Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2012

Dystans całkowity:1952.92 km (w terenie 376.61 km; 19.28%)
Czas w ruchu:101:11
Średnia prędkość:19.30 km/h
Maksymalna prędkość:61.70 km/h
Suma podjazdów:12375 m
Maks. tętno maksymalne:178 (90 %)
Maks. tętno średnie:155 (79 %)
Suma kalorii:61517 kcal
Liczba aktywności:31
Średnio na aktywność:63.00 km i 3h 15m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
52.25 km 47.00 km teren
02:52 h 18.23 km/h:
Maks. pr.:44.50 km/h
Temperatura:27.0
HR max:160 ( 81%)
HR avg:121 ( 61%)
Podjazdy:402 m
Kalorie: 1413 kcal

To będzie historyczna notka z Mazur

Sobota, 30 czerwca 2012 · dodano: 10.07.2012 | Komentarze 17


A raczej jej brak, bo...
.
.
.
.
.
OPIS U NIEWE! ;)


Dane wyjazdu:
32.28 km 0.00 km teren
01:43 h 18.80 km/h:
Maks. pr.:32.90 km/h
Temperatura:27.0
HR max:143 ( 72%)
HR avg:113 ( 57%)
Podjazdy: m
Kalorie: 955 kcal

Opowiem Wam o tym, jak się jedzie na Mazury

Piątek, 29 czerwca 2012 · dodano: 06.07.2012 | Komentarze 14

Ale zanim Wam opowiem, przetrzymam Was w niepewności i nie powiem, co jest takiego oto spektakularnego w jechaniu na Mazury.

Na ROWEROWY weekend.

Poprzez moje zawodnicze życie i karierę sportową zaniedbuję osobiste własne towarzyskie ŻYZNI. Kto nie zdzierżył mojego olewania, ten nie zdzierżył, a ten kto się ostał, pojechał ze mua na weekend:D

W każdym razie.

Se miałam dziś lajtowo pokompensić. Uznałam, że połączę to z wykupieniem absolutnie wszystkich arbuzów w stolicy i każdej – bez wyjątku – kiści burakowo-naciowej.

W taki upał odmawiam jedzenia czegokolwiek innego niż chłodnik i arbuz.

To se człapnęłam na roweiro, żeby otrzeć się symbolicznie o pracę – pracy w taką saunę też odmawiam – po czym objuczona wszystkimi arbuzami i botwinami świata wrócić do chaty spakować MANDŻUR i być bardzo wielce gotową na pobranie mnie z domu przez samego Niewe.

A to już nie byle co.

No bo ustaliliśmy, że niemal wszędzie w tym roku zasialiśmy zepsucie, a jakoś Mazury nam umknęły. A te są w miarę blisko, co oznacza, że jest szansa na moje przeżycie w samochodzie (po wyprawie do Karpacza i z powrotem mam zdecydowanie po nakrętkę jazdy furą), a jednocześnie wyrwanie się z nagrzanej betonowo Warszawy.

Uhm.

Spakowana jak dziewczyna w wielką torbę, a nie w plecak jak Che na wszystkie wyjazdy, kiedy to muszę gdzieś podjechać na rowerze, żeby ktoś mnie wtłoczył w samochód i mam w tym plecaku absolutne minimum, zlazłam do Niewe, który zadzwonił, że już podjechał.
Uhm.

Przebiliśmy się przez korek w Markach, kiedy jedynej myślącej jasno i logicznie i generalnie mądrej osobie (uprasza się o czytanie tych przydawek z najbardziej możliwie nacechowanym sarkazmem i ironią oraz pogardą OBRZYDZENIEM) przyszła do głowy myśl:

CZY JA ZABRAŁAM BUTY CZY NIE ZABRAŁAM BUTÓW??

Szybki myślowy skan po rzeczach, a następnie fizyczny, przeprowadzony już dotykowo dał wniosek brzmiący TY GŁUPIA DEBILNA CIPO.

No byłam jak ta Janda bez pieska oraz Górniak, co tu już śpiewała.

Niewe zachował spokój godny otoczenia go przez wariatów. Próbowaliśmy jeszcze ratować sytuację poprzez kupienie butów po drodze, ale kontakt z mocno przyjebanym sprzedawcą w BDC w Markach, który moje pytanie o buty damskie mtb zarejestrował po czterdziestu sekundach, sprawił, że ODECHCIAŁO MI SIĘ TYCH JEBANYCH STRUSI i szukania w Markach, Legionowie itede innego sklepu rowerowego.

Niewe – onieśmielająco i przerażająco spokojny – zawrócił furę do mojej chaty.

Na szczęście, jakeśmy już znaleźli się wieczorem nad jeziorem w Ubliku z piwkiem w rękach, żadne z nas nie pamiętało, że musieliśmy dzięki mojemu nadzwyczajnemu debilizmowi ODSTAĆ KOREK W MARKACH DRUGI RAZ, jak już pozyskałam z domu zapomniane buty.

Gratulacje przyjmuję każdą drogą:D


Dane wyjazdu:
78.83 km 30.59 km teren
04:37 h 17.08 km/h:
Maks. pr.:43.90 km/h
Temperatura:26.0
HR max:177 ( 90%)
HR avg:151 ( 77%)
Podjazdy:850 m
Kalorie: 2855 kcal

O tym, jak mi brakuje

Czwartek, 28 czerwca 2012 · dodano: 04.07.2012 | Komentarze 20

ZAPIERNICZANIA, konkretnie. O tym, że mam go mało, świadczy GARMĘ oraz le tętno. I pamięć mięśniowa ulokowana w mojej własnej grubej dupie. No bo jak tylko doznam pod sobą ścigacza, dopracowa kompensaNJcja ULATA w niebyt, chce mi się ścigać, pulsy skaczą, pot po dupie cieknie, że o.

Po tych paru dniach przymusowego spoczynku, dziś miałam symulować na rundzie. I se symulowałam niczego nieświadoma. Podjeżdżałam i zjeżdżałam TOM RUNDOM, tą samą, na której parę dni później Danielo wykopał o:

Mówiłam, że trenowanie jest NIEBEZBIEDŻNE © CheEvara



Ja mówiłam, że źle się skończy komplikowanie prostych zjazdów!;)
Bo Danielo szukał zjazdów, korzeni, a wziął i wykopał bombę.
Ewidentnie z taką bombą jest jak z hiszpańską inkwizycją.


