Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Październik, 2012

Dystans całkowity:1253.09 km (w terenie 329.00 km; 26.26%)
Czas w ruchu:60:17
Średnia prędkość:20.79 km/h
Maksymalna prędkość:54.80 km/h
Suma podjazdów:5095 m
Maks. tętno maksymalne:172 (87 %)
Maks. tętno średnie:136 (69 %)
Suma kalorii:43234 kcal
Liczba aktywności:21
Średnio na aktywność:59.67 km i 2h 52m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
24.60 km 9.00 km teren
01:13 h 20.22 km/h:
Maks. pr.:27.90 km/h
Temperatura:4.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: 612 kcal

Dziś tylko ku Roztoce City

Środa, 31 października 2012 · dodano: 14.11.2012 | Komentarze 9

Rozpoznawczo i tak, żeby się utwierdzić. Grypsko i brak treningów sieją spustoszenie w Cheorganizmie.

Okrutne.

Nie mam tak zwanej melodii (czy ja mam wrażenie, że to warszawskie określenie? Ja jestem słoikiem i na Podkarpaciu tak się nie mówi) do pedałowania.

Na pewno zatem w tym roku jest koniec świata.


Nie wiem, jak mam regulować te posrane hamulce, żeby przestały trzeć. Myślę, że tylko wyjęcie klocków pomoże.

W krzakach mokro, Kampinos bryzga całym swym podłożem spod kół.

I w zębach zgrzyta.

Trochę tego śniegu las przyjął.

Dlatego powróciłam asfaltem przez Leszno.



Dane wyjazdu:
32.28 km 3.00 km teren
01:31 h 21.28 km/h:
Maks. pr.:28.80 km/h
Temperatura:6.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1271 kcal

Dać babie nóż, kurna

Poniedziałek, 29 października 2012 · dodano: 13.11.2012 | Komentarze 5

To se rozpiździ kciuk i potem kwadrans podskakuje, trwożnie patrząc, czy wreszcie jucha przestała – za przeproszeniem – tryskać.

Dobrze, że tego kciuka nie mam dłuższego. Rozorałabym cały. A tak to rozorałam cały, ale mój, mój krótki:).

A szukając plusów*, doceniłam, że to nie fakulec. Jak tu żyć bez fakulca w tym świecie pełnym chamstwa i nienawiści?:)


Ponieważ ciągle nic nie muszę oraz nadal mam krzyżówkę grypy i (sądząc po rzężeniu) zapalenia płucotchawek, nie nastawiałam się na wielki rowering.
Zwyczajnie nie mam na to siły. Się porobiło.

Miałam jechać do Warszawy, ale wszystko, co chciałam tam zrealizować, załatwiłam w Izabelinie.

A siły, pary i motywacji nie ma.

Się narobiło.

Oraz boli mnie każde ścięgienko, jakbym dostała wpierdol od kiboli. ÓMIERAM SIĘ, czy co??


* To jak z żywnością podczas wojny. Może i jej nie ma, ale modyfikowanej genetycznie też nie. A to wielki plus (dodatni);)


Dane wyjazdu:
15.51 km 14.00 km teren
01:04 h 14.54 km/h:
Maks. pr.:23.20 km/h
Temperatura:3.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: 564 kcal

A wczorajszy śnieżny armagiedon...

Niedziela, 28 października 2012 · dodano: 13.11.2012 | Komentarze 23

... zabrał nam na wiosce prąd!

Na wiosce to oznacza, że „nie ma hausu, nie ma dragów, nie ma Europy, nie ma Stanów…”:D

Czyli nie ma kawy, ciepłej herbatki, strawy o porównywalnej temperaturze.

Nawet gdyby człowiek nie chciał iść na rower, bo śnieg, bo wieje po klinie w RAJTUZACH, to musiał iść.

Bo tam, kręcąc, cieplej, niż TUTEJ.

Dla Niewe była to nowa frajda, bo na świeżym fullu.

Toteż fulla – może nie tak świeżego – wzięłam i ja.

Zawsze jest to błąd, bo na tej mojej przyciężkawej kobyle zostaję w tyle.

Aaaaaale!

