Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

>100

Dystans całkowity:636.94 km (w terenie 191.50 km; 30.07%)
Czas w ruchu:33:46
Średnia prędkość:18.86 km/h
Maksymalna prędkość:63.64 km/h
Suma podjazdów:4230 m
Maks. tętno maksymalne:173 (88 %)
Maks. tętno średnie:147 (75 %)
Suma kalorii:20649 kcal
Liczba aktywności:5
Średnio na aktywność:127.39 km i 6h 45m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
170.00 km 65.00 km teren
08:46 h 19.39 km/h:
Maks. pr.:46.08 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1050 m
Kalorie: 6402 kcal

O Harpie zdań kilka wyszarpię:)

Sobota, 20 października 2012 · dodano: 07.11.2012 | Komentarze 23

Tradycji stało się zadość, Niewe swój wpis uczynił, kolej na mnie. Kolej Mazowiecka, oczywiście.

Jego wpis uleżał mi się w głowie, mogę jechać z opowieścią. Zatem.

Skład nam się wykrystalizował jedyny taki. Słuszny. Niewe (biedaczyna) w roli opanowanego, znoszącego wiele kierowcy, Goro jaki pilot wyścigowy, Dżanek w roli posiadacza smartfona z drogową aplikacją, Radziu jako piewca historii o grzybach. No i ja.

Po prostu ja. Która Chce Psocić.

W miarę upływu kilometrów i wpływu promili, nasz zapakowany po dach cygański wóz stawał się coraz bardziej wesoły. Oraz tańczący do dość nieskomplikowanej choreografii. A przynajmniej tył tańczył. Było „SZEJKIN JOR NASTI AS, BEJBE!”. Pokrótce.

Nie musieliśmy trzymać nogi na gazie, to szejkowaliśmy. Biedny Niewe.

Zanim osiedliliśmy się w naszej hacjendzie, załatwionej przez Radzisława, zajęliśmy się rejestracją i odbieraniem gadżetów. Mnie przypadła regulaminowa koszulka rowerowa Grey Wolf i – w sumie nie wiem dlaczego – T-shirt Harpa. Oraz kilka zdziwionych spojrzeń na mój psocący ODZIEŃ.

No.

O, to może ja jeszcze wspomnę, co ja robię na tym Harpie. Otóż nie wiem. A nawet więcej – tego nie wie nikt. Ale na pewno nie jestem tam na miarę naszych potrzeb.
Jestem prawdopodobnie dlatego, że Niewe się uparł. Myślę jednak, że ta impreza – po dwóch poprzednich wspólnych orientach – przekonała go, że ja się do tego zupełnie nie nadaję.

I chyba nawet nie chodzi o to, że mam skopany sezon.

Ja nie NADANŻAM.
Mapy nie czytam.
Kierunków nie ogarniam.
Wkurwiam się (w trzewiach swych i w tajemnicy), że nie ogarniam. Tym wkurwianiem zaś się nakręcam, co skutkuje tym, że nie koncentruję się na mapie. A że się nie koncentruję, to się złoszczę.
Skupianie uwagi na jednym – raz a dobrze – nigdy nie było moim altusem.
Tfu! ATUTEM, kuźwa.

Tak więc tego.
No więc, co dalej. Ano dalej czytajcie.

Jak tradycja nakazuje, wieczór poprzedzający start uczciliśmy. Dość głośno. Na tyle, że jak gimbusy zostaliśmy upomnieni.
Bo ktoś jeszcze mieszka w tej kwaterze i – uwaga, uwaga – KURWA, CHCE SPAĆ!
Dziwacy jacyś.


Poranek jesienią nie jest tym, co mnie nawilża. Raz, że nie wygląda jak poranek. Dwa, że nie pachnie jak poranek. Trzy – jak on nie brzmi.
Jak tu startować?

Z bazy do startu mieliśmy kapinkę ponad pięć kilometrów. Ruszyliśmy migając lampkami – ja z okolic amortyzatora, bo mapnik zabrał całe wolne kierownicowe miejsce. Kwestią czasu było, kiedy uświęcę ten poranek-nieporanek widowiskowym wypierdoleniem się i urwaniem kilku szprych.
Nie doszło do tego.

Na miejscu dokazywała do mikrofonu strasznie przykra pani. Prezentowane przez nią połączenie „poczucia” i „humoru” wywoływało u mnie pantomimę – na szczęście tylko pantomimę – womitu.
Wieczorem okaże się, że zupełnie słusznie nie zapałałam do niej sympatią.

Z milszych akcentów muszę odnotować, że bardzo budujące jest ujrzenie, że takich świrów gotowych do startowania w nocy, w jej środku, jest więcej:).

Chwilę po rozdaniu map ustaliliśmy nasz plan, brzmiący „teraz jedźmy na jedynkę, a potem się zobaczy” i kierując się taką precyzją w działaniu, ruszyliśmy asfaltem. Ruszamy jak ci jeźdźcy – we czworo. Radek nas bowiem porzucił, a chris nie zdecydował się nam towarzyszyć po tym, jak odmówiliśmy mu wydania (też mu) pewnego haka.

