Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Kwiecień, 2012

Dystans całkowity:2096.13 km (w terenie 277.65 km; 13.25%)
Czas w ruchu:92:25
Średnia prędkość:22.68 km/h
Maksymalna prędkość:48.87 km/h
Suma podjazdów:5438 m
Maks. tętno maksymalne:179 (91 %)
Maks. tętno średnie:162 (82 %)
Suma kalorii:54324 kcal
Liczba aktywności:30
Średnio na aktywność:69.87 km i 3h 04m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
66.46 km 11.12 km teren
03:00 h 22.15 km/h:
Maks. pr.:40.60 km/h
Temperatura:16.0
HR max:153 ( 78%)
HR avg:128 ( 65%)
Podjazdy:246 m
Kalorie: 1928 kcal

Co to się wyprawia na nadwiślańskiej ście?

Piątek, 20 kwietnia 2012 · dodano: 20.04.2012 | Komentarze 17

Wie ktoś? Warszawiaków zapytowuję i chyba najbardziej liczę na oelkę, bo ten wie wszystko, co się tu wyrabia we w stolicy. Nie dość, że zaczęli dramatycznie ten rejon przetrzebiać z drzew, to jeszcze teraz ryją po tym dukcie, ponawozili piachu, nie uklepali tego, więc ma się nad Wisłą namiastkę Kampinosu. Nie lubię to.

Ale nie to mnie rozpierdaczyło najbardziej. Coś innego.

W pobliżu Stadionu Narodowego wybuchło i napęczniało o takie gówno:

Orendż-srorendż! © CheEvara


I ja chciałam zapytać, CO ZA CHUJ TĘPY pozwala na wystawienie takiego gówna? Powinno się tych, którzy wpadają na pomysły umieszczenia tego rodzaju nośników reklamowych oraz tych, którzy to aprobują ustawiać w rządku i celować im między oczy stalowymi kulkami.

Już naprawdę zbywam milczeniem tę srakowatą płachtę, którą powiesili na Novotelu (ten sam sponsor).

Jebana ohyda.

Się tylko zastanawiam, jaki skutek ma taka reklama. Bo mnie wkurwia do najgłębszych pokładów irytacji i zaprawdę powiadam Wam, że prędzej rzygnę przed salonem Orange, niż coś tam kupię. A nie sądzę, że o takie reakcje rozchodziło się pomysłodawcy.

W każdym razie.
Trasa wyszła mi dziś NIECO krótsza niż te z dwóch ostatnich dni, ale załatwiania pierdół miałam sporo, wywiad w robo w tak zwanym międzyczasie i się nie uzbierało. Uciekłam pierwszej wiosennej burzy, a raczej ją przeczekałam w robocie. Czyli stacjonarnie dość.

Poza tym dziś to powinnam mieć godzinną kompensację, ale nie wiem, to jest silniejsze ode mnie. Nie potrafię tak jeździć, taka jazda mnie wkurwia, w ogóle nie sprawia mi przyjemności i nie wiem, muszę pogadać z Wojtkiem, żeby wymyślił na to miejsce coś innego. Albo se szydełko ze sobą wezmę, to se powyszywam na rowerze. Może jakąś serwetkę z Buką bym wydziergała. To jeszcze jestem w stanie się poświęcić.



A jak jadę po nierównym to ta łyda mi tak pulsuje, że zaiste wykrzywia mi ryj.


Dane wyjazdu:
101.70 km 13.67 km teren
04:47 h 21.26 km/h:
Maks. pr.:40.70 km/h
Temperatura:11.0
HR max:173 ( 88%)
HR avg:132 ( 67%)
Podjazdy:487 m
Kalorie: 2999 kcal

A tym razem rozorałam se łydę:D

Czwartek, 19 kwietnia 2012 · dodano: 20.04.2012 | Komentarze 14

Jestem zwyczajnym chodzącym (a raczej jeżdżącym) zbitkiem chędożonych nieszczęść. Jak nie pizgnę o beton, to złapię gumę, jak nie złapię gumy, to rozwalę amor, jak nie to, to...

No właśnie.

Zaraz do tego przejdę, ale zanim do brzegu, to se troszkie popiszę i popitolę, ku uciesze Waszej niecnej.

Dzień ładnie się zaczął, choć ja rozważam opcję apelowania do Niewe, aby jednak NIE jeździł do pracy rowerem. W poniedział jechaliśmy tugeda i zmoczyło mię/nam dupę/dupy.

Teraz tak samo. Wczoraj sucho – bez Niewe, dziś z Niewe – mokro.
I nie chodzi mi o to, co pomyśleliście na pewno, zboczuchy.