Szczerze przyznam, że na ową przejachę do Roztoki wybraliśmy się zdecydowanie za późno, bo już we wcale nie belle epoque, czyli w odwilży.

Konkursik na trzepacką minę?:D © CheEvara


Słońce zaczęło robić ze śniegiem to, czego rowery nie lubią. Było mokro. Głównie w zad, bośmy się nie obłotnikowali;). Ale nie w tym był szkopuł*

Niskie zawieszenie mojego Specucha sprawiło, że zgarniałam butami śnieg. A te buty to normalne, wcale nie zimowe buty. W efekcie nawet nie dotarłam do Roztoki.

Stopy-tralalopy zmarzły mi tak, że tenże trip przestał być dla mnie aktem niezrozumiałego hedonizmu. Czyli przyjemnością.

Zostawiwszy Niewe, po krótkiej naradzie, zawróciłam.

To już Niewe cyknął po moim odjeździe, ale wstawiam, bo ładne:) © CheEvara



Mając nadzieję, że do Domu Złego powróciło ciepło.

Nie powróciło.

Wobec czego pojechaliśmy na szamę i na kręgle.

Oświadczam zaś, że jestem wysoce dysfunkcyjną jednostką aspołeczną. Jak się obok nas zagęściło pod względem ludzkości, zebrało mi się na womit i chciałam do domu. Nawet zimnego.

Niewe jest równie aspołeczny:)

P.S. Fajny ten Niewowy full!:)



* szkopuł to taki Niemiec zajadający fenkuł?;)


Dane wyjazdu:
19.36 km 16.00 km teren
01:03 h 18.44 km/h:
Maks. pr.:32.00 km/h
Temperatura:17.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: 436 kcal

NAPRAWDĘ??

Czwartek, 25 października 2012 · dodano: 09.11.2012 | Komentarze 23

Naprawdę wpisujecie tu kilometry Z BIEGANIA??

Z pływania też wpiszecie?

A jak ja po cywilu se jadę do stolicy do lekarza, to mam wpisać te kilometry przemierzone poprzez most Śląsko-Dąbrowski?

Podpowiedzcie, bo jeśli tak, to mi dzisiejszy ciotowaty dystans kapinkę się powiększy. Bez pompki do penisa.


A może biegacie z rowerem postawionym na głowie? Jak te Murziny, afrykańskie samice, co z wazonami z wodą na łbie (pewnie też dla sportu) tłuką kilometry?

Proszę o odpowiedź i kapłańskie rozgrzeszenie.


P.S. Kilometry póki co pochodzą z wyskoku na zaborowskie łąki łany. Rowerowego wyskoku. Nie wyskoku OBOK roweru.

Ja dżebię.



Dane wyjazdu:
33.18 km 6.00 km teren
01:24 h 23.70 km/h:
Maks. pr.:33.00 km/h
Temperatura:16.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: 513 kcal

Staczam się:)

Środa, 24 października 2012 · dodano: 09.11.2012 | Komentarze 24

Jeżdżę jak ciota. Tak mało.
Brak pracy tym skutkuje.
Nie muszę dymać do stolicy.

W pewnym sensie to fajne jest. Nic nie muszę;).

Ponieważ weszłam w posiadanie trzech szwów w ryju, pod ręką zapasu ketonalu, nie chce mi się dziś jeździć.

Jak pedałuję, to mi cała krew z reszty człowieka wtłacza się w okolice zatok.

Myślałam, że rowerowaniem boleść tę zagłuszę, ale nie zagłuszyłam.

To może chleb bananowy upiekę.

Wiecie, że krety rozmnażają się przez gwałt?

Jeśli to pani kret ryje mi takie kopce na trawie, to… BARDZO CI KUŹWA NIE WSPÓŁCZUJĘ, WYWŁOKO.



Dane wyjazdu:
75.30 km 6.00 km teren
03:21 h 22.48 km/h:
Maks. pr.:39.00 km/h
Temperatura:16.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: 3054 kcal

Nierówna walka z gryzoniem

Wtorek, 23 października 2012 · dodano: 07.11.2012 | Komentarze 5

Wczoraj po południu widziałam znak.

Znak był mały, ruchomy, kurewsko szybko ruchomy.

