacznie trudniejsze niż podejście pod Prehybę. Sztywny podjazd przechodził w ścianę, ściana w sztywny podjazd. I tak aż do samego znaku:

Wjechano! © CheEvara


Pozowane czy nie? Oto jest pytanie;) © CheEvara
.

Stąd do bazy było już nie tylko blisko, ale i z górki. Wystarczyło minąć bacówkę:

Postój przez stado baranów:D © CheEvara


i taki spęd

Będzie filmik z tego, jak próbuję przebić się przez te łowiecki;) © CheEvara


i strumyk:

Jeszcze tylko szybkie mycie rowerów © CheEvara


Wiem, że rozmazane, ale przez to bardziej dynamiczne. Poza tym zalałam se buty:D © CheEvara


Dzień zajebiaszczy, zatem wrażeniami należało podzielić się PRZY WIADOMO CZYM zresztą ekipy.


Chciałam tylko zwrócić uwagę, że miało być ognicho, pieczone ziemniaki, ale Rooter zlał nasze poranne prośby i zadu po zakupy nie ruszył:D

Więc było TYLKO piwko:)