A wczoraj Erbajki usypały sobie na rundzie dropa, ale przylazła jakaś niedopchana baba i zażądała zniszczenia owego. Drop był niepocieszony. Erbajki też, a bomba leżała sobie przyczajona i ukryta w chaszczach, jak nieprzymierzając, latryna jakaś:).

W każdym razie. Uchetałam się wzorcowo, po wszystkim koszulkę można było przeciągać przez wielką prasę, a uzyskanymi w ten sposób płynami nawodnić pola ryżowe całej południowej Tajlandii. Chędogo czyli.

I tak se myślę o 29-erze, bo zanim podeszłam do symulaNcji, KARNĘŁAM się na danielowej testówce Speca. Krowa straszna (no bo rozmiar Daniela, nie mój), ale podjeżdża imponująco.

Także... Wy, ciule z Lotto, UTRAFCIE wreszcie w moje numery!


Dane wyjazdu:
39.14 km 0.00 km teren
01:58 h 19.90 km/h:
Maks. pr.:32.50 km/h
Temperatura:21.0
HR max:151 ( 77%)
HR avg:122 ( 62%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1182 kcal

Gnam z wpisami, bo znów wyjeżdżam, a mam wpisów z tydzień w dupie

Środa, 27 czerwca 2012 · dodano: 04.07.2012 | Komentarze 0

W sensie zaległości.
Narozrabiałam w przedkarpaczowy piątek, to teraz się szanuję, oszczędzam i staram się zrehabilitować w oczach Wojtka. No po co ma się denerwować?;)

Bartek, na ten przykład, nie pokazuje mu się na oczy:).
Wszak wiadomo, że obadanie trasy giga NIE MOGŁO być pomysłem takiego niewiniątka jak ja. Do obadania trasy giga takie niewiniątko jak ja zostało zmuszone, wyciągnięte SIŁOM.

Tak więc póki co jeżdżę sobie spokojniutko, pląsam gira za girą. I tak kurna świat się jakoś układa, że jakbym nie nadkładała rano trasy, czy też tejże trasy z roboty, wychodzi mi około 40 km i nie chce być więcej.

Jak nic, Wojtek zagiął mię był czasoprzestrzeń.

A Centurion stał się krzyżówką słonia i czołgu. Ciężko na nim.
I WEŹ TU KURWA KOMPENSUJ.



Dane wyjazdu:
39.46 km 6.55 km teren
01:46 h 22.34 km/h:
Maks. pr.:40.70 km/h
Temperatura:21.0
HR max:165 ( 84%)
HR avg:119 ( 60%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1094 kcal

Ponieważ na weekend plany niecne miewam

Wtorek, 26 czerwca 2012 · dodano: 03.07.2012 | Komentarze 5

Takoż więc kibluję w arbajtmachtfrajcie i patomu szto nie mam nawet kiedy więcej sobie popedalić. Ponadto wracam moczona opadem i mi z tej wilgoci wszystko opada, proszę sobie do woli wnikać, co konkretnie i w jakiej kolejności.

A i wieje mi centralnie między brewki.

No i miesiąc już dokładnie czekam na jebany ekspres do kawy z netu. Oświadczam, że pojadę kurwa do tego Szczecina i nauczę cię adresować paczki, ty koczkodanie nieudany i dziadu!

Wszystko kurna nie po trasie.
A na terenowej ścieżynie nawet pozwalane z tych WIATRÓW drzewa.
Idźcież w chuj ze WSZYSKIEM!


Dane wyjazdu:
40.05 km 0.00 km teren
02:02 h 19.70 km/h:
Maks. pr.:39.10 km/h
Temperatura:24.0
HR max:147 ( 75%)
HR avg:117 ( 59%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1229 kcal

Zjawiska atmosferyczne naprzeciw moim popędom wychodzą

Poniedziałek, 25 czerwca 2012 · dodano: 03.07.2012 | Komentarze 0

No nie pojeździsz człowieniu, jak masz nad KABEZĄ takie cuda i kolory:

Strach zostawić to za plecami, ale spindalam!:D © CheEvara


A w sumie mnie ciągnie do śmigania mimo wszystko. Mimo tych pokarpaczowych BULI. Egzystencjonalnych takoż. Z takim przebiegiem to ja ubiegłorocznych GINESÓW osobistych nie pobiję.

Tak więc powstała kwestia, czy to się w ogóle godzi.


Dane wyjazdu:
45.12 km 0.00 km teren
02:11 h 20.67 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:24.0
HR max:134 ( 68%)
HR avg:110 ( 56%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1220 kcal

Się kompenszę siłą woli. Bo boli.

Niedziela, 24 czerwca 2012 · dodano: 03.07.2012 | Komentarze 13

Do tego późnym wieczorem. I się kompenszę. I boli.

KIEDY PRZYJDZIE WIOSNA, ja się pytam? Ja chcę max 23 stopnie, nie WIENCY!

Do tego chcę nowe plecy, znacie jakiś sklep z plecami? To bym wzięła.

Dziś o poranku byłam już we Wawie, wyjechaliśmy wczoraj wieczorem, bo Bartek – całkiem niepotrzebnie – miał dziś być w stolycy. CHAMSTWO.

Pogoda w sumie sprzyjała temu, żebym zrobiła ogarning rowerów. Sklep z warsztatem też by mi się przydał. Znacie? Kupię sobie cały warsztat, wszystkie warsztaty i będzie pan zadowolony.

Brak ludzi-melepeto-lam wieczorem na rowerach jest fajny i landszafty też są fajne: O take (różne łapanie ostrości, a zachód ten sam:)):

To fajne, tam jadę! © CheEvara


A może jednak tu? © CheEvara


To jadem.