Widziałam go, gdy Niewe coś tam dłubał w garażu, a ja – zupełne zgodnie z literą feminimu – czytałam se książeczkę.

Znak przemierzył trasę z przedpokoju do kuchni i mnie zaniepokoił.

Jak to pająk, to Niewe go zajebie, bo ich nie lubi, a ja lubię. Chciałam więc znak ostrzec.

Jak to mysz, do tego biała, nie ma dla mnie nadziei – pomyślałam, zerkając z trwogą na moje wygazowujące się konsesersko piwko w kuflu.

Ale nawet jeśli jest to mysz, i to biała, to z kolei ja ją zajebię.

JAK ZDĄŻĘ:).

Bo słuchejta.

Jakeśmy byli nad morzem, to w naszej wannie przesiadkę do Madrytu miała mysz. Wyglądała na leśną, dobrze jej z oczu patrzyło, piszczała ze strachu melodyjnie i ewidentnie czekała na rodzinę.

Czekała do poniedziałku rano, o czym przekonał się Niewe podczas zbierania się do roboty.

W WANNIE, kurwa.
Nie roboty w wannie, tylko ona czekała w wannie.

Jak ona się z niej wydostała NA SALUONY, że ją tamże widziałam przy tym piwie, nie mam pomysłu, tym bardziej, że gdyśmy się jej badawczo przyglądali, prezentowała pewną nieumiejętność z zakresie z tejże wanny wyskoczenia.

I wtedy też Niewe fachowo i litościwie zapakował ją do (kiedyś to było drewniane pudło po jakimś eleganckim alkoholu, teraz zmieniło przeznaczenie) pułapki i wyniósł, gdzie jej miejsce (na zewnątrz, dziwko).

A mysz myślała pewnie „No pięknie, jak ja się kurwa teraz do tego Madrytu dostanę??”

Po co robię o tym wtręt?

Po to, żeby zasygnalizować, że wcale nie przez swoje grzebanie się i niemoc w porannym zebraniu
się do wyjścia pomknęłam do Pani Matki tak późno.

A przez to, że mimo mysiej przymusowej wyprowadzki dokonanej przez Niewe, znalazłam w domu ślady jej MYSZKOWANIA.

O ty suko – złorzeczyłam, przetrząsając przestrzenie zaszafkowo-zalodówkowe.
A więc wojna!

Wyguglałam kilka humanitarnych pułapek oraz kilka mniej (na wypadek, gdybyśmy drogą pokojowych negocjacji się nie dogadały), po czym zabrałam z jej pola manewru wszystko, czym by mogła zainteresować się alimentacyjnie i wybyłam na Bródno.

Ktoś w Izabelinie (lub też w Lipkowie) jest wielce porządnicki. Na drogę wywalił, nie do lasu © CheEvara



Pod względem walki z wiatrem było 0:0. On mi w ryj, ale ja mu nie ustępowałam.

U Pani Matki bez zmian, a ancymon, którego dogląda na pożegnanie powiedział mi:
BYWAJ

Zbladłam.

Strasznie wyszczekane te dzieci.

Raz. Słownie R-A-Z wylazło mi dziś słońce. Dzikuji! © CheEvara


Do Domu Złego leciałam na złamanie karku (swojego, nie tego jebanego gryzonia), bo ekipa od spieprzonego napędu bramowego przybyła tęże bramę naprawić. O pułapkach na myszy pojęcia nie mają, lamusy.

Wracałam POŻARÓWKO, której poprzez korzenie przeszczerze nie znoszę.

Wytłukło mi dupsko. Tak samo na skrócie omijającym tępo i nieznośnie pnącą się w górę Topolową.

Tom se skróciła!

Kategoria >50 km


Dane wyjazdu:
64.57 km 9.00 km teren
02:52 h 22.52 km/h:
Maks. pr.:39.00 km/h
Temperatura:17.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2574 kcal

Sama sobie coś udowadniam

Poniedziałek, 22 października 2012 · dodano: 07.11.2012 | Komentarze 6

Na przykład to, że orienty nie są dla mnie. Najlepszym dowodem na to jest fakt, iż wiem, gdzie jest Ludna. Ale jadę do niej od dupy strony. Choć doskonale wiem, że źle jadę.

