Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

fullik

Dystans całkowity:3104.17 km (w terenie 906.10 km; 29.19%)
Czas w ruchu:156:29
Średnia prędkość:19.84 km/h
Maksymalna prędkość:103.70 km/h
Suma podjazdów:9556 m
Maks. tętno maksymalne:188 (97 %)
Maks. tętno średnie:152 (79 %)
Suma kalorii:63819 kcal
Liczba aktywności:47
Średnio na aktywność:66.05 km i 3h 19m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
52.91 km 32.00 km teren
02:35 h 20.48 km/h:
Maks. pr.:33.61 km/h
Temperatura:
HR max:179 ( 91%)
HR avg:144 ( 73%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2129 kcal

No i o. Po formie!;)

Środa, 5 czerwca 2013 · dodano: 27.06.2013 | Komentarze 1

,,To co mam, to co mam…
… to do PRANIA…
Tego mi nie zabierze nikt!”


A tak se nuciłam przed wyjściem na rower.
Wrzucałam bowiem do pralki usyfione sprzątaniem w garażu odzieżowe imponderabilia.



A Wam teraz powiem, co się okazało podczas tego sprzątania.

ZNALAZŁAM jeden z moich rowerów! Fulla znalazłam!

No dobra, to też powiem, jak wyglądało sprzątanie w garażu. Przestawiliśmy rzeczy z miejsca A do miejsca Ą. Dość zatem blisko położonego, ale wystarczyło, żeby rower znaleźć.

Dobrze, że go znalazłam, bo parę dni później zadzwoni do mnie izka i zaproponuje mi tysiączek za przejechanie się nim;).


Jak już z tego roweru zdmuchnęłam pyłek z piłowanej w garażu płyty o-es-be (nie powiem, kto zrobił zajebiste podium na zawody w Jabłonnie!), pomyślałam, że ja też chcę mieć miękko na korzeniach.

Niniejszym OBAMY: Niewe i ja pojechali do Kampinosu na fullinach.

Z grubsza plan na ten przelot był prosty. Ponieważ po wczoraj Niewe powinien dziś odpocząć, tym bardziej, że w sobotę katuje się na Bike Oriencie, mnie mój full w tym wydaniu bardzo pasował.

Nie zapsierdalamy dziś – pisnęłam błagalnie, dobrze wiedząc, że na FSR-ze mogę orać maksymalnie DWAJŚCIA OSIEM na godzinę.

Drugi plan był taki, że unikamy wody i błota. Ma być lajtowo.

I było. Tyle że ja snułam się gdzieś daleko za Niewe. Gdyż zaczęłam umierać na odcinku pleców. Od punktu „Łopatki” do punktu „Zakończenie Pleców Szlachetnej Nazwy”.

Z grubsza już po kwadransie byłam człowiekiem, który – jak mówi Niewowe dziecię – UMARNĄŁ.

I po frajdzie było.
No dobra, na korzeniach było fajnie, na zjazdach fajniej, a już na korzenistych podjazdach (które – gdy je robię na sztywniaku – odkrywają moją leszczową naturę) najfajniej. Wszystkie te sekcje przechodziłam OGROMNĄ ręką.

Moje tempo jednakowoż było takie, że mogłam śmiało po drodze wypatrywać grzybków.

I wypaCZyłam mnogo kureczek, któreśmy to w akompaniamencie jęku komarów wydarli z podłoża. Zostawiając te najbardziej mikre, żeby podrosły i czekały na nas następnym razem.

Na tym zakończyłam swoje podobanie się tej wycieczki, bo pogrążyłam się we własnym plecowym bólu i w upokorzeniu niekorzystną do szybkiej jazdy geometrią fulla.
Jednak aż tak bardzo KOPYTA MI NIE WALO, skoro snuję się w terenie daleko za Niewe.
Okazałam się typowym Mazoviakiem, który na płaskim popindala, a w terenie się trzepie i zamula:).

Ale i tak fajnie, że w las wybraliśmy się.

Komary też się cieszyły!


P.S. Wpis Niewe z tej wycieczki jest moooocno inny;)



Dane wyjazdu:
48.89 km 40.00 km teren
03:09 h 15.52 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:-2.0
HR max:180 ( 91%)
HR avg:148 ( 75%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1254 kcal

Mało jeżdżem, a i tak mam zaległości

Niedziela, 17 lutego 2013 · dodano: 04.03.2013 | Komentarze 7

TYPIKAL i prawdziwe to.

Zdarzyło się tak, że chyba mieliśmy wtedy na Mazovię do JABŁONNY (jak wanny, a nie JABŁONNEJ jak wannej) towarzysko pomknąć. Żeby tak o popaczeć na ludzkie (i luckie też, w razie gdyby jakiś Lucyjan startował) nieszczęście, takąż boleść i krzywdę. Przynajmniej ja (nie wiem, jak chłopaki) czuję się wtedy lepiej.

No i jeśli zaczynam wywód od tego, że coś tam mieliśmy zrobić, gdzieś tam MIELIŚMY jechać, to znaczy, że tego nie uczynilim.

Ktoś nam zegarki porozregulowywał i do tego podłożył pod łóżko maszynę do wytwarzania dodatkowej grawitaNcji. NIE DAŁO SIĘ.

Jabłonnę (jak wannę) więc odpuściliśmy. Goro przybył o (przesuniętym wcześniejszym telefonem) czasie i mogliśmy na tę okoliczność wybyć z domu. Nie omieszkał przedstawić nam dorodnego szlifa na przenajświętszym trykocie biskupim, który to był efektem konkretnie – nie bójmy się tego powiedzieć – wykurwionego kujawiaka prawie w ogródku, prawie witając się z nami, gąskami. Czyli niemal pod Domem Złym.

Oszczegałam go, że takich kujawiaków będzie więcej, chyba, że wyśle sms o treści KOLCE i mu jakąś oponę wypożyczymy (opłata dodatkowa). Marudził, że mu się nie chce.
To pojechalim. Niewe & mua na okolcowanym okapcieniu, Goro walczył na ZWYKLAKU.
Jechaliśmy to tu (w lesie), to tam (pod lasem). Marzliśmy.