Ponieważ jest noc, jest ciemno, ja jestem ślepakiem, nawet nie staram się uczestniczyć w nawigowaniu. Goro też nie, skacowany jakiś i słabujący. Nawigują zatem Niewuńciu i Dżankuńciu.

Punkt pierwszy, będący jednocześnie punktem numer jeden przećwiczył nas w zakresie jazdy w błocie, wywracania się w nim (Niewe, pamiętasz?;)), darcia rowerami przez gałęzie i na skuśkę. W końcu jednakowoż ten punkt znaleźliśmy.

I to by było na tyle z tego, co ja pamiętam. Więcej punktów nie pamiętam, proszę księdza:).
Ale sobie radośnie opowieść kontynuować będę. Kontynuować dalej, proszę księdza.


Na szczęście ponura, mglista noc (którą inni nazywali porankiem) zamieniła się w przyjemne, nawet nasłonecznione dnienie i choć dalej czułam się jak nie w swojej bajce, zaczęło mi być przyjemnie.

Jesień, jesień, jesień, pięknaś ty!;) © CheEvara



Ponieważ nawet chcę zacząć jechać jak Che, a nie jak pizda, cieszę się z Niewowego hasła na podkręcenie tempa, ale udaje nam się to średnio. Ja bez skutku od prawie trzech tygodni staram się dusić w zarodku gil i zapalenie całego oddechu, Niewe ma to samo, Gora dziś męczy kac, a Dżanka nie wiem, co męczy, ale nie podkręca;).

Mimo że bardzo chcę i staram się starać, odechciewa mi się zabawy w orient, w czym bardzo pomaga mi mapa. Tyle ma wspólnego z okolicami Redzikowa, co mapa Sri Lanki. Dróg na mapie jest albo za mało albo jeszcze mniej. Wkurwia mnie to, bo jak jeszcze cieszą mnie „chochliki”, czyli organizatorskie PSOTY na mapie, tak nieaktualny bohomaz uznaję za… hmm. Chciałam napisać „kurestwo”, ale to może za grube określenie. Jak mi przyjdzie do głowy lżejsze, zastąpię, na razie na wyrost i siłą rzeczy pozostanę przy kurestwie.


Dzięki temu w kilku przypadkach łazimy z rowerami na plecach lub pchając je pod górę – tyle bowiem mapa nam dopomaga. Na szczęście humory nam dopisują, zwłaszcza w momencie, kiedy Goro lezie z rowerem w dół szukać punktu, Dżanek człapie do góry – obaj krzycząc coś do siebie i obaj siebie nie słysząc. Między tym wszystkim byliśmy my: Niewe i ja, PRZYSIADNIĘCI w połowie góry i nawet nie próbujący powtrzymać głupawy. Rżeliśmy jak Siwa mojego dziadka. Za każdym pokrzykiwaniem Gora lub Dżanka bardziej.

Strzałka wskazuje miejsce, z którego wyłoni się pokrzykujący Goro:) © CheEvara


W końcu punkt jakoś się znalazł, ale podczas szukania go – jak podczas żadnego wcześniej ani później – napstrykałam zdjęć towarzyszących naradom wojennym.

Najpierw zdjęcie takie:

Chłopaki ustalają, jak jechać, a ja psocę i focę;) © CheEvara


Potem takie:

Janek ustalił, że tam gdzieś punkta niet! © CheEvara


Oraz takie, które jest u Niewe, na którym to Goro dokazuje przy mapie.

Ja zaś dam takie. Ładne:

Tu nalegam, aby Niewe przystanął i się zastanowił. Jak jest bjutiful. © CheEvara



No dobra.

Dla mnie wszystko byłoby fajnie, gdyby nie usiłujące wyskoczyć ze stawu kolano. Łupało mnie od rana (tego prawdziwego, czyli jakoś od 10-tej). Po południu kumulowałam w zaciśniętych zębach cały ból, skoncentrowany też na sprzęcie, który

KOMPLETNIE KURWA NIE DZIAŁAŁ.

Po tygodniu sterczenia w serwisie hamulce hamowały głównie wtedy, gdy nie naciskałam na klamki. Łańcuch spadał z korby na ramę przy każdej redukcji.

Krótko mówiąc, pedałowało mi się PRZECHUJOWO. Proszę to sobie zaakcentować. Jak się może bowiem jechać na NIEWYREGULOWANYCH HAMULCACH?


A na dodatek ciągle chciało mi się jeść.
Pewnie, gdybym przyłożyła się do tego Harpa i z trzydniowym wyprzedzeniem zaczęła magazynować węglowodany, nie przysysałoby mnie tak. A ja żądałam co chwilę jedzenia. Pod warunkiem, żeby nie był to tylko

APRIKOT, KURWA

[temi słowy zaregaowałam, gdy podczas jednego z postojów, Niewe – na moją prośbę – poczęstował mnie batonsem pełnym enerdżi. Jak jeszcze smaki karmelu, krówek, czekolady zniosę, tak owocowe batony są dla mnie nie do zaakceptowania].