I wiem, że nie jest pod Świętokrzyskim mostem, a w okolicach Poniatowskiego. Ale i tak jadę jak ten ziemniak bez oczu.

Może dlatego, że po dwóch dniach w siodle jedzie mi się jak dawno już nie i strasznie się tym nawilżam.

W świecie rowerowym jedno wielkie roztrenowanie. Nikogom nie spotkała!:)

Kategoria >50 km


Dane wyjazdu:
83.60 km 16.00 km teren
03:36 h 23.22 km/h:
Maks. pr.:41.70 km/h
Temperatura:14.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:340 m
Kalorie: 2861 kcal

Nadmorskie przyśpiewki we mgle

Niedziela, 21 października 2012 · dodano: 07.11.2012 | Komentarze 10

Z wczorajszego słońca nie za wiele zostało. Kilka zdjęć i westchnienia. Przydałoby się i dzisiaj, bo w toku wielu zmieniających się ustaleń planowaliśmy dotarcie nad morze.

Wszystko dzięki Radka teściowej.

Targał ją profesjonalnie zawiniętą, ale TAK zawiniętą, że nawet łepek jej z dywanu nie wystawał. I on ci ją miał złożyć w Dębkach. Tych Dębkach:).

Podczas wczorajszej poharpowej integracji, kiedym to ja sobie międzyludzkie relacje niemiło zweryfikowała, wyszło, że do Radka jadącego samochodem do Dębek dołączy też Janeczek, narzekający na ból kulasów. *

Czyli rowerami docieramy w trójeczkę: Niewe, Goro i ja.
;)

Ja mimo przemieszczającego się bloku na podeszwie. Acomitamdocholery!:)

Pomachawszy chłopakom (i teściowej oczywiście też), ruszyliśmy zaraz za samochodem. W uroczej, osiadającej zewsząd w postaci mokrej drobnicy mgle.

Między innymi na włosach na nogach, czym ekscytowali się Niewe i Goro, ja byłam, powiedzmy, że świeżo po akcie depilacji.:D

A to zdjęcie z depilacją pozornie niezwiązane:

Mapa Peru i mapa Kamerunu. Jak to połączyć?? ©


Cięło nam się bajerancko. Oczywiście, starając się sprostać własnej legendzie i Waszym oczekiwaniom napiszę, że to dlatego, iż mamy zajebiście mocne nogi, zwłaszcza po wczoraj, i nic a nic nie miał znaczenia brak wiatru. Udało nam się zachować średnią 27 km/h. Mi-lajk-it!

Na wymarzoną i wyczekiwaną plażę wbiliśmy po świetnym terenowym odcinku i w okolicach Stilo, mnie i Niewe znanego z tamtego roku.

Mój strój teamowy konweniuje z otaczającą przyrodą. ©



Gdy już na tejże plaży wylądowaliśmy, tylko gil powstrzymał mnie, małego bałtyckiego labradora gotowego, nie umiejąc pływać, płynąć do Szwecji, ilekroć nad Bałtykiem jestem, do zamoczenia gir we wodzie. Skoncentrowałam się na pisaniu patykiem ckliwych pozdrowień i brykaniu oraz pozowaniu.

Legia psy? ©


O trójce takich, co do Dębek lecieli ©


Ponieważ jeden taki gamoń, który skończył rozwlekać swą teściową w Dębkach – dla podpowiedzi i ułatwienia dodam Wam, że to był Radek – strasznie się chyba kurwa za nami stęsknił i wydzwaniał, że może już nas wcześniej zgarnie, ustaliliśmy, że niestety do Dębek nie jedziemy, zapakujemy się do wozu gdzieś wcześniej.


Tu było coś fajnego, nie pamiętam tylko, co:) ©



Znanym nam terenem ze Stilo, omijając szlak rowerowy, który wygląda tak, że panom odpowiedzialnym za to należałoby stłuc moszny młotkiem, dotarliśmy do wioski Kopalino, konkretnie pod sklep, gdzie pijąca część ekipy dokończyła GieŻecika, a reszta starała się wyglądać i pakować graty do samochodu.

Dzień uznaję za wielce zajebisty, diagnozę, że kolano mnie nawala dopiero po 60-ciu kilometrach jazdy takoż.