Ponieważ gdyż wiedziałam, że z roboty urwać się wcześniej muszę, bo się treningujemy z Lotosem Airbike'owym oraz trenerem Piątkiem i Paulą na rundzie w Jabłonnie, zrobiłam rano tylko przystanek w chacie na zmianę trykotów na mniej zapiaszczone i bardziej suche i skonstatowawszy, że nowo zalane koło na NOWEJ oponie w Specu NIE TRZYMA POWIETRZA, strzelił mnię chuj i zmusił do pomyślenia, że nie wiem, JAK ja przejadę rundę na Centurionie z moim sławetnym dziurawym amortyzatorem, ale nie zmienił tego, że cały dalszy dzień musiałam spędzić nie na ścigaczu.

Droga do roboty dana mi była już sucha. W sensie, że bryzgało spod kół, ale już na mnię nie padawszy to mokre gówno.

No i tak ŁO.

Wracam se ja zaś z pracy, w sensie, że zmierzam na Jabłonna Town. No i tu mamy ten brzeg, do którego ja, prawda, zmierzać miałam, prawda. Se naginam, przyznam. I przemierzam ulice, morza i oceany.

I kurwa ląduję na PIESZEJ babie, przyczajonej na rowerowym przejeździe, czyli nie tam, gdzie miejsce i przeznaczenie jej.

Miałam wybory trzy: albo w nią edukacyjnie przykurwić (jak zaboli, to potem pomyśli, zanim wlezie), albo dać na czołówkę z innym, wcale nie wolniej poruszającym się rowerzystą, albo ebnąć w słup sygnalizacji świetlnej. W słup już kiedyś pizgnęłam, która to opowieść strasznie Was cieszyła. Doświadczenie owo moje życiowe wykazało, że już raczej nie chcę tego powtarzać. W napiertalającego z przeciwka rowerzystę też wolałam nie wydzwonić (to też już kiedyś przerabiałam), bo co chłopak winien. Wybór był jasny.

Jak jebnęłam o podłoże ja, to aż gruchnęło. Huknęło zaś, jak o podłoże jebnęła baba. Zaczęłam się bać, że się nie podniesie i zamiast do Jabłonny trafię na komendę, gdzie żmudnie – jednym palcem znudzonego dyżurnego zostaną spisane moje zeznania. Kobitka jęczała wcale nie sprośnie, a całkiem boleśnie.

Zalewając się krwią z nogi (jaką miałam dramatyczną strużkę krwi spod kolana do skarpetek! Jak prawdziwy BOHATYR!) pomogłam jej wstać, pozbierać wszystko to, co jej wypadło z portfela (a wypadło jej dokładnie wszystko), zjebałam ją w kilku żołnierskich słowach, mimo wszystko ją przeprosiłam i pouczyłam na przyszłość pytaniem retorycznym, dość niecenzuralnym, dlatego nie zacytuję.

Finał tego taki, że pod sinym kolanem (z poprzedniego tygodnia) mam siniora na łydzie plus małe rozoranko, jak sądzę po spdzie, bo na pedale ślady krwi zostali.

Łokieć też poprawiłam.

Niezrażona zupełnie tym (można powiedzieć, że może nie dzień jak co dzień, ale tydzień jak co tydzień) kontynuowałam podróż do Jabłonny. Przebiłam się na terenową ściechę rowerową i kurcgalopkiem pocięłam w stronę Niewe. TAK, Niewe. Gdyż miał mi na trasie towarzyszyć. Znaczy się, w drodze do Jabłonna Town, bo jak wyznał, sama runda go jebie.

Zjechaliśmy się przy moście Grota i mijając debili na duktach rowerowych wzdłuż Modlińskiej dotarliśmy do celu.

W oczekiwaniu na ERBAJKÓW i Piątka oraz Gorycką , wypiliśmy z Niewuńciem na rundzie piweczko na spółeczkę. Gdym zdecydowała, że kurna stygnę i ja jebię, ile czekać można, zawinęliśmy się w stronę GCKiS, gdzie formowała się grupka właściwa. No bo lepiej jechać, niż stać i nie jechać. Oczywiście w połowie drogi najechali z przeciwka ERBAJKI i ja do nich dołączyłam, a Niewe, którego to ta runda jebie, pojechał na zupę, cokolwiek miał, mówiąc to, na myśli.

A na rundzie.

Okazało się to, com ja wiedziała. Centurion ze swoimi slickami nie nadaje się tam w ogóle. Centurion ze swym amorem nie nadaje się tam tym bardziej. Zwłaszcza, że cwaniaczki ERBAJKOWE z jednego zjazdu zrobili schodo-zjazd i ja wiedziałam, że nie mam tam czego szukać z tym moim sitkiem zamiast widelca.

