Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Luty, 2012

Dystans całkowity:958.15 km (w terenie 34.50 km; 3.60%)
Czas w ruchu:49:30
Średnia prędkość:19.36 km/h
Maksymalna prędkość:49.60 km/h
Suma podjazdów:846 m
Maks. tętno maksymalne:181 (92 %)
Maks. tętno średnie:157 (80 %)
Suma kalorii:25283 kcal
Liczba aktywności:26
Średnio na aktywność:36.85 km i 1h 54m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
38.35 km 0.00 km teren
01:44 h 22.12 km/h:
Maks. pr.:49.60 km/h
Temperatura:4.0
HR max:179 ( 91%)
HR avg:139 ( 70%)
Podjazdy: m
Kalorie: 761 kcal
Rower:

Bonus Day;)

Środa, 29 lutego 2012 · dodano: 13.03.2012 | Komentarze 4

Na tę okoliczność - tę w tytule - wzięłam i się wyspałam. No dobra, zasadniczo to tylko dlatego, że po wczorajszym treningu korciło UTRZYMAĆ poziom spożycia, jaki sobie narzuciłam na wyjeździe, a zatem korciło zejść do sklepu i ustrzelić choć Łomżę w wersji mini.
Aaale. Postanowiłam - nie wiem, czemu, co mi się stało, chwilowa zaćma chyba - oprzeć się owej silnej pokusie i zamiast do sklepu polazłam spać, co poskutkowało tym, że nadprogramowy dzień roku 2012 powitałam wyspana. Choć to mocno ambiwalentne, bo niby 10 godzin, ale jak człowiekowi śni się Jarosław Gowin, to jakie to jest spanie. Na pewno spałam w czwartej strefie.

Choć nie. Z Gowinem to by była Strefa X (z amerykańska „The Monsters”;))

Po szitowym pogodowo wtorku przyjszła wiekopomna CHWIŁA, w której mogłaby już zaistnieć wiosna. I słońce oraz jakieś małe, latające, ćwierkające obsrańce. Jak BONUS DAY, to na sto procent, na max, max, max;).

Pocinam na tej kolarzówie i cholernie się cieszę, że na te dziurska nie mam jakiegoś wyniunanego Alleza czy Tarmaca. Marzy mi się, ale miejmy litość. Takich dziur nie widzieli nawet zakopiańscy górale od czasu Międzynarodowego Festiwalu Takich Dziur w Montrealu w 1976 roku.


Szkoda tylko, że roboty tyle, że tłuc kilosów nie ma kiedy, nie ma jak.

Jak jeździć, panie premierze? Jak??


Dane wyjazdu:
66.74 km 0.00 km teren
02:44 h 24.42 km/h:
Maks. pr.:44.66 km/h
Temperatura:-1.0
HR max:181 ( 92%)
HR avg:157 ( 80%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1664 kcal
Rower:

Kolorki na zakwasiorki znów [nie napalajcie się, wpis mocno archeo;)]

Wtorek, 28 lutego 2012 · dodano: 13.03.2012 | Komentarze 6

Powyjazdowe i ponartowe. Ogólnego BOLENIA nabawiłam się od upadków, od wstawania, a raczej napinania mięśni przy próbach SUKCESYWNEGO wstawania, od pizgnięcia na stoku na zjazdówkach, a od tego ostatniego weszłam też w posiadanie sińców w liczbie TRZYSET, ale w największe osłupienie wprawiły mnie BOLENIA pleców i tricepsów – zapewne od nowicjuszowskiego szarpania za orczyk.

BTW leżanko pod orczykiem zaliczyłam i leżąc, widziałam już jak te czerwone talerze walą mnie po łbie, takim PAU, PAU, PAU.

No nic. Miałabym jeden ból więcej, o ile bym w ogóle dowiozła głowę po tym strzeleniu z orczyka.

Ponieważ Specka mam zakolcowanego, a zmiana opon to jest coś, do czego podchodzę z takim samym entuzjazmem, jak do rwania zęba, gastroskopii, polskiego komercyjnego kina, zaś Centi w serwisie jeszcze, robotę najechałam Kogą, czyli moją hipsterską kolarzówą. Rano się dało nią jechać, bo – jak wyrzekłam do Niewe: ,,zobacz, gównianą warszawską odwilż przetrwalim w górach – o dnieniu świeciło słońce, po którym to ślad pozostał po południu żaden, a wręcz sypnęło śniegiem, o czym od razu nadworni fejsbukowi sprawozdawcy pospieszyli donieść. Chyba se zamuruję okna, po co mi one, jak o wszystkim przeczytam na fejsie.