Garmę zarejestrował moją maksymalną prędkość niską. STO SIEDEM NA GODZINĘ. Niezłe górki mamy na tym Mazowszu:D


Dane wyjazdu:
79.03 km 68.00 km teren
07:29 h 10.56 km/h:
Maks. pr.:44.50 km/h
Temperatura:26.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:148 ( 75%)
Podjazdy:3016 m
Kalorie: 4597 kcal

Karpacz kontra Che. W sensie, że maraton tam. I Che też tam:)

Sobota, 23 czerwca 2012 · dodano: 02.07.2012 | Komentarze 35

Ołkiej.

Piszem.
Wcale nie w telegraficznym skrócie. Podobno pół Polski czeka na mój wpis z Karpacza – mam o tym świeże info – zatem skrybam i gryzmolę, bo wiem, że zagryzając pazury w oczekiwaniu na tę notę, zmuszeni byliście przez cały weekend czytać mój blog raz jeszcze. Czynność powtórzyć, czynność powtórzyć.

Na wstępie fakty mocno uprzedzę – ja jestem Karpaczem absolutnie zachwycona i zupełnie NIE PANIAM tego jojczenia na forum, że za trudno, że przesadzone, że za dużo. Jakbym chciała łatwo, czy też za mało, to bym wybyła na którąś trasę Mazovii.

Chciałam dostać w rzyć i uważam MISZYN za AKOMPLISZT.
Rozumiemy się?

To jadziem.

Przez noc wiele z hamulcem się nie zadziało. Ani Buka, ani Czarna Wołga, ani nawet Stefan Niesiołowski nie zdziałali nic w zakresach naprawczych. Nadal nie wiedziałam, czy w ogóle startuję. Przy eleganckim śniadaniu (przemistrzowskie farfalle ze szpinakiem, mmmmm, mhhhh, hmmmmm::)), które wciągałam jakby bez przekonania, zastanawiałam się, czy ja od paru dni na daremno nie futruję tych węglowodanów. No bo jak nie wystartuję, to mi tylko dupa urośnie od tych klusek/klusków!

Niby wczoraj Faścik twierdził – przeciwnie do Bartka – że na pewno w miasteczku maratonowym będzie serwis i stoisko Velo, gdzie przynajmniej kupię klocuchy, ale ja nie lubię sprzecznych zeznań i nie mogłam sobie na ich podstawie ulżyć w napięciu (na przykład strzelając kontrolnie grzywką o porcelit) i na pewniaka jechać do bazy golonkowej, że niby se stamtąd ruszę zaopatrzona w klocki, wyregulowana, w jakiś sposób pewna, że dupę na zjazdach ocalę obiema tarczami.

Niniejszym postanowiliśmy z Krzyśkiem (megowcem, też Airbike) i Bartkiem, moją gigową podporą przybyć do Karpacza rozsądnie wcześniej, żeby – w razie komplikacji – pomizdrzyć się do chłopaków z serwisu. Może wydłubią klocki ze swoich rowerów, albo – nie wiem – wytną z kory brzozy… No w każdym razie, chcieliśmy asekurancko przybyć na miejsce i mieć czasoprzestrzeń do ewentualnych improwizacji.

A gdy jechalim na miejsce, z naszej bazy w Podgórzynie do Karpacza, zadzwonił do Bartka Formicki chętny wspomóc JEDNĄ TAKĄ SIEROTĘ BEZ FAŁD NA MÓZGU.
Dopiero odczytał wczorajszego błagalnego esesmana i nie tylko wysłał na mój numer wiadomość o treści POMAGAM, ale okazał i troskę, i litość.

To musiał być dobry znak, noooooooooooo. Formickiemu powiedzielim, że spróbujemy rzeczy kupić na miejscu, a on zaoferował się – że w razie gdyby nie – on nam te klocki do miasteczka podrzuci.

Niemal zachlipałam wzruszona! Czyli w prawdziwej dupie nie utknęłam JESZCZE!
I są jeszcze szlachetni ludzie na tym pełnym kłamstw świecie polityki, grubego gangsterskiego biznesu i ramonesek.

Na miejscu, pełna HERZKLEKOTU o moją najbliższą startową przyszłość i otoczona chłopakami-teamowcami polazłam do stoiska Velo, które było i które dupę klockami mi uratowało. Mieli. No to my ziu z powrotem do samochodu, do rowerów, gdzie Bartek zabrał się za ratowanie moich jajek, które Wojciu by niechybnie obrzępolił, gdybym właśnie z takiego powodu jak nieprzygotowanie sprzętowe nie wystartowała.

Nie w klockach jednak tak naprawdę był ambaras, a w tłoczkach – tym razem i zdecydowaliśmy się na całego skorzystać z Velowców. Bo Bartkowi witki opadły.

RATUJCIE, PANY! – wydobyłam z siebie przy serwisie i serwis wziął się do ratowania. W akompaniamencie mojego mielenia jęzorem, które miało zatuszować, jak bardzo jestem ZNERWICOWANA.

W tak zwanym międzyczasie podjechała do nas dwuosobowa delegacja Gomoli, wiol18a i Dawid (poprawcie mnie, plis:) i to było – pod względem towarzyskim super. Acz nie zmylicie mnie, rude liski, liczyliście na to, że awaria wyeliminuje mnie z wyścigu. Ha!
NEWAH!

Modliłam się o ten serwis, a potem się panu oświadczyłam:D © CheEvara

Upewniłam się też, czy jest żonaty, bo wolę wiedzieć, że taka żona to mnie polubi, ewentualnie pokocha:D.

Hamulce po niecałym kwadransie uzyskały stan pierwotny, a raczej należyty i mogłam spokojnie pogłaskać się w kroczu – jajek nie namierzyłam, szwów z przyszycia też nie… Może nie będzie co mi urwać?

Potem udaliśmy się na kontrolny, nerwowy sik, w drodze do którego wyczaiłam w czubie sektorowym JPbike’a i klosia. Pod adresem tego ostatniego nic dobrego nie pomyślałam – najwidoczniej nie chciał rywalizacji jak w Wałbrzychu, spękał!;) – i na ostatni moment wbiliśmy się z Bartkiem i Rafałem (też Airbike, też giga) w ostatnie rzędy gigowców.