Zjechać zjazd zjechawszy, ale na cudzym rowerze.

A mój UKUOCHANY Trener to jest naprawdę ROZBRAJAJĄCY.

Opiernicza mnie, że się wywalam, że nie uważam, że nie odpoczywam, że to źle, tamto nie tak, ale jak mu mówię, że na Centku nie chcę zjechać, bo chcę mieć jeszcze czynną klawiaturę i że takie niepołamane ręce też by mi się w tym sezonie przydały, to mi mówi, CO?

DAWAJ, EWCIA, DASZ RADĘ! NO CO TY, ZJEDZIESZ PRZECIEŻ!

Ja wiem, mówił jak prawdziwy trener. Motywacja i w ogóle. Ale jak ja potem będę jeść? To miękkie z chleba mam se ze środka WYCIAMKIWAĆ?

Chyba, że potem już tylko dieta Monte-piwna. To chętnie, ale chcę mieć to na piśmie.

Wystarczy, że raz już, całkiem niedawno, w papę w autobusie dostałam i na tej fali uzębienie mi się zubożyło. Resztę bym chciała ocalić. Tak jakby.

Anyway.

Paula na rundzie zapierdalała. Dodam, że na obciążonym siedmiokilogramowym ciężarkiem rowerze, Andrzejowi Piątkowi runda się spodobała, zapodał kilka wskazówek, gdzie podkopać i co wydobyć, żeby było jeszcze fajniej, no i tak o.

A ja jestem jak zwykle fizda, bo jak włączę stop w Garminie, to już nie pamiętam, żeby wcisnąć start, tak?

Do domu wróciłam nocą ciemną, kawałek z Wojciem, który trening nakazał mię już odpuścić. I tak trochę dziś przemierzyłam – rzekł był.

Na koniec jest i Paula, i łydka:

To Paula. Nie mylić z moją łydką. © CheEvara



Fota z telefonu, tak więc średnia, nieprawdaż. Albo Paula za szybko zjeżdżała...

A to łydka. I moim oczom ukazuje się SINIOR:) © CheEvara



Co by nie mówić, wywaliłam się przez kogoś, ok, ale i tak jestem ciotą:D


Dane wyjazdu:
96.05 km 6.44 km teren
03:58 h 24.21 km/h:
Maks. pr.:40.30 km/h
Temperatura:12.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:135 ( 68%)
Podjazdy:197 m
Kalorie: 3063 kcal

Mam pewne treningowo-matrymonialne plany

Środa, 18 kwietnia 2012 · dodano: 20.04.2012 | Komentarze 24

Znaczy się, ja mam treningowe, a matrymonialne ma zapewne Tomcio, ale z oficjalnym oświadczeniem poczekajmy, aż przybędzie tu sam on, sam Tomcio, by złożyć swoje oficjalne oświadczenie (celowe powtórzenie, nie myślcie se). Złożyć konkretnie na siedem, bo tyle razy maksymalnie można ponoć zgiąć kartkie papiren. Z zapisanym oświadczeniem i w ogóle kartkę.

Mój plan dotyczy tego, że Tomcio będzie mi już zawsze towarzyszył w moich – wszak to nie tajemnica – UKOCHANYCH sprintach. A wybieram sobie go do tej roli, gdyż owe przyspieszenia wyszły mi miodnie. Trening ukończyłam kontenta wielce (jak nigdy ja po TEGO rodzaju pedałowaniu)

Na plan mojego nowego towarzysza w sprincie poczekajmy:D

Uzbierawszy się mię tych kaemów dzisiaj. Ale po tym, jak wczoraj zlało mi dupsko o poranku, należał mi się dzień pogodowo prikrasnyj. I go należycie wykorzystałam. I na treningi, i na romanse. Oraz na ballady, co jest oczywiście nadinterpretacją, ale bardzo na miejscu, gdyż tak się właśnie tworzy literacką fikcję.

A na koniec i zorganizowałam wsjo tak, żeby Goro jednak mógł w sobotę skatować się na Harpie. Tajemniczą przesyłkie przekazałam samemu GORU w rączki w domu samego NIEWU. Tak, w TYM domu. W domu złym. Do któregom zajechała z prawie stówką na szafie.

To teraz siadam w kąciku, szlocham, obgryzam pazury do krwi i czekam, co ten Tomcio na mój nowy plan na życie.