Najbardziej jednak krotochwilny okazał się mój Możan najulubieńszy, któren to też na cienieńkich oponkach wybył z chaty, a który to namawiał mnie do wspólnego powrotu z pracy, w ramach towarzyszenia se w niedoli. Wyzwał mnie bowiem w esemesie od ciot, które wystraszyły się śniego-deszczu, jak już se w domu suszyłam gacie, lacze i suty też, do kórych to przemokłam, a może mi zawilgły se strachu, bo parę razy kółeczko mi na ulicy poleciało.

Ja nie z tych, co z rowerem w komunikację wsiądą.

Ale z tych, co wysuszą lacze i pojadą na wąskich oponeczkach na siłownię, bo trza. Aha, aha.

Lajtowy mjuzik, co nie oznacza, że banalny:

&ob=av2e



Dane wyjazdu:
18.40 km 0.00 km teren
01:05 h 16.98 km/h:
Maks. pr.:34.00 km/h
Temperatura:-1.0
HR max:165 ( 84%)
HR avg:130 ( 66%)
Podjazdy:600 m
Kalorie: 486 kcal

Drugi dzień w ODWILŻNYCH Pieninach, ach, ach!:)

Piątek, 24 lutego 2012 · dodano: 08.03.2012 | Komentarze 10

Poczuwam się w obowiązku sprawozdawczym nieco bardziej niż Niewe, który wpis o drugim dniu harców pienińskich streścił i zrelacjonował, i owszem, ale oszczędzając w sile wyrazu słowa.

A ja pisać dużo lubię (niekoniecznie UMIĘ), to wdaję się w szczegóły.

Ponieważ z pogodą trafiliśmy jak niemalże kulą w płot, bo albo padał deszcz, albo deszcz lał, albo po prostu padało i lało, byliśmy uzależnieni od tegoż. Ale żeby nas nie kusiło przebimbać bezczelnie i wszetecznie cały dzień, zapakowalim inwentarz sportowy do samochodu i zaczęliśmy mokry dzień od zwiedzanka ruin zamku w Czorsztynie. Oczywiście trzeba było za to zabecelować (straszne oszustwo z tym płaceniem, człowiek buli, a i tak żaden duch mu się nie ukazuje. Nie to co Nokia). Z puli dostępnych biletów normalnych i ulgowych próbowałam w kasie uzyskać te drugie prostym i – według mnie – logicznym pytaniem:

- A proszę panią, jak ktoś czuje ulgę, to może liczyć na bilet ulgowy?

Pani spojrzała na mnie wzrokiem sugerującym, że na ulgowy bilet nie zasłużyłam, ale na NORMALNY tym bardziej nie, po czym skosiła Niewe z kasy i poszliśmy z buta (strasznie dużo na tym wyjeździe chodziłam, normalnie tak nie mam;)) zobaczyć, jaki to rozmach mieli w tym średniowieczu. Czy innym rokokoko.

Zamek (a raczej przedzamcze) w oddali wygląda tak:

Zaśnieżony Kastel de Czorsztyn © CheEvara


W ogóle od kasy do zamku droga prowadziła bajkowa – padał lekutki śnieżek, drzewa były oblepione na biało, pod butami skrzypiał śnieg i w ogóle było bjutiful.

I aby w pełni wykorzystać takie walory landszaftu, dostałam polecenie służbowe zrobienia u wrót zamku czegoś głupiego. A że nic mądrzejszego mi do głowy nie przyszło, wykonałam – zgodnie ze wskazówkami – następującą durną figurę:

W odniesieniu do osoby nie mówi się 'coś głupiego', tylko KTOŚ GŁUPI:D © CheEvara


POPACZALIM, pooglądaliśmy, uradziliśmy, że jadziem w miejsce, do którego mamy sentyment, tym bardziej, że mamy niedaleko, mamy na kołach kolce, a tam, gdzie jedziemy, są warunki (przynajmniej tak nam się wydawało) do pośmigania na rowerze. Na koniec ruino-zwiedzania dałam się jeszcze zakuć w dyby:

A gdyby zdybać kogoś w dybach? © CheEvara


i zakończyliśmy eksplorację zamku de kastel de Czorsztyn.

No to czas na Czerwony Klasztor. Miejsce zapoznalim przy okazji wspólnego letniego urlopu z imć Goruńciem i imć Rooteruńciem w Dżałorkach (pierwsza część o nich tu), o których sam John Lajoie śpiewa swój flagowy utwór:

AJ ŁONA HEW SEKS ŁIW JO WEDŻAJNA IN DŻAŁORKY.