No.

Po którymś przysklepowym przystanku, okraszonym parówą i bułą oraz Specjalem chyba (tradycja to jest coś ekstra) czekała nas dłuuuuuuga asfaltowa wycieczka. Skończyła się ona tak, że nienadANżający Dżanek nam zniknął, a moja persona wyrażona w kolanie mym odmówiła jazdy. Okazało się, że w prawym bucie lata mi po całej podeszwie blok i to stąd to rąbanie po stawie.
Nic z tym nie dało się zrobić, bo śruby bezlitośnie się wyrobiły, stały się AWKRĘCALNE I AWYKRĘCALNE.

Musiałam ewidentnie zagryźć zęby i pedałować mimo wszystko. Przeskakiwanie jakiegoś małego młotka w okolicy łąkotki nie jest szczególnie przyjemnym doświadczeniem.

Tego dnia daliśmy ciała ze wszystkim. Po pierwsze z tempem. Nasze tempo było tępe. Żałosne. Przystanki za częste. Wkurw na sprzęt zbyt permanentny.

Ja myślę, że niniejszym, acz bez premedytacji, wyleczyłam Niewe z pomysłu zabierania mnie na tego rodzaju imprezy.
I pewnie teraz jest 3x na TAK, jeśli chodzi o moje NIEstartowanie w nich (bo wręcz obrzygałam go swoją interpretacją uczestnictwa w orientach. Gdyby Elvis żył, żałowałby, że żyje. I takie tam).

Około 16-tej, kawałek po tej godzinie, dotarło do nas, w jak rzeczywistym bagnie czasowo-zdobycznym jesteśmy. Punktów nie złapaliśmy nawet tyle, co kot napłakał, a jeśli chodzi o czas, to byliśmy 40 km od mety, a jednostek minutowych mieliśmy na to NIE NALEŻYCIE.

Jeszcze przez chwilę kłóciliśmy się, czy zdobywać te punkty, które mogliśmy przytulić ewentualnie po drodze, ale coś takiego, o co normalnie bym się nie podejrzewała, czyli mój głos rozsądku przekonał wszystkich. Na chuj bowiem nam te punkty, jak spóźnimy się na metę i dostaniemy minuty ujemne?

Pognaliśmy zatem w stronę Redzikowa, zostawiając za sobą zachodzące słońce.

Na miejscu zeżarliśmy całkiem przyzwoity obiad, nawiązaliśmy wstępną – niestety potem niekontynuowaną – integrację z Możaniuńciem i czmychęliśmy, trzęsąc się jak kogucie kupry na wietrze, na kwatery, przekąpać pachy, omówić wrażenia, nawodnić się i zregenerować, o tak:

Bądź nowych czasów Dżizasem, zamień w piwo kiełbasę! © CheEvara



Po to, by potem, taksą już, ruszyć do Redzikowa na dekorację i degustację. Zakamuflowaną, bo ta sama, nudna, wkurwiająca i żenująca pani z rana poprosiła nas w tonie rozkazu, abyśmy „to piwo schowali, bo jesteśmy w szkole”. Niewe & ja tylko parsknęliśmy pogardliwie na takie dictum. Żebyś ty wiedziała, smutna kobieto, co ja w szkole wyprawiałam. Picie piwa to joga przy tym.

Numerki na koszulkę są nie tylko na koszulkę - udowadnia Dżanek:) © CheEvara



Rowerowego tytułu Harpagana nie zdobył nikt. Dajcie jeszcze bardziej posrane mapy, a potem się dziwcie.

Dla nas impreza skończyła się spacerem, który niektórzy połączyli ze spowiedzią. Każdy ma swoją tru… każdy ma swoją historię do opowiedzenia oraz powody, dla których cały dzień nie odbierał:D

Ponieważ Niewe nie dał mi tego zdjęcia, proszę je sobie wyobrazić. Otóż idą we dwóch: Radek i Dżanek, obaj z komórkami przy uchu i obaj rozmawiają ze swoimi tr… (co ja z tym TR?????:)) dziewczętami („tak, kochanie, dojechałem”, „tak, było spoko”, „nie no co ty, nudy”, „nikt nie pije, nie ma siły po całym dniu”):D



A jutro jadziem nad morze!

Ma ktoś może pożyczyć buty, żebym mogła pojechać nad morze?;)


Dane wyjazdu:
138.05 km 80.00 km teren
08:51 h 15.60 km/h:
Maks. pr.:57.40 km/h
Temperatura:24.0
HR max:173 ( 88%)
HR avg:131 ( 66%)
Podjazdy:2548 m
Kalorie: 5234 kcal
Rower:

Tom się wyrypała!;)

Sobota, 18 sierpnia 2012 · dodano: 17.09.2012 | Komentarze 18

Wpis zaległy jak sto złotych z Moniuszką na froncie, ale zmagam się z tym moim blogowym zacofaniem. Przynajmniej w głowie, bo w praktyce mało co z tym robię.

Głównie dlatego, że utknęłam na wpisie dość sążnistym, bo jak tu nie rozpisać się o moim orientacyjnym debiucie?