Mam też nadzieję, że odgrywając pewną rolę na rowerze, zostanę w pamięci chłopaków na zawsze. A przynajmniej do momentu wykasowania tego filmiku:D.


Aaaaaaaaaaaaaa!
Dałam se taki tytuł, że teraz go muszę wyjaśniać.
Otóż. Niemal zawsze dzieje się tak, że mi się coś śpiewa.

Po pewnych wydarzeniach z piątku, związanych z postojem na jedzenie, Gorem oraz cukrem nie mogła mnie się nie trzymać w sobotę przyśpiewka, intonowana na „starego MacDonalda”:

„STARY GORO CUKIER MIAŁ” – śpiewam ja
A wszyscy! „Ji ja ji ja joł”


W niedzielę zaś, pod dwóch dniach długodystansowego pedałowania, na tę samą melodię oznajmialiśmy światu:

MOJA DUPA BOLI MNIE
I JA I JA JOŁ!

Było jeszcze kilka wyśpiewanych oraz sporo litościwie przeze mnie niewyśpiewanych (jak „Ten Goro zabierze ci cukier i mnie, ten Goro zabierze ci dom”), ale z litości dla ludzkości nie przytoczę.

Potem już był dłuuuuuuuuuuuuuuuuuuuugi powrót do stolicy we mgle, podczas którego robiliśmy w samochodzie meksykańską falę, obroty w miejscu i trzęśliśmy zadkami. I tylko prowadzący tę skaczącą na boki furę Radek jakiś taki nieprzystający do naszych humorów był.

Nie pił, czy co?

* Nie zrobiłam tam literówki:D

P.S. Wersja Niewe jest tu. A także nieco inne fotki:)



Dane wyjazdu:
170.00 km 65.00 km teren
08:46 h 19.39 km/h:
Maks. pr.:46.08 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1050 m
Kalorie: 6402 kcal

O Harpie zdań kilka wyszarpię:)

Sobota, 20 października 2012 · dodano: 07.11.2012 | Komentarze 23

Tradycji stało się zadość, Niewe swój wpis uczynił, kolej na mnie. Kolej Mazowiecka, oczywiście.

Jego wpis uleżał mi się w głowie, mogę jechać z opowieścią. Zatem.

Skład nam się wykrystalizował jedyny taki. Słuszny. Niewe (biedaczyna) w roli opanowanego, znoszącego wiele kierowcy, Goro jaki pilot wyścigowy, Dżanek w roli posiadacza smartfona z drogową aplikacją, Radziu jako piewca historii o grzybach. No i ja.

Po prostu ja. Która Chce Psocić.

W miarę upływu kilometrów i wpływu promili, nasz zapakowany po dach cygański wóz stawał się coraz bardziej wesoły. Oraz tańczący do dość nieskomplikowanej choreografii. A przynajmniej tył tańczył. Było „SZEJKIN JOR NASTI AS, BEJBE!”. Pokrótce.

Nie musieliśmy trzymać nogi na gazie, to szejkowaliśmy. Biedny Niewe.

Zanim osiedliliśmy się w naszej hacjendzie, załatwionej przez Radzisława, zajęliśmy się rejestracją i odbieraniem gadżetów. Mnie przypadła regulaminowa koszulka rowerowa Grey Wolf i – w sumie nie wiem dlaczego – T-shirt Harpa. Oraz kilka zdziwionych spojrzeń na mój psocący ODZIEŃ.

No.

O, to może ja jeszcze wspomnę, co ja robię na tym Harpie. Otóż nie wiem. A nawet więcej – tego nie wie nikt. Ale na pewno nie jestem tam na miarę naszych potrzeb.
Jestem prawdopodobnie dlatego, że Niewe się uparł. Myślę jednak, że ta impreza – po dwóch poprzednich wspólnych orientach – przekonała go, że ja się do tego zupełnie nie nadaję.

I chyba nawet nie chodzi o to, że mam skopany sezon.

Ja nie NADANŻAM.
Mapy nie czytam.
Kierunków nie ogarniam.
Wkurwiam się (w trzewiach swych i w tajemnicy), że nie ogarniam. Tym wkurwianiem zaś się nakręcam, co skutkuje tym, że nie koncentruję się na mapie. A że się nie koncentruję, to się złoszczę.
Skupianie uwagi na jednym – raz a dobrze – nigdy nie było moim altusem.
Tfu! ATUTEM, kuźwa.