Wtedy, latem, acz padał wtedy deszcz takoż, było tu bajkowo, śmigało się zacnie, wierzyliśmy zatem w to, że i teraz tak będzie.

Okazało się, że... ale nieeeee! Szlak – pozwolę sobie go tak nazwać – NADDUNAJECZNY zatonął w galarecie śnieżnej, która wsysała nawet zakolcowane opony i jedyne, czego można było tam dokonać, to skatować się mieleniem nogami w miejscu, bo jazdy właściwej z tego nie było. Przez pierwsze dziesięć minut to buksowanie było jeszcze zabawne, ale potem straciło to sens. Uchetać się i przemieścić się może o kilometr?

Tu odzywa się mój głos rozsądku:

A potem jazda z zajazdu, która z jazdą nie miała wiele wspólnego;) © CheEvara




Padły zatem propozycje dwie: albo przerzucamy się na asfalt i może podjedziemy też znaną nam Leśnicę, a potem w ramach bardzo konkretnego planu SIĘ ZOBACZY, albo składamy rowery, przebieramy się w rzeczy pod narty i idziemy uchetać się na biegówkach.

Krótką burzą mózgów uradziliśmy, że zrobimy to wszystko właśnie w takiej kolejności.

I pojechalim. To akurat też było mało przyjemne. Może i bardziej sensowne, ale mało przyjemne. Pozycję geograficzną może i zmienialiśmy, ale ci, którzy gardzą błotnikami, chwilę później mokre mieli dokładnie wszystko z naciskiem na dokładnie.

Pokręcilim, pośmigalim, Niewe zechciał jeszcze pobuksować kołami w czymś, co kiedyś może i było ładnie ośnieżoną drogą, ale teraz przypominało zwarzony budyń i skręcił w trasę, którą też robiliśmy latem. Mnie szlag trafił szybko, chwilę po tym, jak samochód, który jechał z naprzeciwka obryzgał mnię i rower breją spod kół, potęgując tym samym uczucie MOKROŚCI oraz wkurwienia.

Wydałam z siebie dźwięk echolokacyjny, mając nadzieję, że Niewe, który mi odjechał na siedemset kilometrów, jakoś mnie usłyszy, a dźwięk ów brzmiał:

E!

i w ramach akcji protestacyjnej zatrzymałam się. No sorry, to ja już wolę naprawdę wywalać się na tych nartach.

Niewe wrócił, stwierdzilim, że z tymi już teraz biegówkami to całkiem niezła pomysła i że wracamy.

Tak wracamy:

Mokra i zapiaszczona dupa:) © CheEvara



Nasze plany jednakowoż zmieniają się w okamgnieniu i w samochodzie, gdzie dopadł nas głód okrutny i straszny, acz konkretny, bo marzył nam się słowacki wyprażany syr, stwierdziliśmy, że trochę się sfrajerzyliśmy, rezerwując tor w kręgielni na jakąś wczesną godzinę i na te biegówki to już (buuuuuuuuuuu) nie zdążymy.

Acz przebierać się nawet zaczęliśmy:


A po wszystkim wracamy do cygańskiego wozu, w którym jest wszystko:) © CheEvara



A jak jest wszystko, to jest i Che:) © CheEvara


I tak dzień upłynął. Wieczorem Niewe ograł mnie w kręgle, a ja, żeby odreagować to, stworzyłam nowy układ choreograficzny do „I'm sexy and i know it” oraz zupełnie nową linię melodyczną. Do tego.

A następnego dnia mieliśmy przemieścić się do Zakopanego, gdzie rozgrywały się eliminacje do tegorocznego finału Zjazdu na Krechę Red Bulla i ponieważ nie jeździliśmy tam na rowerach, bo: a) odwilż, b) brak warunów, c) biegówki czekału, to tu robię mały fotoskrót, bo przecie nie będę robić wpisów o biegówkach na blogu ROWEROWYM.

A zatem krótka zajawka na następne, niestety nierowerowe, ale mimo to zajebiaszcze dni:

Były sympatyczne sierściuchy:

O psie, który CHAPAŁ śnieg;) © CheEvara



Były narty biegowe na Antałówce, którą tośmy odkryli podczas spaceru (z buta!)
Tam podobno w oddali biegnę ja - cała na czarno:) © CheEvara


Pobiegalimy:
Jedni się snuli, inni zasuwali:) © CheEvara


Poleżelimy:
Ów śnieg nie miał właściwości jezdnych;) © CheEvara


Mnie podobały się właściwości LEŻNE śniegu:

A ja postanowiłam sobie nie wstawać i że w ogóle tak będę leżeć:) © CheEvara



Jeździlim i jeździlim, aż zastała nas noc, a po krzakach tylko oczi błyskali!