Niewe napisał już (i to bardzo dawno temu) swoją wersję zdarzeń, leniuch Chris nie zamierza chyba tego zrobić w ogóle, a że ja zyskałam trochę luźniejszego czasu, coś tam se naskrybię.

Poprzedniego dnia zrobiliśmy sobie wolne od rowerów. I przemieściliśmy się z Harrachova do Barcinka, gdzie zlokalizowano bazę rajdu Izerskiej Wielkiej Wyrypy. Zagranie z gatunku ryzyk-fizyk zaowocowało tym, że nocleg znajdujemy dokładnie 3 minuty rowerem od startu, u niejakiej Haneczki (zasadniczo poleciłabym, ale mam kilka „ale”;)). Zaklepujemy miejscówę też dla Radzia, lokalizujemy miejscowy wyszynk, gramy w bilard i ping-pong (w tym drugim rozwalam Niewe, ale nie taktyką. Podejrzewam, że śmiechem i umiejętnościami) i nawiązujemy nowe znajomości. Robimy mały porządking z rowerami, co – jak się okaże – równie dobrze mogliśmy sobie darować. Ale jest zdjęcie mocno dokumentujące nasze (a przynajmniej moje) starania w zakresie serwisu i mycia Szpecucha:


Udaję, że ogarniam rower. Udanie udaję, w związku z czym wydarzenia potoczą się tak, jak się potoczą © CheEvara



Pisałam już, że nawiązujemy znajomości. Tu gadam jak swój ze swoimi. Baran z baranami:

Jak już skończyłam udawać, wzięłam się za załatwianie kolacji © CheEvara



Wieczór zaś przebiegł na delikatnej integracji z chrisem i Radkiem. Nie przywiązujmy się jednak do słowa „delikatnej”.

I nazajutrz zerwaliśmy się, skoro jeszcze przedświt. I chyba właśnie dlatego z rajdami na orientację ciężko będzie mi się zbratać;). Acz i tak zupełnie sprawnie zerwałam zewłok z barcinkowego wyra. Pojechalim pod szkołę, czyli pod bazę wyrypy, wysłuchaliśmy o kilku chochlikach drukarskich na mapie, potem ruszylim po owe. W ramach dobrej rozgrzewki, za samochodem organizatora:).

Jeszcze nie wiem, że mam mapę Baden Baden © CheEvara


Pobraliśmy mapiczki i pojechaliśmy przed się, ku punktom. Nawet całkiem radośnie. No dobra, nie jestem rannym – za przeproszeniem – ptaszkiem, ale dla widoków (mgły o świcie, nieśmiałe słońce i inne tego typu romantyczne pierdy;)) mogłabym raz na trzy lata o tej piątej się zerwać. Niech stracę!

Jak jeszcze o świcie chciałam zadźgać tego, kto to wymyślił, tak teraz było już fajnie © CheEvara



Aha! Chciałam się przyznać. Ja tu, na tym rajdzie, pełnię rolę... jestem jako... Kurwa mać. Właśnie zdałam sobie sprawę, że mój ryj przekreśla moje szanse na bycie OZDOBNĄ w takim układzie. No bo ja tak naprawdę mapę czytam dopiero po trzech piwach. Na pociąg peletonowy nadaję się całkiem średnio. Nie wyglądam też. Nie wiem w sumie, po co i dlaczego Niewe mnie namawiał na tę imprezę;))

W każdym razie. To Niewe nawigował, to chris mu w tym nie przeszkadzał, a ja... A ja nie byłam nawet OZDOBNĄ. Nie zważając jednak na takie okoliczności przyrody, zrobywaliśmy punkty. Niejako mam wrażenie, że po to przyjechalim here, here, here and here;). I o:

Jest! On! Ten pierwszy ci on! Punkt!

Tu sobie perforuję błonę. Jeśli wiecie, co mam na myśli;) © CheEvara




Zasadniczo punkty były różne. Dostąpywalne z roweru, lub też... ANDOSTĄPYWABL z roweru. Niekiedy lazło się pod wielkie głazy, po – za przeproszeniem niestety znów – runie leśnym. A pod runem było nawet stoisko z rowerami. Do wyboru, do koloru:

Ponieważ czułam, że coś może się wydarzyć ze sprzętem, wstąpiłam do wypożyczalnien © CheEvara



Wybieram ten ostatni, czerwony, po taniości, bo ten cieć na pierwszym planie mówi coś o felerności sprzętu i zaliczam punkt-tralalunkt:

Przy okazji wypożyczenia roweru, załatwiam sprawę punktu © CheEvara



Bardzo, ale to bardzo podobał mi się klimat imprezy. Nikt tu na nikogo nie kładł lachy, co było baaaardzo odczuwalne na bufetach. Raz, że zostaliśmy obfoceni sowicie i należycie, dwa, że się najedlim, trzy – mogłam wymusić na chłopakach, żebyśmy jeszcze nie zjeżdżali z gór, tylko zdobyli komplet punktów górskich. To ostatnie ma średnio związek choćby z bufetem, ale właśnie w tej minucie naszła mnie taka refleksja i zechciałam się z Wami nią podzielić;).