Tak więc tego.
No więc, co dalej. Ano dalej czytajcie.

Jak tradycja nakazuje, wieczór poprzedzający start uczciliśmy. Dość głośno. Na tyle, że jak gimbusy zostaliśmy upomnieni.
Bo ktoś jeszcze mieszka w tej kwaterze i – uwaga, uwaga – KURWA, CHCE SPAĆ!
Dziwacy jacyś.


Poranek jesienią nie jest tym, co mnie nawilża. Raz, że nie wygląda jak poranek. Dwa, że nie pachnie jak poranek. Trzy – jak on nie brzmi.
Jak tu startować?

Z bazy do startu mieliśmy kapinkę ponad pięć kilometrów. Ruszyliśmy migając lampkami – ja z okolic amortyzatora, bo mapnik zabrał całe wolne kierownicowe miejsce. Kwestią czasu było, kiedy uświęcę ten poranek-nieporanek widowiskowym wypierdoleniem się i urwaniem kilku szprych.
Nie doszło do tego.

Na miejscu dokazywała do mikrofonu strasznie przykra pani. Prezentowane przez nią połączenie „poczucia” i „humoru” wywoływało u mnie pantomimę – na szczęście tylko pantomimę – womitu.
Wieczorem okaże się, że zupełnie słusznie nie zapałałam do niej sympatią.

Z milszych akcentów muszę odnotować, że bardzo budujące jest ujrzenie, że takich świrów gotowych do startowania w nocy, w jej środku, jest więcej:).

Chwilę po rozdaniu map ustaliliśmy nasz plan, brzmiący „teraz jedźmy na jedynkę, a potem się zobaczy” i kierując się taką precyzją w działaniu, ruszyliśmy asfaltem. Ruszamy jak ci jeźdźcy – we czworo. Radek nas bowiem porzucił, a chris nie zdecydował się nam towarzyszyć po tym, jak odmówiliśmy mu wydania (też mu) pewnego haka.

Ponieważ jest noc, jest ciemno, ja jestem ślepakiem, nawet nie staram się uczestniczyć w nawigowaniu. Goro też nie, skacowany jakiś i słabujący. Nawigują zatem Niewuńciu i Dżankuńciu.

Punkt pierwszy, będący jednocześnie punktem numer jeden przećwiczył nas w zakresie jazdy w błocie, wywracania się w nim (Niewe, pamiętasz?;)), darcia rowerami przez gałęzie i na skuśkę. W końcu jednakowoż ten punkt znaleźliśmy.

I to by było na tyle z tego, co ja pamiętam. Więcej punktów nie pamiętam, proszę księdza:).
Ale sobie radośnie opowieść kontynuować będę. Kontynuować dalej, proszę księdza.


Na szczęście ponura, mglista noc (którą inni nazywali porankiem) zamieniła się w przyjemne, nawet nasłonecznione dnienie i choć dalej czułam się jak nie w swojej bajce, zaczęło mi być przyjemnie.

Jesień, jesień, jesień, pięknaś ty!;) © CheEvara



Ponieważ nawet chcę zacząć jechać jak Che, a nie jak pizda, cieszę się z Niewowego hasła na podkręcenie tempa, ale udaje nam się to średnio. Ja bez skutku od prawie trzech tygodni staram się dusić w zarodku gil i zapalenie całego oddechu, Niewe ma to samo, Gora dziś męczy kac, a Dżanka nie wiem, co męczy, ale nie podkręca;).

Mimo że bardzo chcę i staram się starać, odechciewa mi się zabawy w orient, w czym bardzo pomaga mi mapa. Tyle ma wspólnego z okolicami Redzikowa, co mapa Sri Lanki. Dróg na mapie jest albo za mało albo jeszcze mniej. Wkurwia mnie to, bo jak jeszcze cieszą mnie „chochliki”, czyli organizatorskie PSOTY na mapie, tak nieaktualny bohomaz uznaję za… hmm. Chciałam napisać „kurestwo”, ale to może za grube określenie. Jak mi przyjdzie do głowy lżejsze, zastąpię, na razie na wyrost i siłą rzeczy pozostanę przy kurestwie.