Najfajniejsze w tym biegówkowaniu było to, że nie było tam NIKOGO prócz nas!:D © CheEvara



Mówię, że błyskali;) Ja tu błyskam jednym okiem, tym na czole. © CheEvara



Zanim ruszylim do Warszawy, łyknęliśmy jeszcze co nieco wiedzy o zjazdach (wtedy to naprawdę było śmiesznie) i musieliśmy spadać.

A na koniec zostawiliśmy zjazdówki. Instruktor Rafał mówił swoje, ja jechałam swoje:) © CheEvara


Choć tak naprawdę to najwięcej wyniósł z tego Rafał (ów instruktor). Najwięcej ubawu:)

Było po prostu REWELACYJNIE!


Dane wyjazdu:
18.40 km 0.00 km teren
01:05 h 16.98 km/h:
Maks. pr.:34.00 km/h
Temperatura:-1.0
HR max:164 ( 83%)
HR avg:126 ( 64%)
Podjazdy:246 m
Kalorie: 426 kcal

Piękny jest teeeeen świa-at! Czyli wyjazd rowerowo-nartowy

Czwartek, 23 lutego 2012 · dodano: 06.03.2012 | Komentarze 11

Ten na urlopie, nawet tak krótkim. Ale na urlopie.
Musiałam odsapnąć od wszystkiego. No dobra, prawie.
Złego słowa na treningi baj Wojciu nie powiem, potrzebowałam odetchnąć od pracy, której miałam od kwintala, potrzebowałam zmienić klimat (odwilż NAPRAWDĘ nie jest odwilży równa), potrzebowałam dobrego towarzystwa i zwykłej wolności.

NIEWSTAWANIA Z BUDZIKIEM przede wszystkim.

Tego potrzebowałam.

Jak i...

Możliwości wyboru tego, co dziś robię (zwykle codzienne życie ogranicza mi się do roweru – nie mówię, że mi z tym źle – i pracy i całej reszty), czyli tego, że mogę palnąć: MAM TO W DUPIE, IDĘ NA NARTY i zwyczajnie mam, gdzie i KIEDY iść na te narty.

I się stało. Niewe obcykał miejscówę, dzięki czemu poprzedniej nocy wylądowaliśmy w Niedzicy (a dzięki mgle, która zaczynała się od wycieraczej o włos wylądowalibyśmy samochodem NA BRAMIE prowadzącej na teren hotelu). Po podróży obfitującej w zabawy słowem (jedziemy w góŁy, będziemy przejeżdżać przez KŁaków, pójdziemy na naŁty, ŁoweŁy, zeżŁemy moskole).

Bardzo uprzejmie przywitał nas pan portier, czego zadufana hipokrytka, czyli ja (oraz najbardziej nieuprzejma osoba na świecie – też ja) nie umiałam uszanować chwilę później, już w zaciszu pokoju. Bo co z tego, że mieliśmy browarki ze sobą, któreśmy zapobiegliwie nabyli po drodze, jak w pokoju MASZYNY LODOWACIEJĄCEJ nie było.

Moja zadufana hipokryzja oraz największa w świecie nieuprzejmość objawiła się dramatycznym pytaniem rzuconym w przestrzeń, a skierowanym wiadomo, do kogo, o treści:

GDZIE LODÓWKA, CIECIU?

Pytanie ubawiło Niewe, mnie samą też. Mam bowiem tak, że wszystko, co najbardziej debilnego palnę, śmieszy mnie najbardziej.

Poradziliśmy sobie dzielnie, bowiem nie reprezentowalibyśmy z Niewe naszych narodowości godnie, gdybyśmy sami se czegoś W TAKIM BĄDŹ RAZIE, jak to się mówi, nie wymyślili.

I wobec tego informuję ja, że
Okno dachowe i dach spadzisty (bardziej podoba mi się określenie spadziowy, ale nie lepił on się od miodu ten dach;)) oraz leżący na nim śnieg mają dodatkowe funkcje, które oczywiście natentychmiast wykorzystaliśmy. O:

Wiem, że to zdjęcie jest już u Niewe, ale ajtamajtam:) © CheEvara


Czuję się strasznie pokrzywdzona tym, że Niewe nigdzie nie zaakcentował, że JA to wymyśliłam, po prawdzie nawet wkurwia mnie to strasznie, czego z kolei mua ja nie omięszkuję tego akcentować. Na ostatnią i pierwszą sylabę. JA. JA akcentuję, bo JA wymyśliłam.