Poczuliśmy się całkiem przyzwoicie zrealizowani, że aż najechaliśmy na bufet z tej okazji © CheEvara



A o tym, że to był bufet niech świadczy ta żująca paszcza © CheEvara



A no bo właśnie. Muszę dodać, że jakeśmy na starcie porwali mapy, to zechcielim zasadniczo najwięcej czasu spędzić w górach, nie niżej. Nijak miało się to do strategii (okazało się, że wariant optymalny trasy leciał dokładnie odwrotnie niż my to zrobiliśmy;)), ale i tak było zajebiście.

Mimo zmoczenia butów na ten przykład:

Najedlim się, możemy psocić dalej WIĘĘĘĘC © CheEvara


A to jest piękna dokumentacja powodu, dla którego chciałam dziś gór, gór i jeszcze raz gór:).

Takie (i lepsiejsze!) mielim landszafty dokoluśka:
Domagałam się gór i mam góry;) © CheEvara



Lub też tu:
O, zaraz idę nabijać łydę!;) © CheEvara



Wszystko działało pięknie, słoneczko przypiekało, czas wolno płynął, punkty się zdobywały i naprawdę byłby miód, gdyby nie mały festiwal usterek. Najpierw Niewe zoczył, iż jego przednia przerzuta nie wykonuje swej roboty jak trzeba, a to dlategóż poniewóż wzięła i się złamała. Średnio to rokowało na górskie pedałowanie. Szczęśliwie byliśmy w okolicach Świeradowa Zdroju, który kojarzyłam jako mniejszy wygwizdów niż ten, którym go zastaliśmy. Niemal już na wjeździe porzuciliśmy nadzieję, że znajdziem tu serwis, ale miejscowy bej i tablica z lokalnymi informacjami dała nam jeszcze cień szansy. Pojechalim tam, gdzie bej nas skierował, ale na miejscu zastaliśmy ino budę, w której pies (dosłownie) dupą (dosłownie) szczekał (no wiecie, jak). Kolesia nie było, był tylko numer telefonu. Głuchy. Była też na szczęście knajpa, a że na kłopoty lany Piast, to postanowilim wziąć ten problem sposobem. NA PRZECZEKANIE.

Jak pomysleliśmy tak zrobiliśmy. © Niewe



Sposób działa, bo gdy tak nawadnialiśmy nasze boskie organizmy pan od budy z psem dupą szczekającym oddzwonił i nawet całkiem Niewuńcia uratował. Niewuńciowa Kona zyskała jakąś makrokeszową przerzutę, ale działającą, więc radośnie mogliśmy wypić jeszcze dwa piwa, zjeść szybki żurek (swoją drogą, siedzieć w knajpie dwie godziny, leniwie sączyć piwo, nie zjeść w tym czasie obiadu, ale na koniec posiadówy zamówić „szybki” żurek – to wszystko jest lekką bezczelnością;)) i wrócić na spotkanie przygodzie, punktom, sarenkom i Radkowi, który potrzebował dętki. Uratowałam tego leszcza. Po to, żeby chyba w ramach dobrej karmy, złowić na kamienistym zjeździe snejka jak się masz.

No więc łatam jak ten świstak:
Nigdy, ale to nigdy, nie oddawaj dętek Radkowi!;) © CheEvara


Wymieniłam kondony i zarządziłam, że jedźmy wreszcie, koniec z tymi przestojami. Powiedziawszy to, depnęłam w spdy i... mogłam cmoknąć się w dupsko. Urwałam linkie przerzutki. Sytuację uratował chris, coś tam poskracał (a powinien przedłużać!:D) przy pomocy ziomków z pobliskiego sklepu moto i wreszcie mogliśmy wrócić do gry. Bitches.

Jak już mam i przerzutkę i powietrzem, to mogę dawać się focić © CheEvara


No i o. Zaliczyliśmy jeszcze genialny odcinek specjalny, który zrobiono na czarnym szlaku singli pod Smrkiem (takim, że... że... ŻE OJACIE!), zdobyliśmy jeszcze milion punktów – między innymi do zajebistości – i powoli, nieśmiało mogliśmy SKRĘCOWYWAĆ kiery w stronę bazy.


Nowa noc się budzi wielkimi haustami;) © CheEvara




Jestem jakby pełna werwy tu ;) © CheEvara



Ostatni – dla nas przynajmniej – punkt zlokalizowano nieopodal torów i bynajmniej nie to wywołało u mnie taki wyraz na... ryju:

"JAKIE jeszcze dwa punkty??" © CheEvara


No i kuniec.

Zdaliśmy karty w bazie rajdu i uderzyliśmy na chatę, zinegrować się w naszej noclegowni z tymi, którzy IWW szli (syla), którzy zniszczyli korbę w swoim karbonie, udowadniając parę rzeczy (theli) i którzy są niesłownymi leniami:D (Radziu).

Fajnie było. Zajebiście wręcz;).
Jakbym była bardziej skoncentrowana, licząca kilometry, czytająca mapę i sfokusowana, pewnie bardziej współdziałałabym z Niewe w zakresie nawigacji. Póki co, jak na pierwsze śliwki-robaczywki wybrałam wariant bycia orientacyjnym, dużo gadającym, chwilami śpiewającym warzywem.

Ale to się zmieni:D

Zajebistym jest spędzić niemal cały dzień na rowerze. I to z zajebistymi ludźmi;)


Dane wyjazdu:
102.56 km 15.70 km teren
04:24 h 23.31 km/h:
Maks. pr.:63.64 km/h
Temperatura:31.0
HR max:167 ( 85%)
HR avg:147 ( 75%)
Podjazdy:252 m
Kalorie: 2781 kcal

To co się wydaje, nie jest tym, czym nie jest

Środa, 25 lipca 2012 · dodano: 07.08.2012 | Komentarze 3

Że sobie tak filozoficznie pyknę w temacie awaryj.

No bo nie ma siły takiej, która sprawi, że zepsuta piasta jest spierdaczonym zaciskiem. Nawet takim szybkozamykającym.

To nie piasta mi wczoraj dżebła, a właśnie zacisk słabuje.

Jakem se wczoraj przeleciała na maksa kampinoską pożarówką, czyli ukorzenionym terenem, zechciał się poluzować. A że koło latało na boki, to jam węszyła luz. Nawet popuściłam opór w hamulcu, żeby dało się jechać.

Wizyta w Airbike właśnie tymże zaowocowała, że usłyszałam, że to nie wilki, to zacisk! W celach oszczędnościowych przeskanowałam sobie zawartość domowego warsztatu mego i stwierdziłam, że luźny zacisk może mi się pałętać po chacie, więc z fachowo dociśniętym szybkozamykaczem (dociśniętym przez maj lawli Marcina) powróciłam przez Bródno na wioskę. Tą samą pożarówką.

Bo ja, psze Państwa, zaatakowałam Niewowską przestrzeń życiową swojemi włosami długiemi.

Droga moja do pracy uległa niemal trzykrotnemu wydłużeniu:)

Że sobie tak ogłoszę.

To tak akonto tego, skąd nagle u mnie niemal setki codziennie. Atakto!:)


P.S. Nie wiem, czy Garmę nie oszalał, bo fał maxa przedstawił mi takiego zupełnie z rowu.
Kategoria >100, >50 km


Dane wyjazdu:
106.08 km 13.40 km teren
06:36 h 16.07 km/h:
Maks. pr.:33.50 km/h
Temperatura:25.0
HR max:147 ( 75%)
HR avg:106 ( 54%)
Podjazdy:194 m
Kalorie: 2685 kcal

Superkomp... nie! To była GIGAkompensacja!

Piątek, 15 czerwca 2012 · dodano: 20.06.2012 | Komentarze 33

Pod każdutkim względem. I objętości, oraz czasu, a także towarzystwa.

Wyciągłam (bo blisko miałam) Wiolkę na rower.
Spodziewałam się komplikacji, że jej się odechciało, że może raczej umówmy się na wczoraj, że żelazko na gazie, a może tsunami w Indonezji, a tu proszzzzzę. JE-DZIE-MY.

I nie, nie chodzi mi o to, że Wiolka niechętna jest aktywności jakiejkolwiek, ale w naszej długoletniej znajomości bywa tak, że my się przez miesiąc na coś namawiamy, a potem wychodzi z tego małe śmierdzące GUANIĄTKO.

Na szczęście żadna z nas nie ma o to do siebie pretensji:D A poza tym jest to taki typ znajomości, że może nam przez pół roku wystarczyć info, że jedna z drugą żyją i nikt się nie przypierdala, że ktoś nie zadzwonił, nie napisał. Nikt się nie napina zbędnie.

To mi się podoba, bo ja wyjątkowo nie znoszę zobowiązań.

I jak coś muszę, to bardzo dążę do udowodnienia, że chujaprawda. NIE MUSZĘ.

Zgarnęłam dziewczyninę spod Decathlonu w Markach (z działu promocji, jak nic:)):

Chyba był grany WYTOP:D © CheEvara



i nie informując jej o celu przejachy, zabrałam ją na terenową ście nad Vistulą.

A ja cel miałam jasny – jadę po kapcie do Airbike oraz z kieleckimi filmikami dla Wojcia.

Trasa terenowa przypadła Wiolce mocno do gustu, moje żadne tempo również, co bardzo zresztą sprzyjało wymianie niusów z żyzni i raboty. I gadałyśmy se. Dużo. Z przerwą na incydent.

Bo przy wyjeździe z knajpy Boathouse byłyśmy świadkami (świadkowymi??) rowerowo-blachowego zdarzenia. Które mnie tylko poirytowało, że tak zacznę opowieść od środka morza.

Bo.
Se z dołu, pewnie Z BRANCZU w Boathouse wyjeżdżał gadający przez komórę koleś w czarnej lajmuzin. We w lexusie. Jedyną opcją, jaką mógł poczynić był wyjazd na Wał Miedzeszyński w prawo. Tradycją jest, co robią kierowcy w takich sytuacjach – wyjeżdżając w prawo i przecinając przy tym chodnik/przejście dla pieszych, patrzą wyłącznie w lewo. Na ulicę, nie na chodnik. Ten dodatkowo jeszcze gadał przez telefon. I czyniąc to oraz wyjeżdżając z parkingu, wciągnął niemal pod siebie kolesia, który nadjechał na rowerze z prawej strony.

Ja zamarłam, Wiolka też. Oczami chorej wyobraźni widziałam głowę tego rowerzysty, która się turla po ulicy, bo lexus spycha go na Wał pod inny samochód.

Na szczęście w porę lexusista przestał PACZAĆ w lewo, popaczał przed się, dojrzał, że taranuje kogoś („taranuje” jest mocno na wyrost, bo boleś prędkość miał żadną). I się zatrzymał.

I się zaczęło. Rowerzysta dostał piany – poniekąd wstępnie słusznej, bo mnie też zwykle adrenalina ponosi w takich sytuacjach (zwyczajowo albo daję winowajcy w ryj z rozpędu albo rozpierdalam lusterka), ale stopniowo przestającej mieć sens, bo kierowca raz, że w ogóle się nie ciskał, dwa swoją winę rozumiał. PANIAŁ.

Za to rowerzysta nakurwiał wściekłością jak byk i trochę wydawało się, że wstępne stadium furii ma dopiero przed sobą.

Podobnie jak walkę o sprawiedliwość i odznakę prawego Dżona Łejna.

Bo najpierw – widowiskowo wkurwiony – chciał dzwonić po policję. Miotał się przy tym i sam nie wiedział, czy dzwonić telefonem, torbą, rowerem, czy może nosem. Zanim coś w ogóle przedsięwziął, darł ryja na swego niedoszłego oprawcę. Ja w tym wszystkim starałam się mediować, ale powoli zaczęłam dryfować w ciepłej lagunie złości i irytacji, acz usiłowałam zachować spokojny ton. Koleś z samochodu wyznał, że OK, zagapił się na dziewczyny (hły, hły), że gadał przez komórę, że nie POPACZYŁ, wszystko to wie i chce wyjaśnić, nie ma zamiaru uciekać i takie tam, a rowerzysta (wkurwiając mnie z sukcesem coraz bardziej, bo miałam wrażenie, że teraz, jak ma publikę, to wcale nie interesuje go sprawiedliwość i misja edukacyjna, a po prostu załączył mu się kogucik i kozak – trochę w sandałach jednakowoż) dalej wydobywał z siebie swój nieskładny monolog i pogróżki, że zaraz zadzwoni po policję (ciągle nie było jasne czym) i nadal nie był w stanie nawiązać połączenia z winowajcą.

I se tak gadali jeden przez drugiego, na różnych nutach pięciolinii, w międzyczasie tego wszystkiego rowerzysta zażądał doraźnych dowodów na trzeźwość kolesia z lexusa i nakazał mu sobie chuchnąć, czym ROZJEBAŁ MNIE doszczętnie i uznałam, że to jest właśnie ten moment, kiedy trzeba głośno powiedzieć
CHYBAŚ STARY KAPEŃKĘ OCZADZIAŁ.

Oświadczyłam, że nie mam czasu asystować przy tej żenie, bo teraz to już zupełnie nie wiem, co koleś chce osiągnąć, zaproponowałam, żeby sobie dali po męsku w twarz, a jak nie, to my sobie jedziemy, bo chyba obecność dup jeszcze gorzej na ich zdolności mediacyjne wpływa.

I choć maniery zachowałam sanacyjne, to tylko zebrana w kąciku ust ślina mogła zdradzać fakt o szalejącym w moim wnętrzu inferno. I że jak się w porę nie oddalę, to obaj dostaną w papy na okoliczność tak zwanego porozumienia stron.

Ale do dziś widzę brecht Wiolki na to CHUCHNIJ i niedowierzający, zażenowany śmiech kolesia z lexusa.

Najlepsze jest to, że chuchał.

No. To ze zdarzeń drogowych lekcję odrobiłyśmy.


Na KENie, dokąd dotarłyśmy wzdłuż Trasy Siekierkowskiej:

A czy ty słyszysz? © CheEvara



zakupy trzasnęłam, zgrałam Wojteczkowi filmy, przypomniałam się chłopakom na serwisie, bo kawałek czasu do nich nie zaglądałam i ruszyłyśmy do chałup. Niestety tych z małej litery. Niemal tą samą trasą, bo Wiolka ów teren znalazła jako świetny. Był nawet mały plan nabrowczykowania się, ale w chaszczach ukrywała się podstępnie straż miejska, pełna mandatowej żądzy.

Na mocy koniecznej zatem modyfikacji planów przystanęłyśmy przy podponiatowskiej plaży, nieopodal stadionu, w knajpie, bo może zrobimy BRONKA na legalu, polegując na leżakach, ale jakem usłyszała od obsługi, że piwo leją tu za dychacza, wyrzekłam tylko niedostatecznie cicho
CHYBA WAS PRZYMOCNO POJEBAŁO i zasądziłam odwrót.

Za dychę to ja mogę pić świetne pepickie piwo w Czeskiej Baszcie, a nie rozwodnionego Carlsberga z plastiku. Troszeńkę się jednak szanujmy, kurwa mać.

Pitstopa bezalkoholowego zrobiłyśmy zaś na cyplu przy moście Śląsko-Dąbrowskim (jak śpiewał Andrus o kimś tam, że ma znamię na mostku, na mostku Śląsko-Dąbrowskim;)), gdzie literaturze chciała stać się zadość i chciała nas rozdziobać jednooso... yyy jednoczłonkowa delegacja kruków i wron. Ptaki są przerażające z tym PACZENIEM jednym okiem i zarazem bokiem.

Na banany był niechętny. wybredny ciul © CheEvara



Nie wygląda to na środek stolicy i ro jest właśnie zajebiste © CheEvara



Na koniec moja odpowiedź na żądanie uśmiechu

BIAŁA DŁOŃ:D © CheEvara



Odprawiłam Wiolkę w miejsce, skąd ją pobrałam i wróciłam do domu, naprawić szkody całodzienne wyrządzone niejedzeniem (bardzo mądrym w miejsce koniecznego ładowania węglami przed maratonem), po czym ciągle kompensując, czmychnęłam w stronę i zachodzącego słońca i Gora z małym gadżetem, który miał usprawnić pracę jego roweru.

Ponad sto kilometrów kompensacji... O tym nie przeczytacie w żadnych fachowych podręcznikach:D


Dane wyjazdu:
120.25 km 17.40 km teren
05:09 h 23.35 km/h:
Maks. pr.:40.90 km/h
Temperatura:19.0
HR max:167 ( 85%)
HR avg:137 ( 69%)
Podjazdy:186 m
Kalorie: 3547 kcal

Jak na razie jest niesprawiedliwie

Środa, 13 czerwca 2012 · dodano: 19.06.2012 | Komentarze 9

Uwaga, ten tekst będzie zawierał lokowanie próby żalenia się i jęczenia!

No bo w poniedziałek rano zmokłam, wczoraj nie, dziś zmokłam. Jak nie nawilży mi dupy jutro, uznam, że sprawiedliwość jednak istnieje.
Na razie człon w oko.

A może to taka nowa jednostka treningowa.Jazda w kompensacji i w deszczu. Zapytam.

I jeszcze, żebyśmy mieli obraz, że chuj w oko to prawdziwy chuj w oko, to mam o to:

Przecieram ci ja zalepialce, a to nie sen © CheEvara



A ja dziś mam zapiertalać pięć godzin w wytrzymałości, co wszak na slickach byłoby znacznie przyjemniejsze zawżdy.

Nie to nie – strzeliłam rano focha i pojechaliśmy moczyć swee narządy oraz podzespoły wespół z Centurionem. W przypadku którego – zauważyłam i odnotowałam – amortyzator podczas deszczu pracuje jakby spokojniej się zachowuje, nie drze ryja, nie kopie i nie tłucze. Mnie po nadgarstkach.

TAK, JESZCZE GO NIE WYMIENIŁAM.

Czyli odpowiednie nawilżenie potrafi zdziałać cuda.

No i o. Z powodu stanu zwanego lekutkim zajebem w miejscu zarabiania pieniędzy nie zdążyłam zajechać na posesję swą i oddać jej mój plecak, który – jak się okaże – będzie miał w planach i skrupulatnie je wypełni, te plany, – wkurwiać mnie swoją obecnością podczas moich najukochańszych sprincików.

Muszę se jakąś traskie jak najmniej samochodową na te 4-5 godzin wymyślić, bom tym razem niemal herzklekotu dostała. Macie kurwa cały tydzień na jazdę tędy, ale nie, musicie jechać wtedy, kiedy ja, tak?


Jedyne, co fajne dziś było, to wczesna noc pachnąca – dokładnie w Kazuniu – truskawkami. Potem już było mniej fajnie, bo wjebałam się w OFROŁDY, ciemne jak brownie zeżarte przez Kameruńczyka wzdłuż siódemki (te ofrołdy wzdłóuż siódemki, nie brownie i nie Kameruńczyk, choć nie wiem, ciemno było, nie zauważyłam żadnego murzyna w rogu) i wytłukło mnie – na tym niby nawilżonym – widelcu tak, że szukam plomb. Pewnie gdzieś w okolicach dwunastnicy są.


Bardzo bym chciała zastosować się do polecenia mojej naczelnej, które wywiesiła na plakacie w kołchozie. Brzmi se ono CARPE THAT FUCKING DIEM, ale ja bym pokusiła się o maluśką parafrazę, na mocy której pójdę i prześpię jeden ów fucking diem.

Na koniec dnia załatałam se slicka i o. Patrzcie go, jaki skurwysyn:


Winowajca nawet nie postarał się o należyty kamuflaż © CheEvara



Pewnie z PZPNu.