Dzięki temu w kilku przypadkach łazimy z rowerami na plecach lub pchając je pod górę – tyle bowiem mapa nam dopomaga. Na szczęście humory nam dopisują, zwłaszcza w momencie, kiedy Goro lezie z rowerem w dół szukać punktu, Dżanek człapie do góry – obaj krzycząc coś do siebie i obaj siebie nie słysząc. Między tym wszystkim byliśmy my: Niewe i ja, PRZYSIADNIĘCI w połowie góry i nawet nie próbujący powtrzymać głupawy. Rżeliśmy jak Siwa mojego dziadka. Za każdym pokrzykiwaniem Gora lub Dżanka bardziej.

Strzałka wskazuje miejsce, z którego wyłoni się pokrzykujący Goro:) © CheEvara


W końcu punkt jakoś się znalazł, ale podczas szukania go – jak podczas żadnego wcześniej ani później – napstrykałam zdjęć towarzyszących naradom wojennym.

Najpierw zdjęcie takie:

Chłopaki ustalają, jak jechać, a ja psocę i focę;) © CheEvara


Potem takie:

Janek ustalił, że tam gdzieś punkta niet! © CheEvara


Oraz takie, które jest u Niewe, na którym to Goro dokazuje przy mapie.

Ja zaś dam takie. Ładne:

Tu nalegam, aby Niewe przystanął i się zastanowił. Jak jest bjutiful. © CheEvara



No dobra.

Dla mnie wszystko byłoby fajnie, gdyby nie usiłujące wyskoczyć ze stawu kolano. Łupało mnie od rana (tego prawdziwego, czyli jakoś od 10-tej). Po południu kumulowałam w zaciśniętych zębach cały ból, skoncentrowany też na sprzęcie, który

KOMPLETNIE KURWA NIE DZIAŁAŁ.

Po tygodniu sterczenia w serwisie hamulce hamowały głównie wtedy, gdy nie naciskałam na klamki. Łańcuch spadał z korby na ramę przy każdej redukcji.

Krótko mówiąc, pedałowało mi się PRZECHUJOWO. Proszę to sobie zaakcentować. Jak się może bowiem jechać na NIEWYREGULOWANYCH HAMULCACH?


A na dodatek ciągle chciało mi się jeść.
Pewnie, gdybym przyłożyła się do tego Harpa i z trzydniowym wyprzedzeniem zaczęła magazynować węglowodany, nie przysysałoby mnie tak. A ja żądałam co chwilę jedzenia. Pod warunkiem, żeby nie był to tylko

APRIKOT, KURWA

[temi słowy zaregaowałam, gdy podczas jednego z postojów, Niewe – na moją prośbę – poczęstował mnie batonsem pełnym enerdżi. Jak jeszcze smaki karmelu, krówek, czekolady zniosę, tak owocowe batony są dla mnie nie do zaakceptowania].

No.

Po którymś przysklepowym przystanku, okraszonym parówą i bułą oraz Specjalem chyba (tradycja to jest coś ekstra) czekała nas dłuuuuuuga asfaltowa wycieczka. Skończyła się ona tak, że nienadANżający Dżanek nam zniknął, a moja persona wyrażona w kolanie mym odmówiła jazdy. Okazało się, że w prawym bucie lata mi po całej podeszwie blok i to stąd to rąbanie po stawie.
Nic z tym nie dało się zrobić, bo śruby bezlitośnie się wyrobiły, stały się AWKRĘCALNE I AWYKRĘCALNE.

Musiałam ewidentnie zagryźć zęby i pedałować mimo wszystko. Przeskakiwanie jakiegoś małego młotka w okolicy łąkotki nie jest szczególnie przyjemnym doświadczeniem.

Tego dnia daliśmy ciała ze wszystkim. Po pierwsze z tempem. Nasze tempo było tępe. Żałosne. Przystanki za częste. Wkurw na sprzęt zbyt permanentny.