Ggggghrhrttnrbl!

Wymyśliłam.

Lecim dalej.
Wiecie, co było w pierwszym dniu tego wyjazdu najfajniejsze?
Wiecie?

Czy nie wiecie?

To powiem ja Wam.

Wszystko. Zaczęliśmy od tego, co znane i lubiane.

Wyjęliśmy rowery i jak nigdy – bo przecież normalnie nie mamy z nimi w ogóle do czynienia – pojechaliśmy sobie. Najpierw obczaić stok, który mieliśmy 2 km od kwatery (w ogóle to było dość magiczne miejsce, bo do każdej miejscówy: do sklepu, na kręgle, na narty, do zapory, mieliśmy OKOŁO 2 KILOMETRY), a potem tak o, po prostu. Pokręcić.

Na stoku mnie, zupełnego leszcza (pozwolę sobie zacytować irmiga, który twierdzi, że ma zadatki na leszcza, ja w kwestii narciarstwa także) przeraził widok tego, że do trasy biegówkowej trzeba sobie wjechać na górę orczykiem (proces wkładania sobie tego czerwonego talerza pod dupę przerażał mnie chyba the most) oraz wniosek, że skoro trzeba wjechać na górę, to jakoś też trzeba stamtąd zjechać w dół i to prawdopodobnie na nartach, z którymi jakikolwiek styk miałam taki, że je przywiozłam do domu i tam na życzenie Pani Mamy założyłam („pokaż, jak się chodzi w tym” - śmieszka, kuźwa ta własna Pani Matka). To by było na tyle z mojego pojęcia o nartach, zarówno z praktycznego, jak i teoretycznego punktu widzenia.

Narty – jakie są – każdy widzi.

Takie jest moje stanowisko w tym temacie na ten dzień – wyrzekłam do Niewe i prawie jak to takie przerażone dziecko, chlipiące, przelęknione, pociągnęłam Niewe za rękaw windstoppera z błagalnym OĆ STĄD i pojechaliśmy zrobić to, co umiemy. Łoweły.

Oglądamy zaporę, a potem kusi nas niedzicki zamek. O ten o:

PACZYMY na zamek i w ogóle paczymy © CheEvara


Fałszywie kusi, bo babol w kasie zażądał forsy i zaparkowania gdzieś TYCH ROWERÓW (to ostatnie wypowiedziała z taką pogardą, jakbyśmy zajechali tam furmanką wyładowaną po brzegi gównem).

Adekwatnie do moich cech osobowościowych wyrzekłam na to życzenie pod nosem:
- Weź i spierdalaj
i zawrócilim TE ROWERY.

Nie to nie. Co to ja, ruin nie widziałam? Pffff. Takie ruiny to mi z ręki jedzą! O takie:
Ale zamek bez Che © CheEvara


Mnie przyssało, a że sklepów Niedzicy kurna nie ma, stanęło na Hajduku:

Tu zagajam i jedzonko i rowerów zaparkowanko © CheEvara


A potem zachciało nam się terenu. Grube opony są? No są. Kolce takoż? No takoż. Niewe wyszukał na tym swoim nawigacyjnym spryciarzu szlak czerwony i tam uderzyliśmy. Hahahaha. Taaaaaaak.

Udało nam się przejechać, kotwicząc co chwilę w śniegu, kolebiąc się na boki, mooooże 50 metrów.

No to rzuciliśmy rowery i postanowiliśmy wykorzystać śnieg zgodnie z jego przeznaczeniem:

Po co mi rower, jak mam siebie i sama se stwarzam rozrywkę? © CheEvara



i na brodzenie:

A śniegu po KULANA! © CheEvara


na fikołki:

Nie pamiętam W CO ten przewrót, w tył, czy w przód:) © CheEvara


i na PADY:

Niewuńcio się tapla, a czas wolno płynie;) © CheEvara



na obrzucanie się gałami, na nacieranie śniegorem (szczęśliwie nie było żółtego;)) i gdy ja już miałam mokrą dokładnie każdą część garderoby, powróciliśmy do hotelu tylko po to, by ku ubawieniu, zdziwieniu, konsternacji i podziwowi recepcjonistki (ta pani prezentowała sobą wszystkie te emocje NARAZ, naprawdę) zmienić szaty, poleźć te wspomniane wcześniej dwa kilometry Z BUTA na kręgle i bilard, gdzie dołączył do nas mały wyszczekany wyjadacz:

Po kręglach, co do których fota jest u Niewe, rozegraliśmy partyjki bilarda © CheEvara


I wrócić stamtąd wstępnie zrobionymi i ku ubawieniu, zdziwieniu, konsternacji i podziwowi wspomnianej pani na recepcji (tej samej) pójść o 21 z hakiem na biegówki na oświetloną polankę przy hotelu:)

Ja wiem, że to BIKEstats, ale zliczę moje biegówkowe.... gleby. 17 przez pierwsze pół godziny:D
Staram się oddać sobie samej honor i w ogóle, bo warunki do nauki miałam najbardziej fatalne na świecie – wieczorem padał śnieg, przez cały dzień trochę deszcz, nasza TRASA nie miała za wiele wspólnego z tymi, które się przygotowuje pod narciarstwo biegowe, bo nasz śnieg był miejscami po kolana, ale kuuuurna. Uśmiałam się, przemoczyłam, powykręcałam se stawy (przy próbach wstawania) i było zajebiście.

Co widać na załączonych obrazkach.

Jest wygodnie, co zależy od tego, jak i gdzie się leży:) © CheEvara


Gdyby ktoś nie wierzył, ja tu się nawadniam po wysiłku:D © CheEvara




Koleś w recepcji, który lampił się poprzez kamery hotelowego monitoringu na nas leżących w śniegu, na lekutkim mrozie i popijających piwko, wręcz NIE ŚMIAŁ cokolwiek powiedzieć, gdyśmy już do hotelu wrócili.

A gdy zbiegłam jeszcze do niego pożyczyć łyżeczki, żeby „potreningowo-biegówkowo” było czym wtranżolić Monte, zbladł myśląc, że wracam na śnieg. I w ogóle nie powiedział nic.

A łyżeczki dał najmniejsze, jakie miał. Jakby wiedział, że tylko takimi Monte winno być spożywane.


Dane wyjazdu:
57.46 km 0.00 km teren
03:04 h 18.74 km/h:
Maks. pr.:46.60 km/h
Temperatura:2.0
HR max:171 ( 87%)
HR avg:113 ( 57%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1042 kcal
Rower:

Chyba powinnam dodać jeszcze jeden rower...

Środa, 22 lutego 2012 · dodano: 06.03.2012 | Komentarze 12

Choćby po to, żeby UMAIĆ należycie ten wpis, a tenże dotyczy tego, że całą przedwyjazdową (JUHU!!) środę spędziłam na mojej siedemnastoletniej szosie, pani Kodze Miyacie, którą kiedyś kupiłam za marny PINIONDZ w miasteczku Allegro na północy Mazowsza.

Koga jest wielka, jest wiekowa, ma oldskulowe siedzisko, manetki ma jeszcze na ramie i – co chyba najważniejsze – zapierdala jak trzeba. Me Like It.

I właśnie taki rower był mi na ten dzień potrzebny.
Bo raz, że Spec miał już zakolcowane koła, a po drugie miał nowiuśki napęd. Więc żal.
Bo dwa, że siąpiło i na ulicy mogłam liczyć tylko na syf.
Bo trzy, że musiałam załatwić trzysta rzeczy SZYBKO.

I nawet udało się całkiem ładnie załatwić owo szybko, bo wpadły w moje pazerne RUKI górskie buty Dżeka Łulfskina za caluśkie 150 złociszy. Promocja jakaś. Czasem po prostu kuooocham ten świat. Tym bardziej, że zostawiłam to na ostatnią chwilę i wiedziałam, że przyjdzie mi słoooono za to zabulić:).

Nawiedziłam jeszcze Karolajnę w jej robocie, gdzie napoiła mnie pierwszorzędną kawą, a ja usmarowałam jej biurowe krzesło swiom przemokniętym i zapiaszczonym zadem i tak wstępnie ogarnięta mogłam depnąć moją zapierdalającą jak trzeba Kogą do domu, tam dokończyć pakowanko i poczekać na Pana Niewe, z którym to postanowiliśmy odwilż spędzić w górach.
Kategoria >50 km


Dane wyjazdu:
60.15 km 0.00 km teren
03:14 h 18.60 km/h:
Maks. pr.:33.74 km/h
Temperatura:-1.0
HR max:167 ( 85%)
HR avg:129 ( 65%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1129 kcal