I ruszyliśmy przez Karpacz od razu pod górę. Doping miejscowych, turystów oraz startujących pół godziny później megowców niósł się szeroko wzdłuż ulicy i był – przyznam najszczerzej i najserdeczniej – kapitalny. Zapamiętałam wrzeszczącego Michała z BikeTires oraz Michała z WKK, któremu zdarza się w Wawie prowadzić treningi na Kabatach – ten ostatni kawałek asfaltu ze mną podjechał, BREDZĄC coś o tym, że ja zarzekałam się, iż na Karpacz na pewno się nie porwę. No dalibóg, jeślim to mówiła, to na pewno w malignie:).

Niestety relancję piszę ponad tydzień później, więc zapomnijcie, żeby tu było reportersko wiernie i szczegółowo:).

No i jedziemy sobie, acz tam nie wjeżdżamy… wyjątkowo:

Hej tam w górze! © CheEvara


O ile podjeżdżamy w zasadzie od samego początku, o tyle stawka naprawdę rozciąga się w okolicach 10-tego kilometra, kiedy zaczyna się wspinaczka na Okraj. Według tego, co pisali chłopaki układający trasę, załatwienie wjazdu tam niemal ocierało się o cud – ze względu na to, że mieliśmy niniejszym naruszyć dziewiczość Karkonoskiego Parku Narodowego. Cieszyłam zatem ócz, jednocześnie błagając swoje nogi o więcej pary. Przestałam to jednak robić, gdy usłyszałam szuranie megowców, doganiających nas w tempie… no, imponującym.

Klasą samą w sobie okazało się wyprzedzanie wszystkich „czerwonych” przez Marka Konwę – zrobił to tak elegancko i dyskretnie, że jechałam z hapą rozdziawioną, acz roześmianą. Przeżyłam bowiem szok jakościowy, bo chwilę wcześniej cięło wściekle kilku PROŁSÓW, drąc ryje, żeby im na szerokiej drodze zrobić lewą wolną.
Jak nie umiesz zmieniać toru jazdy, to siedź w domu – myślałam se przy tym.

A potem tylko właśnie usłyszałam szum gum, z prawej strony mignęła mi INO fioletowa koszulka i tyle cichutkiego Konwę widziano. Było to piękne:). Tak to się robi!:)

Asierozgadaaam!
Mała przerwa na foteczki:

No to na początek się nawet jechało;) © CheEvara


Tu taka widokówka teamowa. Myląca;) © CheEvara


A ja – o ile w głowie tłukłam sobie, że w zasadzie najważniejsze będzie po prostu ten maraton bezawaryjnie ukończyć i w ogóle ukończyć, o tyle wypatrywałam też na trasie dziewczyn, które będę mogła powoli łykać. Już na samym początku, jeszcze przed zdobyciem Okraju udało mi się dojechać Kasię Laskowską – na fajnym kamieniŹDZie-korzeniZDym singlu. Albo jej tam jakiś manewr nie wyszedł, albo coś zrobiła z rowerem, bo się tam zatrzymała. Liczyłam, że będziemy się trochę tasować na trasie, bo według tego, co mówił mi Bartek, jeździłybyśmy w podobnym tempie.

Ale póki co Kaśkę miałam za sobą.
Chwilę później na zjeździe przepuściła mnie wspomniana wcześniej wiol18a, która nie mogła wpiąć się w pedały po małym spacerze w dół błotno-potoczkowym zejściem. W jej przypadku też liczyłam na rywalizację.


Nawet za chwilę na zjazdach będę łykać parę dziewczyn © CheEvara


Jak już dogonili nas NIEBIESCY, zrobilo się przyciasno na zjazdach © CheEvara


O zjeździe z Okraju można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że był pójściem na maratonową łatwiznę. To była jedna z pierwszych sekcji rtv, o tyle trudna, że zjeżdżana/schodzona w towarzystwie megowców, w związku z czym było ciasno. Oraz, że środkiem, po kamieniach płynęła se woda, więc łatwo było facjatę sobie przeszlifować. Tu wolałam zdrepcić, żeby raz, że się nie zabić, a dwa nie wjechać komuś w rów. No i żeby nie blokować twardszych.

Przeglądałam foty i natknęłam się na taką sytuancję (nie wiem, z którego miejsca to)
:
A tego Pana kto poznaje?;) © CheEvara


Wstawiam je złośliwie, owo zdjęcie, dokładnie za to, że mnie Faścik o poranku olał. Miał przybyć na start gigowców, nie przybył. Znaczy, olał, nie?:D Tak więc wstawiam.

W każdym razie.

Po tym dość trudnym zjeździe, na którym nie dało się odpocząć ani trochę, trzeba było znów tyrać podjazdy.

A tu taki widoczek, że pod górkę:) © CheEvara


A potem znów staczać się we w dół:

To dokument dla niewierzących w moje wyścigowe niecykanie się © CheEvara


Statystycznie zatem był to całkiem płaski maraton:).


Najbardziej ze wszystkiego psychikę orał mi Garmin. A na nim przejechany dystans. Czułam się urypana, a jak spojrzałam na licznik, to po trzech godzinach nie byłam nawet w połowie dystansu. Tak. Miałam średnią 11 km/h. Z takim czasem zapowiadała się mała, ZALEDWIE ośmiogodzinna wycieczka.

I żeby było mi już zupełnie wesoło, w okolicach 40-kilometra – dla odmiany po wczoraj – klamka tylnego hamulca STWARDNIAŁA, co oznaczało, że posiadam go na tyle, żeby tarcza sobie spokojnie i sukcesywnie jedynie pocierać klocki. Te jej w ogóle nie ściskały, więc moje zęby same zadzwoniły o siebie ze strachu. Dupa mi na zjazdach latała. Su-per, naprawdę.

Przecież się jednak nie wycofam, nie? Nie po to było tyle zachodu rano, żeby teraz robić de-en-efy, tak? Jak nie zjadę, to zbiegnę, i łomatko, no jakoś to musi być.

Nic to.

Bez żadnego podlizu przyznam, że gdyby nie Bartek, byłabym w dupie ciemnej. O ile do połowy jechaliśmy względnie równo, to potem mogłam tylko liczyć na jego litość. Nie przeliczyłam się – co mi zwiał na podjeździe, to na dole czekał na mnie. Się ma giry zrobione po Trophy, to i się nagina;).