Dane wyjazdu:
79.97 km 3.40 km teren
03:30 h 22.85 km/h:
Maks. pr.:44.60 km/h
Temperatura:14.0
HR max:161 ( 82%)
HR avg:130 ( 66%)
Podjazdy:343 m
Kalorie: 2395 kcal

Jestem głupia. Garminowo. Apdejt tegoż, iż jestem tłumokiem

Wtorek, 17 kwietnia 2012 · dodano: 18.04.2012 | Komentarze 10

Suunto mnie rozbisurmaniło opcją resetowania totalnie licznika i jechania wszystkiego od nowa, a nie w kolejnym okrążeniu. Moje domniemanie o własnej głupocie okołogarminowej bierze się z serwisu myconnect i tego, że ten ajm nat ogarning. Bo dajmy na to, że trening mi się zarejestrował w OBKRĄŻENIU piątym, ale wykresy widzę łączone, czyli dla całego dnia.

Aaaaaarggndfbgrumbl!

Nie rozumieć, nie rozumieć.
Jakby ktoś był miły i mię objaśnił, jak to rozparcelować, bym wielce zobowiązana piwko dziękczynne odstawiła.

W każdem bądź.

Bez muzyki jeździ się dziwnie. Trening bez muzyki też robi się dziwnie. O ile zwykle za motywację wystarczały mi ryki Rage Against The Machine, tak teraz musiałam sama się w myślach lżyć.

Na Bielanach, gdziem se podjeżdżała, spotkałam w sprinterskim przelocie Bogdana z Gerappy, który zapierdalał iście w jakimś tam towarzystwie. Wzbudziłam swym jestestwem ich radość (poznałam po okrzykach), ale na postój czasu nie miałam.

A po treningu pozwoliłam se na odwiedziny u Karolajny, zasadniczo przybyłam do niej po to, żeby się nawyzłośliwiać, JAK to w ogóle jest możliwe – kupić se rower i ANI razu jeszcze nim nie jeździć. Nie nagadałam się zbytnio. Karolajna zamknęła mi ryj fachowo . Zwiezionym od pepików piwkiem.

Zna mnie kurna trochę.

Plaga rowerowych Batmanów powróciła.

Ale największego kretyna spotkałam na Marszałkowskiej. Nie zniósł, że go wyprzedziłam i musiał, MUSIAŁ, bo by najpewniej inaczej się zesrał, wbić się autobusowi przed czoło ze środkowego pasa na prawy (po to, żeby za chwilę ten autobus i tak musiał go wyprzedzić), a chwilę później wjebać się na czerwonym między ludzi, którzy przy Świętokrzyskiej przełazili na pasach na swoim zielonym.

Suty więdną i opadają.



Pe.eS. Aaaaaaa! Zapomniałam byłam, a miałam pamiętać, żeby spytać. Ma ktuś z Was luźną, w sensie na zbyciu, sprawną, do sprzedania dosłownie JEDNĄ, BO PRAWĄ klamkomanetkę Shimano 105 na 9 przełożeń?

Bym chętnie odkupiła dodawszy do tego uścisk dłoni Che oraz piwo ode Che. Poratujta, jak możeta.



Dane wyjazdu:
46.24 km 11.51 km teren
02:11 h 21.18 km/h:
Maks. pr.:45.20 km/h
Temperatura:7.0
HR max:162 ( 82%)
HR avg:124 ( 63%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1391 kcal

A niedzielę odpuściłam

Poniedziałek, 16 kwietnia 2012 · dodano: 18.04.2012 | Komentarze 5

Czyli i ściganie się w – jak okazało się i co zresztą było do przewidzenia – błotnym Piasecznie i jazdę na rowerze w ogóle. Może mnie nie nakurwiało tak jak w sobotę, ale dyskomfort czułam. Zwłaszcza jak cudowna maź rzędu ketonalu ulotniła się i straciła na działaniu. Łatwo to rozpoznać po wytrzeszczu oczu, jakiego się doznaje w momencie uderzenia bólu po kilku godzinach błogiego NIEBOLENIA.

Do Piaseczna wybyłam jednakowoż – w cywilu i towarzysko z Panem Niewe i Panną Jego Hanną Tralalanną.

Której to pies-maskotka najadł się moją głową, kurtką i w ogóle ,,najadł się Ewą":D:D

Jakie to jest dziwne takie przybycie na maraton i nieściganie się. Czyli przybycie dla PACZANIA.

Wojtek, któregom spotkała przy Airbike’owych zawodnikach w sektorze chyba nie dowierzał, że ja, BETON przecież!, podjęłam taką desyżyn.

To nie ja, to moja, najwyraźniej autonomiczna, gira. Ona miała głos.

Dziś już było lepiej, paradoksalnie im bardziej wielki i wyraźny siniak, tym mniejszy ból. Jakiś tam ucisk mnie szarpie, ale dupę z siodła podniosę i pedałować tak mogę, co w sobotę w ogóle nie wchodziło w grę.
BĘDĘ ŻYĆ.