Ja myślę, że niniejszym, acz bez premedytacji, wyleczyłam Niewe z pomysłu zabierania mnie na tego rodzaju imprezy.
I pewnie teraz jest 3x na TAK, jeśli chodzi o moje NIEstartowanie w nich (bo wręcz obrzygałam go swoją interpretacją uczestnictwa w orientach. Gdyby Elvis żył, żałowałby, że żyje. I takie tam).

Około 16-tej, kawałek po tej godzinie, dotarło do nas, w jak rzeczywistym bagnie czasowo-zdobycznym jesteśmy. Punktów nie złapaliśmy nawet tyle, co kot napłakał, a jeśli chodzi o czas, to byliśmy 40 km od mety, a jednostek minutowych mieliśmy na to NIE NALEŻYCIE.

Jeszcze przez chwilę kłóciliśmy się, czy zdobywać te punkty, które mogliśmy przytulić ewentualnie po drodze, ale coś takiego, o co normalnie bym się nie podejrzewała, czyli mój głos rozsądku przekonał wszystkich. Na chuj bowiem nam te punkty, jak spóźnimy się na metę i dostaniemy minuty ujemne?

Pognaliśmy zatem w stronę Redzikowa, zostawiając za sobą zachodzące słońce.

Na miejscu zeżarliśmy całkiem przyzwoity obiad, nawiązaliśmy wstępną – niestety potem niekontynuowaną – integrację z Możaniuńciem i czmychęliśmy, trzęsąc się jak kogucie kupry na wietrze, na kwatery, przekąpać pachy, omówić wrażenia, nawodnić się i zregenerować, o tak:

Bądź nowych czasów Dżizasem, zamień w piwo kiełbasę! © CheEvara



Po to, by potem, taksą już, ruszyć do Redzikowa na dekorację i degustację. Zakamuflowaną, bo ta sama, nudna, wkurwiająca i żenująca pani z rana poprosiła nas w tonie rozkazu, abyśmy „to piwo schowali, bo jesteśmy w szkole”. Niewe & ja tylko parsknęliśmy pogardliwie na takie dictum. Żebyś ty wiedziała, smutna kobieto, co ja w szkole wyprawiałam. Picie piwa to joga przy tym.

Numerki na koszulkę są nie tylko na koszulkę - udowadnia Dżanek:) © CheEvara



Rowerowego tytułu Harpagana nie zdobył nikt. Dajcie jeszcze bardziej posrane mapy, a potem się dziwcie.

Dla nas impreza skończyła się spacerem, który niektórzy połączyli ze spowiedzią. Każdy ma swoją tru… każdy ma swoją historię do opowiedzenia oraz powody, dla których cały dzień nie odbierał:D

Ponieważ Niewe nie dał mi tego zdjęcia, proszę je sobie wyobrazić. Otóż idą we dwóch: Radek i Dżanek, obaj z komórkami przy uchu i obaj rozmawiają ze swoimi tr… (co ja z tym TR?????:)) dziewczętami („tak, kochanie, dojechałem”, „tak, było spoko”, „nie no co ty, nudy”, „nikt nie pije, nie ma siły po całym dniu”):D



A jutro jadziem nad morze!

Ma ktoś może pożyczyć buty, żebym mogła pojechać nad morze?;)


Dane wyjazdu:
47.32 km 5.00 km teren
02:20 h 20.28 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:16.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1466 kcal

I tu mam realny problem, bo nie kojarzę

Poniedziałek, 15 października 2012 · dodano: 31.10.2012 | Komentarze 6

Nic a nic.

Ewidentnie wybyłam do Warszawy i to raczej fullem.

Ewidentnie zapomniałam kupić baterie do pulsometru i do garminowego paska.

O. A może było inaczej? Pojechałam razem z Niewe samochodem i to z Bielan uderzyłam na Bródno, a stamtąd rowerem do Złego Domu?


Moje zapomnienie jest dwa punkty powyżej „skandaliczne” i jeden niżej „wpieniające”.

Ważne, że jest wpis. I że prawie nadgoniłam;).

A wiele mi nie zostało, bo cztery następne dni spędzę, słabując wielce z powodu grypy i czując się kiepsko na całe gardło.

Chorowanie-srorowanie.

Fał maksa nie wpisuję, bo nikt w 109 km/h nie uwierzy:)