Jako, że chronologia mi się rypie, foty mogą być nie po kolei. Niemniej jednak bardzo dobrze pamiętam, jak w okolicach piątej godziny zaczęły rypać mnie plecy. To już było mało frywolne, bo na pozdjazdach musiałam robić postoje i rozciągać te jebane lędźwie. I tak wydarzyło się to później niż we Wałbrzychu, wtedy plecy objawiły się już w trzeciej godzinie i całą drogę wizualizowałam sobie wannę wypełnioną lodem szczelnie okrywającym mój zbolały korpusik.

Tu może plecy bolały mnie krócej, ale stosownie też mocniej. DRA-MAT.

Podjazd (to chyba była Chomontowa Droga), któryśmy wczoraj z Bartkiem robili, a który ja zapamiętałam jako w miarę krótki, a na pewno kończący się w okolicy budy robotniczej WYTOPIŁ ze mnie absolutnie wszystkie siły i zaorał mi morale glebogryzem głębokim. Tam Bartek mi uciekł, a mnie pokonała własna psychika. Jak dojechałam do tej budy i pokonałam tamtejszy zakręt i okazało się, że podjazd właściwy się tu zaczyna na dobre, autentycznie ZASZLOCHAŁAM z braku sił.
NA CHUJ CI TO BYŁO! – pytałam sama siebie. I poprawiłam tę retorykę bezsilnym rykiem.

I naprawdę, choć wiedziałam po wczoraj, że zjazd stamtąd będzie techniczny (najpierw prosty i asfaltowy, potem wnikający w teren) i będzie prowadził po kolejnej sekcji Grundigów, nie mogłam się go doczekać. Chyba nawet zła na siebie za kiepską formę na podjeździe, zjechałam se te mikrofalówki i pralki na tyle, na ile pozwolił jedyny działający hampel. Ale zjechałam, nie stuptałam.
No i o.

Z drugiej pętli pamiętam jeszcze tylko innego gigowca, który jechał z nami niemal do końca, ustępował mi jedynie na zjazdach, które ja – zawzięłam się – robiłam z siodła. Nawet przyszło mi do głowy, że ludzie z rodzinami tyle czasu nie spędzają, co my ze sobą na wyścigu.

Dalej mam już tylko przebłyski.
Takie, że na samym końcu dojechała nas Krycha z Gomoli, informując przy okazji, że Kaśka Laskowska się wycofała. Samą Kryśkę łyknęłam jeszcze przed Okrajem, więc po prostu mnie przytkało, jak ją zobaczyłam spokojnie nas wyprzedzającą.

Bardzo niefajne jest też wypicie absolutnie wszystkiego 15 kilometrów przed metą. Tu jednak na szczęście zupełnie inaczej niż na Mazovii można jeszcze liczyć na bufet. Ostatni był 5 kilometrów przed metą i dupsko moje uratowane zostało. Zatankowałam bukłak do pełna, choć wiedziałam, że tego już na pewno nie wyżłopię. Ale psycha swoje robi. Wiadomo, że kto nie pije, ten nie jedzie – jeśli wiecie, co mam na myśli.

Wkurzało mnie zaś siedemnaste i dalsze pytanie/a o to, czy w tym plecaku to ja targam laptopa. Nie, kurwa, ja po prostu targam to, na co wolę nie liczyć u innych. Nie mam ochoty błagać o dętkę, pompkę na trasie, serio, nie mam chęci. A trzylitrowy bukłak nie zmieści się w półlitrowym Camelbacku. Swój rozmiar ma, a z nim jego opakowanie.
I tak o.

O godzinie 17-tej, na którą zaplanowano dekoraNcję – ja jeszcze byłam na trasie i naprawdę nie łudziłam się, że coś tam mogłam zwojować. PRZEMILCZMY:).

Ostatnie agrafki, do których oczywiście wiódł podjazd, zjechałam z podparciami, nie chciałam już zdawać się na moje uchetane członki oraz ciężko kapującą mózgownicę, poza tym w temacie tylnego hamulca nie zaszły jakieś oszałamiające zmiany. Woziło mnie niezmiennie, więc szarżę zostawiłam sobie na kiedy indziej. Tak samo potraktowałam końcową łąkę zakończoną hopą, już naprawdę nie miałam chęci rozorać sobie ryja.

Na metę wjechaliśmy z Bartkiem solidarnie razem i zaprawdę powiadam Wam, duuuuuuuuuuuuuużo chłopakowi zawdzięczam. Pewnie bym odpadła po piątej godzinie, dzięki plecom, paleniu w płucach, nogach i w ogóle. W głowie w sumie też.

Czas mój ŻAŁOSNY, ale se tak czytam, ile osób się wycofało, to zasadniczo cieszę się, że w ogóle ukończyłam, że krzywdy sobie nie zrobiłam, poza paroma otarciami, wielkim siniorem na udzie (se wbiłam weń… klamkę hamulca) i małymi pizgnięciami w łydkę, pedałem w kostkę, czy łokciem w kolano, tudzież oko.

O ile w czwartek, kiedym jechała tym moim fullem do Bartka pod jego pracę, miałam olbrzymie obawy, jak ja na tym będę w ogóle jechać w tych górach, skoro se zakodowałam, że fullina to taka zabawka, a nie wyścigówka, o tyle już na jednym z pierwszych podjazdów po kamulach nie miałam złudzeń. Wzięłam absolutnie jedyny i właściwy rower. Przydał się na przykład do zjechania tego czegoś:

Ja schody zjechałam po schodach:) Bart chyba na mnie czeka © CheEvara


czy:

To już chiba końcóweczka:) © CheEvara


Łoj. Moim skromnym zdaniem, było zajebiście. Jedyne, co mnie wkarwiało, to… niestety, ale w cholerę śmieci na trasie. A już wpadłam w zachwyt w Wałbrzychu, że można nie syfić. Niepojęte jest dla mnie, jak świnią ludzie zwłaszcza przy takim zagęszczeniu bufetów. Naprawdę można skitrać te puste tubki pod nogawką i dowieźć do śmietnika.
Żałuję, że nikt na moich oczach nie szczelił śmieciem na trasę, z radością bym doniosła na takiego małego fiutka.