W drodze Z roboty dostałam w ryj TAKIM wiatrem – który rano najwyraźniej mnię pchał, bo jechało mi się nad wyraz wyśmienicie – że na nowo poczułam się upokorzona, na nowo odnalazłam swe miejsce na ziemi oraz odkryłam w swoich butach rzekę Drwęcę i zamiast czynić jakieś tam dokręcanie wracając z roboty o północy to średnio możliwe) SPIERDOLIŁAM do domu. Rzężąc z napędu zgrzytem niemiłosiernym. Z dwojga zjawisk atfom… amtofsd… KURWA! Z dwojga zjawisk pogodowych - wiatru i deszczu – bardziej nie trawię wiatru, ale jak dostanę w ryj promocją ‘ i jedno i drugie naraz’, to ja to serdecznie pozdrawiam. I czule też.


Dane wyjazdu:
49.10 km 5.60 km teren
02:27 h 20.04 km/h:
Maks. pr.:31.60 km/h
Temperatura:14.0
HR max:146 ( 74%)
HR avg:109 ( 55%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1291 kcal

Jaki ten Garmin mądry w sumie...

Sobota, 14 kwietnia 2012 · dodano: 17.04.2012 | Komentarze 13

Na dziś po wczorajszym jebnięciu (choć w sumie Wojtek nie brał go pod uwagę, rozpisując mi trening), a raczej po przepaleniu (raczej właśnie to Wojtek miał na myśli) miałam zaplanowaną godzinę kompensacji. Czyli jazdy takiej, jakiej nie umiem zupełnie zrobić.

Jazdy jak pizda.

Czyli w sumie jakby Wojtek przewidział, że się wyjebię... Skoro mi taki lajcik zaplanował.
Prorok jaki, czy co?

Ale wyszło na to, że dobrze, że prorok, bo niczego innego nie byłabym w stanie pojechać. Kolano miałam o poranku wielkości zmutowanego ziemniaka (z upraw GMO), dotarło do mnię, że spodenek przez łeb raczej nie założę, więc zanim wyjdę z domu, muszę odbyć tortury nacierania się tymi wszystkimi jebiącymi mentolem maziami. Mooooże po tym uda mię się przecisnąć nogawkie.

Bolało jakby sam Lucyfer mieszał tą moją girą w kotle z kamieniami piekielnymi.

Ale ciągle byłam nastawiona na jutrzejsze ściganie. Przy okazji tego kompensacyjnego treningu zamierzałam odebrać koło z Dereniowej, wszak POCZEBOWAŁAM go na ściganie w Piasecznie. Ponoć bez tylnego NIE ZA BARDZO pojedzie się maraton.

Planowałam też wstąpić se po drodze do bikergonii, czyli do Ergo po żelików kilka (wróbla ćwirka).

Dobrze, że to Mazowsze płaskie jednak.

Nie podjechałabym niczego dziś. Bolało – przyznam zupełnie nie w stylu w moim.

I takoż jechałam jak ta ciota dwa kaemy na godzinę, po żele zajechałam, ale Gochy nie było. I na Dereniową dotarłam znudzona jak po przeczytaniu rozkładu jazdy pekaesów z Małkinii do Działdowa z okresu dwóch lat i tam – na Dereniowej, a nie w Działdowie – czekało na mnie zalane koło i Słavciu, z którym miałam wrócić na Bródno.

Słavciu, jak to Słavciu – poprawił mię klocuchy w przednim heblu Speca (teoretycznie mógł mi powiedzieć, żebym turlała się na szczaw, bo on już grajdół niemal zamykał), wydał koło i namówiliśmy się tak, że ja lecę teraz na KEN pogadać z Wojtkiem, a Sławek zamyka sklepowe bordello bom bom i zgarnia mnie z KENu, skąd snujemy się na dom.

A u Wojtka... Takem czuła, że mi start odradzi, acz pozwolił zdać się na moje autoemołszen i samej nazajutrz zdecydować.
Ja se skrycie myślałam, że w sumie trasa płaska, podjeżdżać nie trzeba będzie, to może i bym to giga sieknęła.

Ale nie miałam za bardzo przełożenia na to, jak będzie mi się jechało jutro, nieco bardziej FASTER niż dziś. Trudno porównywać – nie wiem, nie znam się, może się mylę;)) - kompensację z wyścigiem. Coś mi majaczy w logice mego rozumowania.

Rzecz pozostawiliśmy otwartą, acz jak usłyszałam, że jak pojadę Piaseczno, to już nie Chorzele, które – choć w ubiegłym roku zjebałam, bo zgubiłam trasę – wspominam fajnie, bo były interwałowe, to już w sumie byłam pewna swojego ruchu.
Dziwnie tak w sumie cały tydzień nastawiać się na ściganie, trzęść kuprem ze zniecierpliwienia, a potem niemal dać se siana.

Choć... gdy wróciłam do domu, to spakowałam się jednakowoż jak na maraton.

A w temacie tytułowego Garmina. Rozdziewiczam EDŻA;) 705-tkę, staram się ogarnąć mnogość tego, co oferuje (tępa jestem jak tabaka... nie! Jak DWIE tabaki w rogu!), i jak już wgrałam tę dzisiejszą kompensację do serwisu, to urzekła mnie nazwa otwartego w przeglądarce okna z nim:

KOMPENSACJA WG CHEEVARA

:D

Czyli zamiast godziny, dwie i pół, no i kilka „wypadnięć” z żądanej strefy.

Taki to ja jestem beton i zapewniam Was – Wojtek zgadza się z tym z całą swoją mocą. Nawet w całej swojej profesjonalnej grzeczności nie stara się zamydlić mi oczu i zaprzeczać.


I znowu jechałam z kołem na plecaku, budząc powszechne zaciekawienie. Jak Batman lata z tą swoją kretyńską peleryną, to wszyscy ŁAŁują. A na mnie chapy zdziwione otwierają.


Dane wyjazdu:
76.54 km 0.00 km teren
03:22 h 22.73 km/h:
Maks. pr.:36.65 km/h
Temperatura:9.0
HR max:169 ( 86%)
HR avg:135 ( 68%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1525 kcal

No kyrfa, jak nie urok, to sraka!

Piątek, 13 kwietnia 2012 · dodano: 14.04.2012 | Komentarze 12

I do tego rzadka.
Zresztą sraczka to w ogóle paradoks. Bo i często, i rzadko.
W każdym razie.

Kimkolwiek chuju kostropaty jesteś, apeluję do ciebie; PRZESTAŃ DŹGAĆ MĄ LALECZKĘ ŁUBUDUBU!

Mam już naprawdę dosyć. Naprawdę.

Ten dzień byłby zajebisty. I w sumie był niemal do samego końca. No dobra, rano zmokłam ja jak sam skurwenson. Się uważa, że błotniki są pffff, to się moczy własny zad.

W drodze do pracy jednakowoż mi się w miarę wypogodziło i całkiem przyjemnie przemknęłam sobie na Makatałską. Acz targałam na plecaku koło Specowe do zalania, czemu dziwowali się wszyscy możliwi napotykani ludzie. W pracy żartowano, że można po prostu dętkę i pompkę wozić zamiast CAŁEGO ZAPASU.


Na zajeb w robo spuszczę litościwie zasłonę milczenia. Ledwiem zdążyła wyleźć tak, żeby dowieźć koło na serwis na Dereniową. Ale zdążyłam. Niniejszym ogłaszam, że Słavek jest the best Słavek in da world. Zwyczajnie po prostu oraz dlatego, że moja sztyca już nie robi z siodła kołowrotka. Co Słavek poxipolem sklei, żadna siła (mam nadzieję) nie rozklei;)
I w ogóle ogarnął mnię, jakby lubił i w ogóle jakby w porządku był, tak więc bomba.

Stamtąd udałam się na trening, na którym miałam se przejarać zwoje. Zalecenie wypłynęło na fali lekutkiego wkurwa Wojcia na moje jazdy nie treningowe:D Jak sądzę. Tak przeczuwam;).

Toteż z Dereniowej pomknęłam tam, gdzie zwykle katuję takie rzeczy, czyli na Miedzeszyński Wał. Na trasie od Siekierkałsky most po Falenicę.

Nawet byłam z siebie wielce zadowolona. Udało mi się zrobić treninga i taka kontenta z siebie uznałam, że już nie będę przekraczać Vistuli, żeby potem wrócić na prawą stronę miasta Gdańskim mostem, tylko przemknę sobie tymże Wałem i dokończę wytrzymałość. Wszystko było super do momentu pewnego.

Moja wina, bo cięłam za szybko. Moja wina, bo w amoku jakimś (może mam pneumo… te… no… pneumoamoki?) Nie zauważyłam jakiegoś betonowego wystawacza i wykurwiłam na nim kujawiaka całym swoim jestestwem.