Po pewnym czasie zażądaliśmy rozgrzewających przystanków. Zabita na głucho furtka w Białym Domku pod Łomiankami skierowała nas do Przystanku Młociny, prawdziwego raju pod względem wyrobów chmielowych.

Pojedliśmy, nagrzaliśmy grzańcami żołądki (a na grzejnikach odzież najbardziej wierzchnią), niektórzy się bardzo rozleniwili (tu byłoby zdjęcie, ale moja niestabilna platforma emocjonalna zadecydowała, że nichuia go nie budjet) i mogliśmy ruszyć zadki ku pętli ten dzień ZAKAŃCZAJĄCEJ (jak ZAKANSZAJĄCEJ, ogórkiem na przykład).

Fajnie i super było, ale ja to... JESTĘ LESZCZĘ.


Dane wyjazdu:
21.30 km 17.00 km teren
01:39 h 12.91 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max:179 ( 91%)
HR avg:142 ( 72%)
Podjazdy: 95 m
Kalorie: 611 kcal

No i po amorach. I nie mam na myśli widelców!

Czwartek, 14 lutego 2013 · dodano: 20.02.2013 | Komentarze 3

Tak się jakoś złożyło, że Niewe opuścił pracę wcześniej.
Ja chciałam na rower.
Niewe takoż chciał.
Udało się to wszystko do kupy poskładać i na tenże rower pojszliśmy tugeza. Znowu nareszcie;).

Było krótko, bo misja zwała się „zdążyć przed zmierzchem”, ale było także należycie. Na kolcach, więc mnóstwo terenem, kędy samochody wyślizgały nam koleiny. Niekiedy tak wysokie, że przy pedałowaniu haczyliśmy girami o ściany tychże. Do utraty równowagi, a co za tym idzie, do śmiechu.

Zaś widziałam skrzynkę listową, którą wchłonęło drzewo! Takie cuda są w tym lesie.

Na plus odnotowalim to, że ciemno robi się o 17-tej, a nie o 15:30. Zresztą koci zlot pod naszym tarasem, gdzie przebywa Kocia Kurwa (samiczka), a do której zarywają wioskowe kocury (Bukomir, Belmondo i Spaślak) dotąd kazał sądzić, że wiosna, panie!
Za niecały tydzień, czyli dziś, kiedy wpis CZASKAM okaże się, że gówno wyjdzie z tej wiosny. I że z czterech kocurów pod tarasem zrobią się znowu regulaminowe dwa. Też wkurwione z racji cofniętej wiosny;).



Dane wyjazdu:
15.51 km 14.00 km teren
01:04 h 14.54 km/h:
Maks. pr.:23.20 km/h
Temperatura:3.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: 564 kcal

A wczorajszy śnieżny armagiedon...

Niedziela, 28 października 2012 · dodano: 13.11.2012 | Komentarze 23

... zabrał nam na wiosce prąd!

Na wiosce to oznacza, że „nie ma hausu, nie ma dragów, nie ma Europy, nie ma Stanów…”:D

Czyli nie ma kawy, ciepłej herbatki, strawy o porównywalnej temperaturze.

Nawet gdyby człowiek nie chciał iść na rower, bo śnieg, bo wieje po klinie w RAJTUZACH, to musiał iść.

Bo tam, kręcąc, cieplej, niż TUTEJ.

Dla Niewe była to nowa frajda, bo na świeżym fullu.

Toteż fulla – może nie tak świeżego – wzięłam i ja.

Zawsze jest to błąd, bo na tej mojej przyciężkawej kobyle zostaję w tyle.

Aaaaaale!

Szczerze przyznam, że na ową przejachę do Roztoki wybraliśmy się zdecydowanie za późno, bo już we wcale nie belle epoque, czyli w odwilży.

Konkursik na trzepacką minę?:D © CheEvara


Słońce zaczęło robić ze śniegiem to, czego rowery nie lubią. Było mokro. Głównie w zad, bośmy się nie obłotnikowali;). Ale nie w tym był szkopuł*

Niskie zawieszenie mojego Specucha sprawiło, że zgarniałam butami śnieg. A te buty to normalne, wcale nie zimowe buty. W efekcie nawet nie dotarłam do Roztoki.

Stopy-tralalopy zmarzły mi tak, że tenże trip przestał być dla mnie aktem niezrozumiałego hedonizmu. Czyli przyjemnością.

Zostawiwszy Niewe, po krótkiej naradzie, zawróciłam.

To już Niewe cyknął po moim odjeździe, ale wstawiam, bo ładne:) © CheEvara



Mając nadzieję, że do Domu Złego powróciło ciepło.

Nie powróciło.

Wobec czego pojechaliśmy na szamę i na kręgle.

Oświadczam zaś, że jestem wysoce dysfunkcyjną jednostką aspołeczną. Jak się obok nas zagęściło pod względem ludzkości, zebrało mi się na womit i chciałam do domu. Nawet zimnego.

Niewe jest równie aspołeczny:)

P.S. Fajny ten Niewowy full!:)



* szkopuł to taki Niemiec zajadający fenkuł?;)


Dane wyjazdu:
47.32 km 5.00 km teren
02:20 h 20.28 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:16.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1466 kcal

I tu mam realny problem, bo nie kojarzę

Poniedziałek, 15 października 2012 · dodano: 31.10.2012 | Komentarze 6

Nic a nic.

Ewidentnie wybyłam do Warszawy i to raczej fullem.

Ewidentnie zapomniałam kupić baterie do pulsometru i do garminowego paska.

O. A może było inaczej? Pojechałam razem z Niewe samochodem i to z Bielan uderzyłam na Bródno, a stamtąd rowerem do Złego Domu?


Moje zapomnienie jest dwa punkty powyżej „skandaliczne” i jeden niżej „wpieniające”.

Ważne, że jest wpis. I że prawie nadgoniłam;).

A wiele mi nie zostało, bo cztery następne dni spędzę, słabując wielce z powodu grypy i czując się kiepsko na całe gardło.

Chorowanie-srorowanie.