Na koniec jeszcze dwie migaweczki (zdjęcia ekipy BikeLife urywają tyłki!):

Sorry, Barti, MUSIAŁAM!:D © CheEvara


BŁOTNIŹDZIE, co?;) © CheEvara


Byli też tacy, którzy wyglądali po maratonie kiepsko:

A Krzychu urządził się tak! © CheEvara


Oraz znany Wam JPbike, który wyglądał TAK (pożyczyłąm fotę!;)):

Ładnych szlifów się nabawiłem :) © JPbike



Po wszystkim, czyli jakeśmy wtrząchnęli z Bartkiem w miasteczku maratonowym makaron – ciągle uważam, że ten Mazoviowy w tym roku lepszy – podjechaliśmy do knajpy, gdzieśmy wczoraj spożyli pysznego Rohozeca, zamówiliśmy go jeszcze raz, a do tego całkiem zacną pizzę. No i przyznam, że nigdzie człowiek nie pozostanie anonimowy. Wielkopolska ekipa BikeStatsa też tam wcinała , a zanim do tego doszło, rozpoznała Che siedzącą tyłem do nich wysiadających z samochodu. A dokładnie chyba klosiu rozpoznał:).


Niemniej poproszę o wpisanie mię się tu, bo – PLASIAM WIELCE – z nowych dla mua nicków zarejestrowałam jacgola i niestety nikogo WIENCY. Ale tak mam, że jestem zakręcona jak słoik pikli i nie ogarniam, a zwłaszcza po czasie nie ogarniam.
Wybaczcie też, że nie doszło do prawdziwie serdecznej integracji, ale musielim tego wieczora spylać.

Niemniej jednak piweczko z JPbike CZASNĘŁAM, bo wziął i się dosiadł między innymi na okazanie swoich ran;).
No.

Nie znam osobiście Grześka Golonki i chłopaków, którzy robili tę trasę w Karpaczu, ale w sumie nie ma to znaczenia. Było tam dokładnie tak, jak mi się wydawało, że będzie. Wręcz śniło mi się to. I tak chciałam, żeby było.
7 i pół godziny jazdy prezentuje mi mój Garmin.
A dwa lata temu szczelałam niemal w tym czasie całonocny maraton Red Bulla. Po pętlach. Szaleństwo, co? Tylko, że wtedy zrobiłam ponad dwieście kilometrów:).

Cieszem siem, że ten Karpaczinho ukończyłam.

Mój rzyg na Mazovię jest niestety coraz większy. [/b]

Dane wyjazdu:
45.36 km 35.00 km teren
04:24 h 10.31 km/h:
Maks. pr.:41.10 km/h
Temperatura:24.0
HR max:150 ( 76%)
HR avg:112 ( 57%)
Podjazdy:1315 m
Kalorie: 2138 kcal

Przybędą nocą, pedałami w drzwi załomocą... W Podgórzynie pod Karpaczem

Piątek, 22 czerwca 2012 · dodano: 27.06.2012 | Komentarze 21

Tylko siedem godzin! – łącznie z postojem na ,,największą pizzę w Błaszkach” (przy czym odwiedzona przez nas pizzeria była jedyną w Błaszkach, nie jest chyba wielkim wyczynem jej rozmiar) trwał nasz dojazd w okolice Karpacza.

Ponieważ nie wtrANcałam się w ustalenia noclegowe, na miejscu, dokładnie w Podgórzynie mogłam wziąć i poddać się niebotycznemu zaskoczeniu, wielce na plus. Bartek zresztą też, bo choć on miejsce załatwiał, to był – jako i ja – tam pierwszy raz, gdyż metę nagrał nam inny teamoowy kolega.

Nawiasem mówiąc, do końca myślałam, że Krzysiek jedzie z nami, a on wybrał pociąg.

Ewidentnie woli DŁUŻEJ.


Zdjęcia fociłam komórką, nauczona doświadczeniem z Hiszpanii, by na rowerowe wyjazdy w tereny górzyste nie zabierać lustrzanki. WYLATA Z RĄK. Zwłaszcza jak się zdjęcia cyka, jadąc na rowerze.


No to mieszkaliśmy w tak pięknych okolicznościach flory oraz na pewno fauny:

Żeby nam się lepiej spało, widok mielim taki z okien © CheEvara



Nasze role jakoś samoistnie się przydzieliły. I ponieważ komórka jest moja, a samochód Bartka, to Bartek wypakowuje rano rowery, a ja robię dokumentaNcję. Zresztą to ja piszę blogaska, którego Bartek – jak sam zeznał – też czyta, a nie odwrotnie:)


Uznalim, że pojedziem obadać teren © CheEvara



Podczas, gdy my szykowaliśmy się do rekonesansu po pętli Giga z jutra (za co nie tylko dostanę opierdol od Wojtka na bieżąco, czyli w trakcie, co po powrocie do Warszawy:)), do Podgórzyna dotarł Krzysiek. Więc ilość rowerów uległa zmianie:).

W tak zwanym międzyczasie przybył Krzychu © CheEvara



Ponieważ Krzysiek chyba lubi długo (czyli koleją, 12 godzin), olał propozycję spędzenia z nami dnia i wydał dekret o tym, że decyduje się pospać trochę (przez pół doby nie wyspał się w pociągu?? Dziwne. Albo... on słucha się Wojtka i gdy ten pisze w rozpisce, że WOLNE, to Krzysiek bierze od roweru WOLNE. A nie jak ja. Ale nie wracajmy już w tym akapicie do tego:)).

Ja tylko bym chciała apelować o zrozumienie:). Jechałam tu 7 godzin i zabiłabym Bartka, Krzyśka, pana gospodarza, wszystkich! gdybym miała usiąść na dupie, BĘDĄC W GÓRACH i czekać na maraton. Tylko czekać.

Zatem świadoma swojej przewiny, swojej karygodnej niesubordynacji jadę. Z Bartkiem nieświadomych moich wcześniej wymienionych. I jest pięknie.