Taka mnie refleksja w sumie teraz naszła, że z dzieciństwa zostało mi to, iż jak się wywalam, to zbieram się z podłoża jak najszybciej, ŻEBY NIKT NIE ZAUWAŻYŁ. Też tak macie? ;)

W każdym razie.
Choć krawężnik tego betonowego bezsensownego pizdryka najniższy nie był, dziurawy amor Centkowy przetrwał ten test. Gorzej ze mną. Zebrałam się z – szczerze mówiąc – lekkim trudem. Nakurwiało mnie lewe kolano, lewe biedro i lewy łokieć. Zrazu mi się przypomniało, jak z rooterem czekalim w szpitalu na Niewe, gdy ten sobie w Kampinosie kuku zrobił. Jedna taka szpitalna śmieszka, zobaczywszy Niewe obandażowanego na prawym kolanie i prawej dłoni, zażartowała:
- eeeeeeeee, to jeszcze CAŁĄ lewą stronę ma pan dobrą!

Zupełnie odwrotnie niż ja dziś.

Prawdziwie zmartwiłam się dopiero w domu, gdym spodenek przeciągnąć przez owo kolano nie mogła.
Przecie JA W NIEDZIELĘ MAM SIĘ ŚCIGAĆ W PIASECZNIE!
Przysmarowałam kikuta, owinęłam się taśmą;) opatrunkową i dopiero potem dobyłam telefonu. W sumie po nic. Jebł był wyświetlacz, a zatem jest pozamiatane. Na pękniętym nic nie zrobię. Cu-do-wnie.

Podsumowując ubiegły tydzień to tak:
- zepsuł mi się ekspres do kawy
- złapałam gumola w Centku i rozpirzyłam widelec
- posrały się klocki w Specu i złapałam w nim gumę: raz podczas treningu, drugi raz jadąc na trening
- no i teraz ten kujawiak na Wale. Sprzętowo-rowerowo nieszkodliwy, ale telefonu nie mam, tak? Mam za to zbite członki.
Gdzie ja mogę pisać o odwrócenie jebanej złej karmy? Bo to już jest trochę za dużo.

Trzynastego piątek, psia mać.


Dane wyjazdu:
74.95 km 3.60 km teren
03:08 h 23.92 km/h:
Maks. pr.:40.77 km/h
Temperatura:12.0
HR max:165 ( 84%)
HR avg:134 ( 68%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1305 kcal

Na czym tu trenować, oto jest pytanie

Czwartek, 12 kwietnia 2012 · dodano: 14.04.2012 | Komentarze 7

Wczoraj udowodniłam, że można Centurionem, to i dziś pojechałam trenować Centurionem. Tym bardziej, że ciągle nie ZNAJSZŁAM czasu na to, żeby zawieźć koło Specowe do ponownego zalania tym białym sziuwaksem.
A na fullu trenować nie umiem.

No to pojechałam tym Centim z ROZPYNKNIĘTYM amorem, raz że do pracy, dwa, że po pracy na trening i trzy, że potem na wiochy;).

Trening udał mi się tak, jak zwykle udaje mi się zgarnąć kumulację w lotto, czyli chujowo. Zasadniczo to jestem wkurwiona, zdemotywowana tymi wszystkimi ostatnimi fakapami i idzie mi jak brzydkiej dziwce w ładny słoneczny dzień, stojącej w towarzystwie ładniejszych nieco koleżanek.

Czyli nie idzie mi.
Zawzięłam się niejako okrutnie i uczyniłam, co zostało mi zadane. Wiem jednakowoż, że moje szkity nie są do takich zapierdalanek stworzone. Może trza im nowego softa wgrać, ALBOCO.


Po tych moich szalonych pętlach na Bielanach, pojechałam doczynić WYCZYMAŁOŚĆ, a w tym celu dobrze nadaje się szlak na Wiktorów. Sunie się tymi osadami statecznie, w tętnie w miarę stałym. A jak jeszcze wyjeżdża takiej zdrożonej Che na spotkanie Niewe, który dosiadł stęsknion roweru, to już w ogóle cymes.


Dane wyjazdu:
59.97 km 0.00 km teren
02:36 h 23.07 km/h:
Maks. pr.:40.99 km/h
Temperatura:8.0
HR max:173 ( 88%)
HR avg:136 ( 69%)
Podjazdy:314 m
Kalorie: 1130 kcal

Ryzyk-fizyk

Środa, 11 kwietnia 2012 · dodano: 12.04.2012 | Komentarze 20

Czy też rydzyk. Grzybek taki.
Poczucie obowiązku mam ewidentnie większe niż instynkt samozachowawczy. I najwidoczniej szczęścia mam też kapkę więcej niż rozumu.
Bo.
Na trening.
Pojechałam Centurionem. Którego amortyzator wygląda tak:

Jedna z trzech dziur, ta najbardziej spektakularna © CheEvara



No bo czym, fullem? Raz, że jak trzeba, to ja nim nie umiem jechać w zadanym tętnie, dwa to, podjazdy na nim są – delikatnie mówiąc – kurewsko upierdliwe.

A może ścigaczem z dziurą w oponie?

No nie.

Trudno, najwyżej się zabiję – ustaliłam plan na dziś i naprawdę, chciałabym móc raczej się zabić niż połamać. Wywaliłam ino łysą oponę z Centka, w której mieszkało se to:

Drucik-fiucik, kurna! © CheEvara


Zmieniłam zatem ogumienie i – jak to się mówi – z duszą na ramieniu pojechałam tłuc siłę. Byłam przekonana, że tam rozjebie się pode mną ten amortyzator, tym bardziej, że asfalt na Dewajtis na chwilę się kończy i przeradza w układany przez pijanych roboli dukt z płyt. I łomocze to wszystko pod człowiekiem.

Nic takiego się nie stało. Bardziej hałasowała rozczłonkowana sztyca niż coś działo się ze SZTUĆCEM. Zrobiłam tyle podjazdów, ile miałam maksymalnie, prawie zrzygałam się przez tę ciemność przed ÓCZMI i po wszystkim udałam się przed się.

Niemal po śmierć niechybną. I nie, nie z winy sprzętu. Z winy skurwysyna w samochodzie. Koleś na Reymonta przy stacji benzynowej zrobił taki manewr, że mnie niemal zamiótł pod siebie. Zawrócił swoim suvem używając do tego DDR-a, a raczej przejazdu rowerowego. Nie dowierzałam, co gość robi. Moja lampka naprawdę w trybie migającym napierdala, a ten jedzie na mnie. Do chuja pana, jestem przekonana, że nawet mnie nie zauważył. Umknęłam w krzaki, zdążywszy wcześniej porysować mu rogiem drzwi. Czyli było bardzo kontaktowo.

Jakiej ja kurwa mać agresji doznałam. Stwierdziwszy, że gość najpewniej jest najebany/naćpany, zebrałam się możliwie szybko z tych krzaków i poczyniłam nakurwianie za nim. Miałam w planie wyjąć go za wszarz z samochodu i oklepać mu ryj przy użyciu spdów. Niestety, szanse na rozładowanie emocji miałam marne, koleś zignorował czerwone i wyjechał na główną. Ja pierdolę.

Dużo trzeba, żebym się zniechęciła, ale teraz to kurwa jestem blisko.


Dane wyjazdu:
28.37 km 0.00 km teren
01:21 h 21.01 km/h:
Maks. pr.:34.58 km/h
Temperatura:8.0
HR max:162 ( 82%)
HR avg:136 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 629 kcal

Cielakiem do łoboty

Środa, 11 kwietnia 2012 · dodano: 12.04.2012 | Komentarze 2

Nie obrazi się, mam nadzieję. Mój fullik znaczy. Ale w sumie turlam się nim tak, jakbym BIEŻYŁA jakąś mućką. Średnio siedem na godzinę, ale w tym właśnie jest cała przyjemność, zwłaszcza gdy świeci słońce, jest cieplutko i tak właśnie pod lansik.

Cielak jest OK.

Zasadniczo to pojechałam na fullu we wkurwie, bo mleczko nie zalepiło dziury pogwoździowej (no w sumie trudno żeby) w ścigaczu, a Centek ma ten amor podziurawiony i brakuje mi siły wewnętrznej (morale mi poleciało przez te katastrofy awariowe) na szybkie wymyślenie, co z tym zrobić. Czakram działania mi się zablokował.

Raz, że nienawidzę szukać po necie części. Dwa to nienawidzę płacić dużo za coś, co nie raczyło ze mną skonsultować swojego zepsucia się. Jedno z drugim się łączy, a razem prowadzą do tego, że sterczę w miejscu. Od niedzieli siedemset razy zdołałabym ogarnąć ten amor, ale cierpliwości mam tyle, co chęci na to.

Ale już najbardziej na świecie, ale to naprawdę najbardziej NIENAWIDZĘ CZEKAĆ. Na kuriera, na zmianę statusu realizacji przesyłki, itepe. Nienawidzę. Zawsze mnie wkurwia, że w mojej sprawie nie zwołuje się specjalnego zespołu, który został oddelegowany do tego, by zajmować się tylko MNĄ. I dlatego też nie robię nic, a koło się zamyka.

Full został użyty także dlatego, że w Centurionie nie tylko amor nie działajet, ale też w przednim kole złowiłam DRUCIK, a zgodnie z czwartą zasadą termodynamiki pecha Che, zjebała mi się pompka i se dopiero musiałam nabyć.


Czy wspominałam już, jakie mam uczucia do takich „spontanicznych” zakupów rowerowych? Pewnie wspominałam, ale zdążyliście zapomnieć, więc odświeżę – takie zakupy mnie wkurwiają.



Nawet Rammstein nie jest w stanie rozładować mojego wkurwa.