Fał maksa nie wpisuję, bo nikt w 109 km/h nie uwierzy:)


Dane wyjazdu:
45.72 km 42.00 km teren
02:32 h 18.05 km/h:
Maks. pr.:31.00 km/h
Temperatura:19.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:180 m
Kalorie: 1557 kcal

Akcja „Fulla próbna ujeżdżacja”;)

Niedziela, 14 października 2012 · dodano: 31.10.2012 | Komentarze 11

Marudził i marudził. Rozmyślał i analizował. Jeździł czasem na moim.

Można powiedzieć, że do fulla dorósł.

Niewe.

Nikt inny.

A że zasięgnęłam języka, iż jeden taki osobnik nosi się z zamiarem sprzedania w najlepsze ręce jednego ze swoich rowerów, fulla właśnie, zaaranżowałam spotkanie.

Upiekłam nawet ciasto;).

Oraz wystawiłam je na widok publiczny jako formę łapówki i negocjacyjny czynnik. A raczej coś, co negocjacjom sprzyja. Na naszą korzyść oczywiście.

Ciasto celowo było „pijane”. Też na naszą korzyść;).

Z lekkimi obsuwami przybyły do nas Misiaczki. Te same Misiaczki, z którymi ja jeżdżę na golonkowe maratony. Bartek chce sobie kupić nową zabawkę i musi jej zrobić miejsce. Niewe miał być tej starszej zabawki potencjalnym odbiorcą;)

Pojechaliśmy do Kampinosu na testy.

Niewe gnał i gnal i gnał.

Żeby nie powiedzieć: ZAPIERDALAL.

Skakał po ławkach, pomnikach, przyrody też.

Taki sobie Spec i obłędne nogi Niewe. Tak się robi zdjęcia!:D © CheEvara


Zachwytem reagował na idealne Bartkowego fulla dopasowanie do siebie.

Ja zaś się snułam. Bo raz, że z mocą jestem na pohybel, dwa – jechałam na mojej turlawce ciężkiej w cholerę;).
A geometria mojego fulla ścigaństwu nie sprzyja.

Zatem:
Ja się realizowałam towarzysko;) © CheEvara



Uderzyliśmy do Roztoki i dalej. I z tego dalej z powrotem do Roztoki. A z Roztoki do Domu Złego odrobinę inaczej.

Ściemniało nam się, więc po kilku dłuższych chwilach hulania terenowego wróciliśmy do domu. Gdzie czekało ciasto oraz gdzie UWARZYŁAM krem cukiniowy. Negocjacje idą w dobrym kierunku;).



Dane wyjazdu:
86.32 km 9.90 km teren
03:59 h 21.67 km/h:
Maks. pr.:41.90 km/h
Temperatura:20.0
HR max:159 ( 81%)
HR avg:131 ( 66%)
Podjazdy:303 m
Kalorie: 2709 kcal

A dziś trochę fullem więęęęc i trochę nie fullem

Piątek, 7 września 2012 · dodano: 19.09.2012 | Komentarze 2

Fullem w drodze do- i nie fullem w drodze z-, bo tenże zgarażowałam na przelanie płynu na Dereniowej, odzyskując jednocześnie wyścigówencję.

Zyskałam trzy przełożenia po wymianie linki na tę o prawilnej długości. Nowa jakość, nowa ja!

O tyle to wszystko, ta cała operacja wymiany rowerów było miłe-niemiłe, że fulla upieprzyłam, bo się rozlawszy niebo po południu, ale jakem już Ajirbajk (jak to mówi mazoviowy Jurek) opuszczała, popadywać przestało.

To jak z tym nieszczęściem w szczęściu: żona odeszła, a teściowa została.

Albo na odwrót.


Dane wyjazdu:
65.09 km 7.00 km teren
03:05 h 21.11 km/h:
Maks. pr.:103.70 km/h
Temperatura:22.0
HR max:155 ( 79%)
HR avg:131 ( 66%)
Podjazdy:203 m
Kalorie: 1841 kcal

Fullem dziś więęęęc

Czwartek, 6 września 2012 · dodano: 19.09.2012 | Komentarze 0

I może i miękko mam pod dupą. Może i tak! Ale chetam się jak na parawielkiej parapardubickiej. Czyli niby chetam się mięśniami, ale tętno w miejscu. Uparcie w pierwszej strefie.

I choćby przyszło tysiąc atletów, to ja tego treningu nie dam rady na tym krowim fullu zrobić. To se choć wyławiam z terenu hopencje i podskakuję se. Tak, że gdzieś tamk pod robotą dobijam damper i po robocie już mi tak miękko pod zadem nie jest. Ne-e.

Zaś jazda szerokiernym fullem ulico Arkuszowo fajna nie jest. Ciasno się robi przy wyprzedzaniu mnie. I nie, nie mnie się ciasno robi. Tym drugim.

Średnia mi wyszła oszałamiająca. Mimo, że znów mam imponującego fał maksa, którego niniejszym wpisuję!:D


Dane wyjazdu:
79.03 km 68.00 km teren
07:29 h 10.56 km/h:
Maks. pr.:44.50 km/h
Temperatura:26.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:148 ( 75%)
Podjazdy:3016 m
Kalorie: 4597 kcal

Karpacz kontra Che. W sensie, że maraton tam. I Che też tam:)

Sobota, 23 czerwca 2012 · dodano: 02.07.2012 | Komentarze 35

Ołkiej.

Piszem.
Wcale nie w telegraficznym skrócie. Podobno pół Polski czeka na mój wpis z Karpacza – mam o tym świeże info – zatem skrybam i gryzmolę, bo wiem, że zagryzając pazury w oczekiwaniu na tę notę, zmuszeni byliście przez cały weekend czytać mój blog raz jeszcze. Czynność powtórzyć, czynność powtórzyć.

Na wstępie fakty mocno uprzedzę – ja jestem Karpaczem absolutnie zachwycona i zupełnie NIE PANIAM tego jojczenia na forum, że za trudno, że przesadzone, że za dużo. Jakbym chciała łatwo, czy też za mało, to bym wybyła na którąś trasę Mazovii.

Chciałam dostać w rzyć i uważam MISZYN za AKOMPLISZT.
Rozumiemy się?

To jadziem.