Chyba o ten drewniany balkonik mi się rozchodziło. Ładny:) © CheEvara



I się wspinamy, za co Wojtek na pewno NAJPIERW WYHODUJE MI JAJKA, A POTEM MI JE OBETNIE. A tymczasem Bartek się lansuje.

Bart chwali się, jak widać. Bartowi zaś się chwali;) © CheEvara





Foty z RENCY muszą zaistnieć:


Profesjonalny dobór kadr... tfu! KADRU!:D © CheEvara




O, tu też mi o coś chodziło, pewnikiem o architekturę;) © CheEvara




Tu muszę zrobić wtręt – znów na moje usprawiedliwienie – NAPRAWDĘ wszystko staraliśmy się jechać w kompensacji!:) Nawet podzieliliśmy się rolami i Bartek pilnował trasy, a ja tętna. NAPRAWDĘ, Wojciu (kuoooocham Cje!;))

Tu miała być podkładka:

To miał być dokument dla Wojcia, że jadę w strefie jeden © CheEvara


Ale jebany Garmin TEŻ jest przeciwko mnie! Nic nie widać!

Więc! Jedziemy se w tym pierwszym zakresie, ja sobie focę na prawo i lewo, co jest dowodem na to, że ani nie jechaliśmy mocno ani szybko.

To jasne, komu ten domek kibicuje na Euro;) © CheEvara


Wszystko mi się tu podobało. Lubię, lubię, lubię!

Dom puszcza mi okno, tfu! oko! © CheEvara



Takie traski też me like it bardzo very very yes yes, jakby rzekł artysta Młynarski.

Dróżka udaje, że się nie wije pod górę. Nieudanie udaje;) © CheEvara


Rowerowe pozdrowienia były tam normą. Nawet rowerowo międzygatunkowe!

Z góry zjeżdżają se SOSZONY;) © CheEvara


W końcu wjechaliśmy w teren właściwy. Obecność chłopaków z ekipy Golonki na trasie oraz strzałki na drzewach nie pozostawiały wątpliwości. Będziem to jutro jechać. Dziś jednak mogliśmy sobie pozwolić na emocje inne niż rywalizacja. Więc rozglądamy się dużo. I słusznie:

Zachwycił nas dwukolorowy SZTRÓMYK;) © CheEvara



Jutro pewnie nawet tego potocku nie zauważymy:D © CheEvara



Póki co cieszę ryja, jutro na to siły nie będę mieć;) © CheEvara




Ten potok był naprawdę z wodąąąąąąąąąąąąąąąą biało-zielooooną!

O, uchwyciłam ten CÓT de nejczer;) © CheEvara



Gdzieś tutaj właśnie, albo chwilę dalej, jak drepcimy z buta mocno kamienisty zjazd, dzwoni do mnie właśnie Wojtek, który na pewno – gdy skończyliśmy gadać – nie tylko załkał nad moją głupotą, co prawdopodobnie uczynił mocno zaawansowaną ekwilibrystycznie akrobację nazywaną pluciem sobie w brodę (zawsze mnie to zastanawiało, jak to się robi;)) i próbował sobie przypomnieć, co go podkusiło, pobierając taki BETON TRENINGOWY jak ja do teamu.

Od tej chwili tętna pilnuję jak nigdy wcześniej:). Tylko... Ja to robić, gdy mamy tak delikatnie i uporczywie w górę?

Wspinamy się zatem niespiesznie i z mozołem.

Jakoś zapamiętam se na jutro, że za tym zielonym będzie w dół © CheEvara



Naprawdę mocno niesłusznie zapamiętam tę zieloną budę na horyzoncie jako koniec podjazdu, a tam dopiero prawdziwa zabawa się zacznie. Jutro tu wpadnę w spazm.

A dopiero w sumie z tego punktu będzie w dół © CheEvara


W tym miejscu już heblowaliśmy, bo widok nas zachwycił, a cięliśmy zaś szczęśliwie w dół. Korciło, żeby się zatrzymać. I przypozować.

A niech się w tym APSie cieszą;) © CheEvara


Jedni chcą fot, inni nie, jak tu się nie pogubić!:)

Żadnych zdjęć, noł fotos, keine Foto! © CheEvara


Obraziłam się na minutę w takim razie i poszłam odreagować to w roślinność.

To jak nie chcesz foty, to idę szczać:D © CheEvara



A propos szczania, to SZCZałki już są;) © CheEvara


Na koniec zaliczamy ostatnią sekcję w pięknym lesie z obrosłymi zieloniutkim mchem wielkimi kamulcami (we wpisie maratonowym zaprezentuję stamtąd foty), skąd czeka na nas już tylko zjazd zapowiadanymi agrafkami oraz łąką, która to podstępnie kończyć się będzie karkołomną hopą, o czym przekona się jutro JPbike.

Po wszystkim zjeżdżamy do Karpacza, Bartek zaznajamia mnie ze swoimi sekretnymi lokalami:

Uzupełniamy KARBRO © CheEvara


I wracamy te 12 kilometrów do Podgórzyna, już w zasadzie asfaltami, niemal w stylu mazurskim i od razu przypomniał mi się ubiegłoroczny Ełk z Niewe, gdzieśmy właśnie takie dróżynki eksplorowali.


Od razu landszafty piękniejsze © CheEvara



Wróciliśmy do bazy, zadrażnieni jedynie makaronem, który wtrząchnęliśmy do piwka i napotykamy Krzyśka, który nawiązuje kontakt ze swoim Achillesem:

Zastajemy Krzycha w sytuacji ekscentrycznej;) © CheEvara


Postanawiamy, że rowery oporządzimy potem i jedziemy w miacho szukać kolejnego makaronu – można się domyślać, że celując w ptaszarnię, chybimy z tymi kluchami jak nic:)

A potem jedziemy szukać makaronu. Nie udaje się, jak widać;) © CheEvara


Wszędzie tylko drób! © CheEvara


Kluchi w końcu znaleźliśmy, możemy się doktoryzować z mnogości wariacji na temat sposobów podania makaronu:).

I o.