To była dopiero masakra, Panie Tytusie

Wtorek, 21 lutego 2012 · dodano: 05.03.2012 | Komentarze 6

Zaplanowałam sobie zrobienie wymianki. Wymęczyłam zatem dojazd do pracy Centurionem, a potem do Airbike i to był dramat. Jak jeszcze DO pracy dotarłam, młócąc nożynami na najlżejszych przełożeniach, tak PO robocie dojazd na KEN przypominał to jebane staczanie się kamienia temu Syzyfu na twarz wprost. Łańcuch wlokłam prawie pod rowerem, ZLATAŁ on co chwilę z zębatek i niewiele brakowało, żebym a) rozryczała się na środku Ursynowa, b) pizgnęła całym rowerem o któryś słup, c) zabiła gołymi ręcami pierwszą lepszą napotkaną osobę

Dotarłam do chłopaków wkurwiona jak sto pięćdziesiąt, nie pomogła nawet informacja o tym, że pobiłam rekord wyciągniętego łańcucha. Zostawiłam tę ruinę na wymianę wszystkiego, co pod to się kwalifikuje. Z ulgą, że nie muszę na nim wracać. Wkurw mi żyły rozsadzał.

Ale gdy z góry, ze swojej antresoli odezwał się Wojtas, którego – tak obstawiałam – miało nie być, trochę mi się samopo poprawiło. Na chwilę, bo zaraz potem zebrałam opierdol za jazdy w czwartej strefie. No to ładny mam wieczór:D
Udało mi się jednak Wojtkowi wypunktować powody, dla których WHY i PORKE czwarta strefa, udało się następnie zatem pośmiać i w całkiem CheEvarowym humorze zgarnęłam Speca z kapcioszkami okolcowanymi i pomknęłam do domu. Te kolce, ten Spec i ta Che czekają i odliczają. Jeszcze tylko jutro oglądam te kupska psie, usiane w całej stolicy, a potem baj baj, przebiśniegi, baj Warszawo, witajcie góry.

Powinny być to dwa wpisy, bo dwoma rowerami dzień przejechany, ale pertolę. Nie dam rady produkować się aż tak. Wpis przypisuję Specowi, bo powrót na nim można nazwać JAZDĄ. W przypadku Centka nie ośmieliłabym się.


Dane wyjazdu:
36.51 km 0.00 km teren
01:39 h 22.13 km/h:
Maks. pr.:36.90 km/h
Temperatura:-1.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:144 ( 73%)
Podjazdy: m
Kalorie: 844 kcal

No nie NADANŻAM z tymi wpisami i chyba już tak pozostanie [alternatywny tytuł to Zzzzzzzzzz!]

Poniedziałek, 20 lutego 2012 · dodano: 05.03.2012 | Komentarze 0

Korci mnie uzupełniać wpisy od najświeższych, bo naturalnym skutkiem tego będzie, że te najstarsze odbębnię krótkim i treściwym JEŹDZIŁAM.

Ale mam TYLKO dwa tygodnie zaległości, jakby to były trzy, to bym się skusiła. Nie ma mięTkiej gry, BICZES.

A póki co lecę oddać Szpecka na serwis, bo zęby na blacie, na średniej i na całej kasecie mogą służyć za igły w szwalniach, kółeczka przerzuty są naprawdę kółeczkami, a nie jakimiś tam zębatkami i w ogóle charczy mi wszystko, co nie powinno. Chłopaki obiecali usługę last minet, zatem jutro też tu będę. Zamienię po prostu rowery, bo Centurion do zrobienia ma dokładnie to samo.


A ślizgawa rano zastała mnie okrutna i zdradziecka. W walącym po gałach piękniutkim słońcu nachodnikowo-naDDRowy lodzik w ogóle nie przypominał siebie. Nóżka parę razy ratowała sytuację. Jak dobrze, że nóżka jest tak blisko.

Do domu powróciłam - staram się nie rzygnąć, pisząc to słowo - metrem.


Dane wyjazdu:
18.97 km 0.00 km teren
00:54 h 21.08 km/h:
Maks. pr.:36.56 km/h
Temperatura:1.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Aaaaaaaaaaa!

Niedziela, 19 lutego 2012 · dodano: 05.03.2012 | Komentarze 13

Hello,
My name is Miss jennysky pretty, i will like to have a good relationship with you please write me with my ID (jennyskypretty@yahoo.com) so that i will send you my photo and tell you about me.
jenny jennyskypretty@yahoo.com

Anons kurna. Na moim profilu Suunto do przesyłania treningów z pulsaka.
Senkju, senkju, kurna, nawet tam przyłażą i mlaszczą ulungi.
Chyba prześlę jennyskypretty fotę sprzęgła, którym mu/jej wysprzęglę. Albo szkic wała, którym mogę mu/jej przywalić.

Ilu to trolli ta nasza matka ziemia nosi, to ja ziękuję barso.


A tymczasem była pięknie obrzydliwa niedziela. Powiedzieć o niej, że lało jak z cebra to mało. Od samego rańca lało jak Z CERBERA! Wylazłam rano, żeby ZAKLĄĆ rzeczywistość, licząc na to, że przestanie padać, ale rzecz stała się odwrotna. Opad się wzmógł. Już chwilę po wyjściu z domu chciałam zostać wyżęta przez jakiś magiel. Widziałam się nawet jako sałata w takiej wirówko-suszarce. Przemogłam chęć zrzygania się na tę okoliczność i zrobiłam słono-mokrą pętlę na Bielany. Ja se tu moknę, a chłopaki się pocą w Karczewie, prawda.

Przeto wróciłam do domu, na trenażer, włączyłam se Spadkobierców i ryjąc ze śmiechu, trening uszczeliłam.

To ja już nic nie napiszę na taką pogodę. Stara się robię, że mi taki syf zaczyna przeszkadzać. Wiedz, że coś się dzieje i że szatan mieszka w domu twym, kocmołuchu


Dane wyjazdu:
16.89 km 0.00 km teren
00:37 h 27.39 km/h:
Maks. pr.:33.64 km/h
Temperatura:-1.0
HR max:161 ( 82%)
HR avg:112 ( 57%)
Podjazdy: m
Kalorie: 730 kcal

To jest tak, jak się cały dzień tyra

Sobota, 18 lutego 2012 · dodano: 02.03.2012 | Komentarze 3

Wtedy całe howno (czyli po czesku GÓWNO) z planów wynika.
Zrobiłam to, czego dokonanie uniemożliwił mię czwartkowa masakra rowerem spinningowym i piątkowy żywy trup napędu.

Pomkłam na siłkie.

Ponieważ mówiłam długo, jeździłam krótko.

Na razie panuję nad własnym czasem dokładnie tak jak wtedy, kiedy nie miałam na to czasu.

Młócę teraz ten serial (wolę wersję brytyjską, bo potem Amerykance zrobili remake i to raczej już popłuczyny):



Jest grubo:).


Dane wyjazdu:
25.26 km 0.00 km teren
01:14 h 20.48 km/h:
Maks. pr.:32.94 km/h
Temperatura:2.0
HR max:174 ( 88%)
HR avg:145 ( 73%)
Podjazdy: m
Kalorie: 596 kcal

Gno-jów-ka

Piątek, 17 lutego 2012 · dodano: 02.03.2012 | Komentarze 0

I szlam oraz breja. Jeszcze rano był względny pikuś i to coś, co zalegało tu i tam, w miarę, przy użyciu odrobiny wyobraźni, mogłoby przypominać śnieg. Nadal naginam ulicami, bo z kolei nie styknęło mnię imaginacji, by zobaczyć, że istnieją przejezdne śmieszki rowerowe.

Dodatkowym utrudnieniem jest af kors napęd Centka, któremu przyznaję Złoty Hormon za dodatkowe zastrzyki z adrenaliny. Jak se SZCZELAŁ na DDR-ach, było OK i miałko, bez emocji, wręcz nudno. Ale na przykład na światłach, z których usiłuję ruszyć, a za mną sznur aut, a w tych autach wilcy jakieś? Trochę groza.


No i o ile rano, można było jeszcze mówić o śniegu, to w toku nawalającego przez dzień cały syfu z nieba, mokrego, bezbarwnego, wszystko spłynęło i pociekło. I dzięki temu prawdziwy syf zrobił się wieczorem. Już na Placu Konstytucji (a to tylko niecałe 2 km od pracy mojej) miałam Jangcy w butach i Nil w spodniach.

I o ile generalnie nie marudzę, bo zima jest zima i tak dalej, tak tym razem pokurwiłam sobie pod nosem, zaklinając, aby pewna, prawdziwa pora roku, bez tych stanów POMIĘDZY, tych obłych, mokrych przejściówek jęła NAKURWIAĆ.

Nie godzi się bowiem, bym ja dokonała takiego marnego dystansu [celowa zła deklinacja służy mi tu za środek artystyczny i serdecznie oraz uprzejmie APELUJĘ o nieprzypierdalanie się].

No bo... pokaż kolarzu, co masz w kilometrażu, nie?