Przez noc wiele z hamulcem się nie zadziało. Ani Buka, ani Czarna Wołga, ani nawet Stefan Niesiołowski nie zdziałali nic w zakresach naprawczych. Nadal nie wiedziałam, czy w ogóle startuję. Przy eleganckim śniadaniu (przemistrzowskie farfalle ze szpinakiem, mmmmm, mhhhh, hmmmmm::)), które wciągałam jakby bez przekonania, zastanawiałam się, czy ja od paru dni na daremno nie futruję tych węglowodanów. No bo jak nie wystartuję, to mi tylko dupa urośnie od tych klusek/klusków!

Niby wczoraj Faścik twierdził – przeciwnie do Bartka – że na pewno w miasteczku maratonowym będzie serwis i stoisko Velo, gdzie przynajmniej kupię klocuchy, ale ja nie lubię sprzecznych zeznań i nie mogłam sobie na ich podstawie ulżyć w napięciu (na przykład strzelając kontrolnie grzywką o porcelit) i na pewniaka jechać do bazy golonkowej, że niby se stamtąd ruszę zaopatrzona w klocki, wyregulowana, w jakiś sposób pewna, że dupę na zjazdach ocalę obiema tarczami.

Niniejszym postanowiliśmy z Krzyśkiem (megowcem, też Airbike) i Bartkiem, moją gigową podporą przybyć do Karpacza rozsądnie wcześniej, żeby – w razie komplikacji – pomizdrzyć się do chłopaków z serwisu. Może wydłubią klocki ze swoich rowerów, albo – nie wiem – wytną z kory brzozy… No w każdym razie, chcieliśmy asekurancko przybyć na miejsce i mieć czasoprzestrzeń do ewentualnych improwizacji.

A gdy jechalim na miejsce, z naszej bazy w Podgórzynie do Karpacza, zadzwonił do Bartka Formicki chętny wspomóc JEDNĄ TAKĄ SIEROTĘ BEZ FAŁD NA MÓZGU.
Dopiero odczytał wczorajszego błagalnego esesmana i nie tylko wysłał na mój numer wiadomość o treści POMAGAM, ale okazał i troskę, i litość.

To musiał być dobry znak, noooooooooooo. Formickiemu powiedzielim, że spróbujemy rzeczy kupić na miejscu, a on zaoferował się – że w razie gdyby nie – on nam te klocki do miasteczka podrzuci.

Niemal zachlipałam wzruszona! Czyli w prawdziwej dupie nie utknęłam JESZCZE!
I są jeszcze szlachetni ludzie na tym pełnym kłamstw świecie polityki, grubego gangsterskiego biznesu i ramonesek.

Na miejscu, pełna HERZKLEKOTU o moją najbliższą startową przyszłość i otoczona chłopakami-teamowcami polazłam do stoiska Velo, które było i które dupę klockami mi uratowało. Mieli. No to my ziu z powrotem do samochodu, do rowerów, gdzie Bartek zabrał się za ratowanie moich jajek, które Wojciu by niechybnie obrzępolił, gdybym właśnie z takiego powodu jak nieprzygotowanie sprzętowe nie wystartowała.

Nie w klockach jednak tak naprawdę był ambaras, a w tłoczkach – tym razem i zdecydowaliśmy się na całego skorzystać z Velowców. Bo Bartkowi witki opadły.

RATUJCIE, PANY! – wydobyłam z siebie przy serwisie i serwis wziął się do ratowania. W akompaniamencie mojego mielenia jęzorem, które miało zatuszować, jak bardzo jestem ZNERWICOWANA.

W tak zwanym międzyczasie podjechała do nas dwuosobowa delegacja Gomoli, wiol18a i Dawid (poprawcie mnie, plis:) i to było – pod względem towarzyskim super. Acz nie zmylicie mnie, rude liski, liczyliście na to, że awaria wyeliminuje mnie z wyścigu. Ha!
NEWAH!

Modliłam się o ten serwis, a potem się panu oświadczyłam:D © CheEvara

Upewniłam się też, czy jest żonaty, bo wolę wiedzieć, że taka żona to mnie polubi, ewentualnie pokocha:D.

Hamulce po niecałym kwadransie uzyskały stan pierwotny, a raczej należyty i mogłam spokojnie pogłaskać się w kroczu – jajek nie namierzyłam, szwów z przyszycia też nie… Może nie będzie co mi urwać?

Potem udaliśmy się na kontrolny, nerwowy sik, w drodze do którego wyczaiłam w czubie sektorowym JPbike’a i klosia. Pod adresem tego ostatniego nic dobrego nie pomyślałam – najwidoczniej nie chciał rywalizacji jak w Wałbrzychu, spękał!;) – i na ostatni moment wbiliśmy się z Bartkiem i Rafałem (też Airbike, też giga) w ostatnie rzędy gigowców.

I ruszyliśmy przez Karpacz od razu pod górę. Doping miejscowych, turystów oraz startujących pół godziny później megowców niósł się szeroko wzdłuż ulicy i był – przyznam najszczerzej i najserdeczniej – kapitalny. Zapamiętałam wrzeszczącego Michała z BikeTires oraz Michała z WKK, któremu zdarza się w Wawie prowadzić treningi na Kabatach – ten ostatni kawałek asfaltu ze mną podjechał, BREDZĄC coś o tym, że ja zarzekałam się, iż na Karpacz na pewno się nie porwę. No dalibóg, jeślim to mówiła, to na pewno w malignie:).

Niestety relancję piszę ponad tydzień później, więc zapomnijcie, żeby tu było reportersko wiernie i szczegółowo:).

No i jedziemy sobie, acz tam nie wjeżdżamy… wyjątkowo:

Hej tam w górze! © CheEvara


O ile podjeżdżamy w zasadzie od samego początku, o tyle stawka naprawdę rozciąga się w okolicach 10-tego kilometra, kiedy zaczyna się wspinaczka na Okraj. Według tego, co pisali chłopaki układający trasę, załatwienie wjazdu tam niemal ocierało się o cud – ze względu na to, że mieliśmy niniejszym naruszyć dziewiczość Karkonoskiego Parku Narodowego. Cieszyłam zatem ócz, jednocześnie błagając swoje nogi o więcej pary. Przestałam to jednak robić, gdy usłyszałam szuranie megowców, doganiających nas w tempie… no, imponującym.

Klasą samą w sobie okazało się wyprzedzanie wszystkich „czerwonych” przez Marka Konwę – zrobił to tak elegancko i dyskretnie, że jechałam z hapą rozdziawioną, acz roześmianą. Przeżyłam bowiem szok jakościowy, bo chwilę wcześniej cięło wściekle kilku PROŁSÓW, drąc ryje, żeby im na szerokiej drodze zrobić lewą wolną.
Jak nie umiesz zmieniać toru jazdy, to siedź w domu – myślałam se przy tym.

A potem tylko właśnie usłyszałam szum gum, z prawej strony mignęła mi INO fioletowa koszulka i tyle cichutkiego Konwę widziano. Było to piękne:). Tak to się robi!:)

Asierozgadaaam!
Mała przerwa na foteczki:

No to na początek się nawet jechało;) © CheEvara


Tu taka widokówka teamowa. Myląca;) © CheEvara


A ja – o ile w głowie tłukłam sobie, że w zasadzie najważniejsze będzie po prostu ten maraton bezawaryjnie ukończyć i w ogóle ukończyć, o tyle wypatrywałam też na trasie dziewczyn, które będę mogła powoli łykać. Już na samym początku, jeszcze przed zdobyciem Okraju udało mi się dojechać Kasię Laskowską – na fajnym kamieniŹDZie-korzeniZDym singlu. Albo jej tam jakiś manewr nie wyszedł, albo coś zrobiła z rowerem, bo się tam zatrzymała. Liczyłam, że będziemy się trochę tasować na trasie, bo według tego, co mówił mi Bartek, jeździłybyśmy w podobnym tempie.

Ale póki co Kaśkę miałam za sobą.
Chwilę później na zjeździe przepuściła mnie wspomniana wcześniej wiol18a, która nie mogła wpiąć się w pedały po małym spacerze w dół błotno-potoczkowym zejściem. W jej przypadku też liczyłam na rywalizację.


Nawet za chwilę na zjazdach będę łykać parę dziewczyn © CheEvara


Jak już dogonili nas NIEBIESCY, zrobilo się przyciasno na zjazdach © CheEvara


O zjeździe z Okraju można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że był pójściem na maratonową łatwiznę. To była jedna z pierwszych sekcji rtv, o tyle trudna, że zjeżdżana/schodzona w towarzystwie megowców, w związku z czym było ciasno. Oraz, że środkiem, po kamieniach płynęła se woda, więc łatwo było facjatę sobie przeszlifować. Tu wolałam zdrepcić, żeby raz, że się nie zabić, a dwa nie wjechać komuś w rów. No i żeby nie blokować twardszych.

Przeglądałam foty i natknęłam się na taką sytuancję (nie wiem, z którego miejsca to)
:
A tego Pana kto poznaje?;) © CheEvara


Wstawiam je złośliwie, owo zdjęcie, dokładnie za to, że mnie Faścik o poranku olał. Miał przybyć na start gigowców, nie przybył. Znaczy, olał, nie?:D Tak więc wstawiam.

W każdym razie.

Po tym dość trudnym zjeździe, na którym nie dało się odpocząć ani trochę, trzeba było znów tyrać podjazdy.

A tu taki widoczek, że pod górkę:) © CheEvara


A potem znów staczać się we w dół:

To dokument dla niewierzących w moje wyścigowe niecykanie się © CheEvara


Statystycznie zatem był to całkiem płaski maraton:).


Najbardziej ze wszystkiego psychikę orał mi Garmin. A na nim przejechany dystans. Czułam się urypana, a jak spojrzałam na licznik, to po trzech godzinach nie byłam nawet w połowie dystansu. Tak. Miałam średnią 11 km/h. Z takim czasem zapowiadała się mała, ZALEDWIE ośmiogodzinna wycieczka.

I żeby było mi już zupełnie wesoło, w okolicach 40-kilometra – dla odmiany po wczoraj – klamka tylnego hamulca STWARDNIAŁA, co oznaczało, że posiadam go na tyle, żeby tarcza sobie spokojnie i sukcesywnie jedynie pocierać klocki. Te jej w ogóle nie ściskały, więc moje zęby same zadzwoniły o siebie ze strachu. Dupa mi na zjazdach latała. Su-per, naprawdę.

Przecież się jednak nie wycofam, nie? Nie po to było tyle zachodu rano, żeby teraz robić de-en-efy, tak? Jak nie zjadę, to zbiegnę, i łomatko, no jakoś to musi być.

Nic to.

Bez żadnego podlizu przyznam, że gdyby nie Bartek, byłabym w dupie ciemnej. O ile do połowy jechaliśmy względnie równo, to potem mogłam tylko liczyć na jego litość. Nie przeliczyłam się – co mi zwiał na podjeździe, to na dole czekał na mnie. Się ma giry zrobione po Trophy, to i się nagina;).

Jako, że chronologia mi się rypie, foty mogą być nie po kolei. Niemniej jednak bardzo dobrze pamiętam, jak w okolicach piątej godziny zaczęły rypać mnie plecy. To już było mało frywolne, bo na pozdjazdach musiałam robić postoje i rozciągać te jebane lędźwie. I tak wydarzyło się to później niż we Wałbrzychu, wtedy plecy objawiły się już w trzeciej godzinie i całą drogę wizualizowałam sobie wannę wypełnioną lodem szczelnie okrywającym mój zbolały korpusik.

Tu może plecy bolały mnie krócej, ale stosownie też mocniej. DRA-MAT.

Podjazd (to chyba była Chomontowa Droga), któryśmy wczoraj z Bartkiem robili, a który ja zapamiętałam jako w miarę krótki, a na pewno kończący się w okolicy budy robotniczej WYTOPIŁ ze mnie absolutnie wszystkie siły i zaorał mi morale glebogryzem głębokim. Tam Bartek mi uciekł, a mnie pokonała własna psychika. Jak dojechałam do tej budy i pokonałam tamtejszy zakręt i okazało się, że podjazd właściwy się tu zaczyna na dobre, autentycznie ZASZLOCHAŁAM z braku sił.
NA CHUJ CI TO BYŁO! – pytałam sama siebie. I poprawiłam tę retorykę bezsilnym rykiem.

I naprawdę, choć wiedziałam po wczoraj, że zjazd stamtąd będzie techniczny (najpierw prosty i asfaltowy, potem wnikający w teren) i będzie prowadził po kolejnej sekcji Grundigów, nie mogłam się go doczekać. Chyba nawet zła na siebie za kiepską formę na podjeździe, zjechałam se te mikrofalówki i pralki na tyle, na ile pozwolił jedyny działający hampel. Ale zjechałam, nie stuptałam.
No i o.

Z drugiej pętli pamiętam jeszcze tylko innego gigowca, który jechał z nami niemal do końca, ustępował mi jedynie na zjazdach, które ja – zawzięłam się – robiłam z siodła. Nawet przyszło mi do głowy, że ludzie z rodzinami tyle czasu nie spędzają, co my ze sobą na wyścigu.

Dalej mam już tylko przebłyski.
Takie, że na samym końcu dojechała nas Krycha z Gomoli, informując przy okazji, że Kaśka Laskowska się wycofała. Samą Kryśkę łyknęłam jeszcze przed Okrajem, więc po prostu mnie przytkało, jak ją zobaczyłam spokojnie nas wyprzedzającą.

Bardzo niefajne jest też wypicie absolutnie wszystkiego 15 kilometrów przed metą. Tu jednak na szczęście zupełnie inaczej niż na Mazovii można jeszcze liczyć na bufet. Ostatni był 5 kilometrów przed metą i dupsko moje uratowane zostało. Zatankowałam bukłak do pełna, choć wiedziałam, że tego już na pewno nie wyżłopię. Ale psycha swoje robi. Wiadomo, że kto nie pije, ten nie jedzie – jeśli wiecie, co mam na myśli.

Wkurzało mnie zaś siedemnaste i dalsze pytanie/a o to, czy w tym plecaku to ja targam laptopa. Nie, kurwa, ja po prostu targam to, na co wolę nie liczyć u innych. Nie mam ochoty błagać o dętkę, pompkę na trasie, serio, nie mam chęci. A trzylitrowy bukłak nie zmieści się w półlitrowym Camelbacku. Swój rozmiar ma, a z nim jego opakowanie.
I tak o.

O godzinie 17-tej, na którą zaplanowano dekoraNcję – ja jeszcze byłam na trasie i naprawdę nie łudziłam się, że coś tam mogłam zwojować. PRZEMILCZMY:).

Ostatnie agrafki, do których oczywiście wiódł podjazd, zjechałam z podparciami, nie chciałam już zdawać się na moje uchetane członki oraz ciężko kapującą mózgownicę, poza tym w temacie tylnego hamulca nie zaszły jakieś oszałamiające zmiany. Woziło mnie niezmiennie, więc szarżę zostawiłam sobie na kiedy indziej. Tak samo potraktowałam końcową łąkę zakończoną hopą, już naprawdę nie miałam chęci rozorać sobie ryja.

Na metę wjechaliśmy z Bartkiem solidarnie razem i zaprawdę powiadam Wam, duuuuuuuuuuuuuużo chłopakowi zawdzięczam. Pewnie bym odpadła po piątej godzinie, dzięki plecom, paleniu w płucach, nogach i w ogóle. W głowie w sumie też.

Czas mój ŻAŁOSNY, ale se tak czytam, ile osób się wycofało, to zasadniczo cieszę się, że w ogóle ukończyłam, że krzywdy sobie nie zrobiłam, poza paroma otarciami, wielkim siniorem na udzie (se wbiłam weń… klamkę hamulca) i małymi pizgnięciami w łydkę, pedałem w kostkę, czy łokciem w kolano, tudzież oko.

O ile w czwartek, kiedym jechała tym moim fullem do Bartka pod jego pracę, miałam olbrzymie obawy, jak ja na tym będę w ogóle jechać w tych górach, skoro se zakodowałam, że fullina to taka zabawka, a nie wyścigówka, o tyle już na jednym z pierwszych podjazdów po kamulach nie miałam złudzeń. Wzięłam absolutnie jedyny i właściwy rower. Przydał się na przykład do zjechania tego czegoś:

Ja schody zjechałam po schodach:) Bart chyba na mnie czeka © CheEvara


czy:

To już chiba końcóweczka:) © CheEvara


Łoj. Moim skromnym zdaniem, było zajebiście. Jedyne, co mnie wkarwiało, to… niestety, ale w cholerę śmieci na trasie. A już wpadłam w zachwyt w Wałbrzychu, że można nie syfić. Niepojęte jest dla mnie, jak świnią ludzie zwłaszcza przy takim zagęszczeniu bufetów. Naprawdę można skitrać te puste tubki pod nogawką i dowieźć do śmietnika.
Żałuję, że nikt na moich oczach nie szczelił śmieciem na trasę, z radością bym doniosła na takiego małego fiutka.

Na koniec jeszcze dwie migaweczki (zdjęcia ekipy BikeLife urywają tyłki!):

Sorry, Barti, MUSIAŁAM!:D © CheEvara


BŁOTNIŹDZIE, co?;) © CheEvara


Byli też tacy, którzy wyglądali po maratonie kiepsko:

A Krzychu urządził się tak! © CheEvara


Oraz znany Wam JPbike, który wyglądał TAK (pożyczyłąm fotę!;)):

Ładnych szlifów się nabawiłem :) © JPbike



Po wszystkim, czyli jakeśmy wtrząchnęli z Bartkiem w miasteczku maratonowym makaron – ciągle uważam, że ten Mazoviowy w tym roku lepszy – podjechaliśmy do knajpy, gdzieśmy wczoraj spożyli pysznego Rohozeca, zamówiliśmy go jeszcze raz, a do tego całkiem zacną pizzę. No i przyznam, że nigdzie człowiek nie pozostanie anonimowy. Wielkopolska ekipa BikeStatsa też tam wcinała , a zanim do tego doszło, rozpoznała Che siedzącą tyłem do nich wysiadających z samochodu. A dokładnie chyba klosiu rozpoznał:).


Niemniej poproszę o wpisanie mię się tu, bo – PLASIAM WIELCE – z nowych dla mua nicków zarejestrowałam jacgola i niestety nikogo WIENCY. Ale tak mam, że jestem zakręcona jak słoik pikli i nie ogarniam, a zwłaszcza po czasie nie ogarniam.
Wybaczcie też, że nie doszło do prawdziwie serdecznej integracji, ale musielim tego wieczora spylać.

Niemniej jednak piweczko z JPbike CZASNĘŁAM, bo wziął i się dosiadł między innymi na okazanie swoich ran;).
No.

Nie znam osobiście Grześka Golonki i chłopaków, którzy robili tę trasę w Karpaczu, ale w sumie nie ma to znaczenia. Było tam dokładnie tak, jak mi się wydawało, że będzie. Wręcz śniło mi się to. I tak chciałam, żeby było.
7 i pół godziny jazdy prezentuje mi mój Garmin.
A dwa lata temu szczelałam niemal w tym czasie całonocny maraton Red Bulla. Po pętlach. Szaleństwo, co? Tylko, że wtedy zrobiłam ponad dwieście kilometrów:).

Cieszem siem, że ten Karpaczinho ukończyłam.

Mój rzyg na Mazovię jest niestety coraz większy. [/b]

Dane wyjazdu:
45.36 km 35.00 km teren
04:24 h 10.31 km/h:
Maks. pr.:41.10 km/h
Temperatura:24.0
HR max:150 ( 76%)
HR avg:112 ( 57%)
Podjazdy:1315 m
Kalorie: 2138 kcal

Przybędą nocą, pedałami w drzwi załomocą... W Podgórzynie pod Karpaczem

Piątek, 22 czerwca 2012 · dodano: 27.06.2012 | Komentarze 21

Tylko siedem godzin! – łącznie z postojem na ,,największą pizzę w Błaszkach” (przy czym odwiedzona przez nas pizzeria była jedyną w Błaszkach, nie jest chyba wielkim wyczynem jej rozmiar) trwał nasz dojazd w okolice Karpacza.

Ponieważ nie wtrANcałam się w ustalenia noclegowe, na miejscu, dokładnie w Podgórzynie mogłam wziąć i poddać się niebotycznemu zaskoczeniu, wielce na plus. Bartek zresztą też, bo choć on miejsce załatwiał, to był – jako i ja – tam pierwszy raz, gdyż metę nagrał nam inny teamoowy kolega.

Nawiasem mówiąc, do końca myślałam, że Krzysiek jedzie z nami, a on wybrał pociąg.

Ewidentnie woli DŁUŻEJ.


Zdjęcia fociłam komórką, nauczona doświadczeniem z Hiszpanii, by na rowerowe wyjazdy w tereny górzyste nie zabierać lustrzanki. WYLATA Z RĄK. Zwłaszcza jak się zdjęcia cyka, jadąc na rowerze.


No to mieszkaliśmy w tak pięknych okolicznościach flory oraz na pewno fauny:

Żeby nam się lepiej spało, widok mielim taki z okien © CheEvara



Nasze role jakoś samoistnie się przydzieliły. I ponieważ komórka jest moja, a samochód Bartka, to Bartek wypakowuje rano rowery, a ja robię dokumentaNcję. Zresztą to ja piszę blogaska, którego Bartek – jak sam zeznał – też czyta, a nie odwrotnie:)


Uznalim, że pojedziem obadać teren © CheEvara



Podczas, gdy my szykowaliśmy się do rekonesansu po pętli Giga z jutra (za co nie tylko dostanę opierdol od Wojtka na bieżąco, czyli w trakcie, co po powrocie do Warszawy:)), do Podgórzyna dotarł Krzysiek. Więc ilość rowerów uległa zmianie:).

W tak zwanym międzyczasie przybył Krzychu © CheEvara



Ponieważ Krzysiek chyba lubi długo (czyli koleją, 12 godzin), olał propozycję spędzenia z nami dnia i wydał dekret o tym, że decyduje się pospać trochę (przez pół doby nie wyspał się w pociągu?? Dziwne. Albo... on słucha się Wojtka i gdy ten pisze w rozpisce, że WOLNE, to Krzysiek bierze od roweru WOLNE. A nie jak ja. Ale nie wracajmy już w tym akapicie do tego:)).

Ja tylko bym chciała apelować o zrozumienie:). Jechałam tu 7 godzin i zabiłabym Bartka, Krzyśka, pana gospodarza, wszystkich! gdybym miała usiąść na dupie, BĘDĄC W GÓRACH i czekać na maraton. Tylko czekać.

Zatem świadoma swojej przewiny, swojej karygodnej niesubordynacji jadę. Z Bartkiem nieświadomych moich wcześniej wymienionych. I jest pięknie.

Chyba o ten drewniany balkonik mi się rozchodziło. Ładny:) © CheEvara



I się wspinamy, za co Wojtek na pewno NAJPIERW WYHODUJE MI JAJKA, A POTEM MI JE OBETNIE. A tymczasem Bartek się lansuje.

Bart chwali się, jak widać. Bartowi zaś się chwali;) © CheEvara





Foty z RENCY muszą zaistnieć:


Profesjonalny dobór kadr... tfu! KADRU!:D © CheEvara




O, tu też mi o coś chodziło, pewnikiem o architekturę;) © CheEvara




Tu muszę zrobić wtręt – znów na moje usprawiedliwienie – NAPRAWDĘ wszystko staraliśmy się jechać w kompensacji!:) Nawet podzieliliśmy się rolami i Bartek pilnował trasy, a ja tętna. NAPRAWDĘ, Wojciu (kuoooocham Cje!;))

Tu miała być podkładka:

To miał być dokument dla Wojcia, że jadę w strefie jeden © CheEvara


Ale jebany Garmin TEŻ jest przeciwko mnie! Nic nie widać!

Więc! Jedziemy se w tym pierwszym zakresie, ja sobie focę na prawo i lewo, co jest dowodem na to, że ani nie jechaliśmy mocno ani szybko.

To jasne, komu ten domek kibicuje na Euro;) © CheEvara


Wszystko mi się tu podobało. Lubię, lubię, lubię!

Dom puszcza mi okno, tfu! oko! © CheEvara



Takie traski też me like it bardzo very very yes yes, jakby rzekł artysta Młynarski.

Dróżka udaje, że się nie wije pod górę. Nieudanie udaje;) © CheEvara


Rowerowe pozdrowienia były tam normą. Nawet rowerowo międzygatunkowe!

Z góry zjeżdżają se SOSZONY;) © CheEvara


W końcu wjechaliśmy w teren właściwy. Obecność chłopaków z ekipy Golonki na trasie oraz strzałki na drzewach nie pozostawiały wątpliwości. Będziem to jutro jechać. Dziś jednak mogliśmy sobie pozwolić na emocje inne niż rywalizacja. Więc rozglądamy się dużo. I słusznie:

Zachwycił nas dwukolorowy SZTRÓMYK;) © CheEvara



Jutro pewnie nawet tego potocku nie zauważymy:D © CheEvara



Póki co cieszę ryja, jutro na to siły nie będę mieć;) © CheEvara




Ten potok był naprawdę z wodąąąąąąąąąąąąąąąą biało-zielooooną!

O, uchwyciłam ten CÓT de nejczer;) © CheEvara



Gdzieś tutaj właśnie, albo chwilę dalej, jak drepcimy z buta mocno kamienisty zjazd, dzwoni do mnie właśnie Wojtek, który na pewno – gdy skończyliśmy gadać – nie tylko załkał nad moją głupotą, co prawdopodobnie uczynił mocno zaawansowaną ekwilibrystycznie akrobację nazywaną pluciem sobie w brodę (zawsze mnie to zastanawiało, jak to się robi;)) i próbował sobie przypomnieć, co go podkusiło, pobierając taki BETON TRENINGOWY jak ja do teamu.

Od tej chwili tętna pilnuję jak nigdy wcześniej:). Tylko... Ja to robić, gdy mamy tak delikatnie i uporczywie w górę?

Wspinamy się zatem niespiesznie i z mozołem.

Jakoś zapamiętam se na jutro, że za tym zielonym będzie w dół © CheEvara



Naprawdę mocno niesłusznie zapamiętam tę zieloną budę na horyzoncie jako koniec podjazdu, a tam dopiero prawdziwa zabawa się zacznie. Jutro tu wpadnę w spazm.

A dopiero w sumie z tego punktu będzie w dół © CheEvara


W tym miejscu już heblowaliśmy, bo widok nas zachwycił, a cięliśmy zaś szczęśliwie w dół. Korciło, żeby się zatrzymać. I przypozować.

A niech się w tym APSie cieszą;) © CheEvara


Jedni chcą fot, inni nie, jak tu się nie pogubić!:)

Żadnych zdjęć, noł fotos, keine Foto! © CheEvara


Obraziłam się na minutę w takim razie i poszłam odreagować to w roślinność.

To jak nie chcesz foty, to idę szczać:D © CheEvara



A propos szczania, to SZCZałki już są;) © CheEvara


Na koniec zaliczamy ostatnią sekcję w pięknym lesie z obrosłymi zieloniutkim mchem wielkimi kamulcami (we wpisie maratonowym zaprezentuję stamtąd foty), skąd czeka na nas już tylko zjazd zapowiadanymi agrafkami oraz łąką, która to podstępnie kończyć się będzie karkołomną hopą, o czym przekona się jutro JPbike.

Po wszystkim zjeżdżamy do Karpacza, Bartek zaznajamia mnie ze swoimi sekretnymi lokalami:

Uzupełniamy KARBRO © CheEvara


I wracamy te 12 kilometrów do Podgórzyna, już w zasadzie asfaltami, niemal w stylu mazurskim i od razu przypomniał mi się ubiegłoroczny Ełk z Niewe, gdzieśmy właśnie takie dróżynki eksplorowali.


Od razu landszafty piękniejsze © CheEvara



Wróciliśmy do bazy, zadrażnieni jedynie makaronem, który wtrząchnęliśmy do piwka i napotykamy Krzyśka, który nawiązuje kontakt ze swoim Achillesem:

Zastajemy Krzycha w sytuacji ekscentrycznej;) © CheEvara


Postanawiamy, że rowery oporządzimy potem i jedziemy w miacho szukać kolejnego makaronu – można się domyślać, że celując w ptaszarnię, chybimy z tymi kluchami jak nic:)

A potem jedziemy szukać makaronu. Nie udaje się, jak widać;) © CheEvara


Wszędzie tylko drób! © CheEvara


Kluchi w końcu znaleźliśmy, możemy się doktoryzować z mnogości wariacji na temat sposobów podania makaronu:).

I o.

Nie napisałam w treści, że już na początku tej wycieczki klamka reanimowanego wczoraj hamulca zapadła mi się i mój jutrzejszy start stanął pod ogromnym znakiem zapytania. Ja to się wuj na tarczach znam, ale wg Bartka mogłam a) mieć uszkodzone tłoczki, b) za mało płynu hamulcowego c) lekko zużyte klocki (na nówkach może Giga zrobię, na tych, co mam, Mega to absolutny max).

Co się nagimnastykowaliśmy, żebym jednak nie na darmo tu przyjechała! Raz że Bartek napisał esa do Formickiego (jego sklep rowerowy jest nieopodal w Jeleniej Górze), ale o 20-tej to mogliśmy i tak się w zadki cmoknąć, dwa, że ja wydzwoniłam Faścika, który też miał jutro startować, z zapytaniem, czy jakimś może cudem on albo jego ekipa ma nowe klocuchy przy sobie (zaryzykowałam nawet pytanie o strzykawkę do Avidów oraz płyn hamulcowy;)), ale i tu nie miałam za wiele szczęścia, acz Faścik obiecał, że jak rano zdobędę jakimś cudem gdzieś klocki, mam go poinformować, a on postara się przy użyciu płynu samochodowego oraz aptecznej strzykawki start mi jednak umożliwić. Improwizowawszy, znaczy się.

O tyle to wszystko było fajne, że zamiast zwykłego stracha przedstartowego czułam obawę o wystartowanie w ogóle. Chuj tam z tą stówką za wyścig, ja już widziałam Wojtka w laboratorium, jak hoduje dla mnie cztery rzędy jąder, żeby mi je przyszyć, a potem z maniakalnym szałem UJEBAĆ piłą motorową. Po samej dupie.

Tylko ja mogę być tak przygotowana na maraton w ponoć najtrudniejszym miejscu w sezonie.