Nie napisałam w treści, że już na początku tej wycieczki klamka reanimowanego wczoraj hamulca zapadła mi się i mój jutrzejszy start stanął pod ogromnym znakiem zapytania. Ja to się wuj na tarczach znam, ale wg Bartka mogłam a) mieć uszkodzone tłoczki, b) za mało płynu hamulcowego c) lekko zużyte klocki (na nówkach może Giga zrobię, na tych, co mam, Mega to absolutny max).

Co się nagimnastykowaliśmy, żebym jednak nie na darmo tu przyjechała! Raz że Bartek napisał esa do Formickiego (jego sklep rowerowy jest nieopodal w Jeleniej Górze), ale o 20-tej to mogliśmy i tak się w zadki cmoknąć, dwa, że ja wydzwoniłam Faścika, który też miał jutro startować, z zapytaniem, czy jakimś może cudem on albo jego ekipa ma nowe klocuchy przy sobie (zaryzykowałam nawet pytanie o strzykawkę do Avidów oraz płyn hamulcowy;)), ale i tu nie miałam za wiele szczęścia, acz Faścik obiecał, że jak rano zdobędę jakimś cudem gdzieś klocki, mam go poinformować, a on postara się przy użyciu płynu samochodowego oraz aptecznej strzykawki start mi jednak umożliwić. Improwizowawszy, znaczy się.

O tyle to wszystko było fajne, że zamiast zwykłego stracha przedstartowego czułam obawę o wystartowanie w ogóle. Chuj tam z tą stówką za wyścig, ja już widziałam Wojtka w laboratorium, jak hoduje dla mnie cztery rzędy jąder, żeby mi je przyszyć, a potem z maniakalnym szałem UJEBAĆ piłą motorową. Po samej dupie.

Tylko ja mogę być tak przygotowana na maraton w ponoć najtrudniejszym miejscu w sezonie.


Dane wyjazdu:
21.55 km 0.00 km teren
01:10 h 18.47 km/h:
Maks. pr.:28.10 km/h
Temperatura:19.0
HR max:150 ( 76%)
HR avg:112 ( 57%)
Podjazdy: m
Kalorie: 718 kcal

Jak ja to robię, że PODOBNO tylko mua się to przydarza??

Czwartek, 21 czerwca 2012 · dodano: 27.06.2012 | Komentarze 11

Powróciłam z kompensacji bielańskiej, by se we fulliku dętkie z łatanej zmienić na nówkę funkiel sztukę (co to właściwie jest FUNKIEL? Coś jak kaniflorki?). I po tych manipulacjach stawić się, gdzie drajwer do-Karpaczowy nakazał.

Więcej – ponad dętkie – do oporządzenia we fulliku przed startem nie miałam, wszak dziwnym nie jest, że eFeSeRek to moja zabawka, jeżdżę nim tylko w piękne, słoneczne, nasycone lanserką dni, zatem wszystko tam śmiga jak trzeba.

Jakimż ja jestem naiwnym faflunem (lub też funkielem, ewentualnie kaniflorkiem).

Co ja mam w moich RENCACH takiego, że razem z kołem baaaaaaaaardzo często wyłażą mi klocki z zacisku?;)

Żeby to się wydarzało choć w jednym typie hamulców. Ale w ścigaczu przy mechanikach mi się do przytrafiło i teraz we fullu – przy hydraulikach.

Normalnie bym się nie zraziła, ale tym razem za trzy godziny miałam być na Mokotowie, a ja nie jestem w stanie wcisnąć tych KUREW z powrotem.
Ani chybi cuś z tłoczkami.

Nabywszy dzięki temu wesołość godną zatkanej rynny oraz zatrwardzonego krasnala, ustaliłam, że zmieniam li jedynie dętkię i PO TRASIE zaglądam do serwisu na Stegnach, może mnie nie wywalą za typowe-dla-Che-załatwianie-wszystkiego-na-wczoraj. Min proszalnych robić nie umiem, podkówka też mi średnio wychodzi, ale może znajdą się jakieś względy, dla których chłopaki nie wywalą mnie za drzwi.

Ustaliłam więc to, co powyżej i to, że TRUDNO!, przejadę to na wyłącznie przednim hamplu.

Na Stegny dotarłam wyłącznie na przednim hamplu:) i na miejscu, w Airbike, odkryłam drugie oblicze Teodora, z którym w sklepie na KENie nigdy jakiegoś szałowego kontaktu nie udało mi się złapać. A tu sam zgarnął mnię spode wrót wejściowo-wyjściowych, nieśmiałą, spłoszoną (hy, hy, hy) i jął mocować się z tymiż moimiż klocuchami.

Ewidentnie było z nimi coś nie halo i to, że ja w domu nie mogłam ich wepchnąć, nie było winą moich słabych RENCY, ani nawet niskiej RENTY.


Teodor po chwili też się poddał i za hamulce zabrał się Jarek (też kiedyś na KENie, ale z nim to – dla odmiany – zawsze mi się dobrze gadało). Trochę to trwało, ale klocki powróciły na miejsce, klamka zyskała należytą – za przeproszeniem – twardość i mogłam zapierdalać do Bartka.

Kupiłam se jeszcze de bajdon, naiwnie sądząc, że półlitrowy łatwiej wlezie w koszyk niskiej ramy fulla niż taki 0,75, jutro jednakowoż okaże się, że trza se było kupić BOCZNY koszyk, w sensie – znów za przeproszeniem – ładowany z boku. Ale po co pomyśleć!

Cały też czas gryzłam się z myślami, jak mię się będzie podjeżdżać na fullu, bo zjazdów nie obawiałam się zanadto. W ubiegłorocznych Jaworkach, do których zabrałam FSRa dużo musiałam podchodzić, teraz zabobonnie wręcz liczyłam na to, że nabrałam cokolwiek LE TECHNIKI.

Mimo liczenia tego i modłów moja – NIEMAL ZAWSZE MYLĄCA SIĘ – intuicja do soboty będzie mnie gnębić, że trzeba jednak było zabrać wyścigówkę, czyli sztywniaka.

No to jadziem w te HORY!

A tymczasem ja na nowo tłukę sobie Audioslave: