Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Marzec, 2012

Dystans całkowity:1958.39 km (w terenie 67.30 km; 3.44%)
Czas w ruchu:90:09
Średnia prędkość:21.72 km/h
Maksymalna prędkość:53.33 km/h
Suma podjazdów:734 m
Maks. tętno maksymalne:178 (90 %)
Maks. tętno średnie:156 (79 %)
Suma kalorii:37822 kcal
Liczba aktywności:30
Średnio na aktywność:65.28 km i 3h 00m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
86.52 km 7.00 km teren
03:57 h 21.90 km/h:
Maks. pr.:46.31 km/h
Temperatura:-6.0
HR max:177 ( 90%)
HR avg:141 ( 71%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1644 kcal

W Dzień Kobiet możesz se uszkodzić nogę

Czwartek, 8 marca 2012 · dodano: 21.03.2012 | Komentarze 13

Możesz też zaznać wkurwa i zelżyć kogoś na przejeździe rowerowym, uprzywilejowanym dla cię zielonym światłem. Zelżenie polega na tym, że doganiasz gościa, który nadużywa swojej zielonej strzałki, ale jednocześnie niedoużywa mózgu, doganiasz go na jego czerwonym świetle, uświadamiasz w kilku żołnierskich, powiedzmy, że uprzejmych, słowach, konstatujesz, że nie dość, że jest tłusty jak locha, to jeszcze ślepy jak kret i w poczuciu tego, że jesteś zwykłym chamem, ale chamem z uczuciem ulgi pocinasz dalej.

Czemu nie ma tygodnia bez wkurwa na bezmózgich samochodziarzy, no czemu?

Możesz też prawie zgubić czujnik prędkości Suunto, stosunkowo nietani, a wszystko dzięki poprzecieranym TRYTYTKOM. W porę się zorientowałam, że mi coś hula po szpryszkach i że tylko chwila dzieli mnie od wyskoczenia z dwóch Jagiełłów za nowy szpej.


Po robocie śmignęłam na Dewajtis, a raczej na tamtejsą trasę rowerową nadwisłową, gdzie zwykle szczelam mój, jak już kiedyś nadmieniłam – niekoniecznie ulubiony – trening. Mam se tam taką pętlę, która mi idealnie wchodzi w ZAŁOŻENIA treningowe, napiertalam ją okrągłą godzinę i mam przy tym chęć albo się zrzygać, albo umrzeć. Tym razem jednak wiem, że dziś, tego dnia czeka mnie nagroda. Robiąc trzy ostatnie okrążenia wyczuwam, jak nieopodal, por Rurą leje się dla mnie świeżuśki izobronik, sponsorowany przez Niewe i Radzia:)

Piękny jest świat:).

Jak mi się tam spieszyło! Jakże bardzo przestał smakować mi ubogi izotonik z bidonu!

Trzymając się nakazanej strefy (mam zadatki na zawodnika albo na leszcza, jeszcze nie zdecydowałam, co wybiorę), dojechałam pod Rurę, gdzie chłopaki-krzyżaki czekali na mua. Został mi udzielony dniokobietowo tulipan sztuk jeden, którego w ramach wszystkich prawideł florystycznych umieściliśmy w szklanicy pełnej Królewskiego. Niewe gdzieś ma fotę tej nowoczesnej sztuki pielęgnowania roślin.

Świat jest piękny:).

Chłopaki w atmosferze owego święta i piwa (na jedno wychodzi) snuli plany zorganizowania kameralnego i cholernie trudnego maratonu (nie znam osoby, która zaliczy wszystkie punkty kontrolne i zdoła przyjechać na metę;)), izobronki mnożyły się na stole, w Radku jął budzić się coraz większy dzik, wobec czego stwierdzilliśmy, że czas się zbierać. Nie dlatego, że nam coś nie smakuje. Nie dlatego, że nam w takim towarzystwie źle.
Nie, nie, nie.
Dlatego, że pod Rurą znajdował się jeszcze jeden tulipan, konkretnie niemal uduszony w plecaku Radka („ciepło mu tam”) dla Dżulii, którą Radziu miał PO TRASIE cmoknąć, dniokobietowo we wukadce.

No to ruszamy [celowo zmieniam używany czas dla dynamizacji opowieści;)].

Z Radka robi się prawdziwy demon. Hamuje, zarzuca kołem, kołuje zarzutem, kopie napotykane kosze na śmieci i prawdopodobnie testuje twardość butów oraz napięcie sprężyny w pedale, no robi wszystko, czego sztuka nudnej jazdy na rowerze zakazuje.

Ku mojemu zaniepokojeniu rozstajemy się na Woli, Radek jedzie zrównać swoje namiary geograficzne z namiarami wukadki, która wiezie Dżuli, my jedziemy do Domu Złego.

Mnie potem całą drogę siedzi w głowie, jak ten szajbus dotarł tam, gdzie miał.

Pewną osobę za Lipkowem podkusza jazda do domu pożarówką. Tak ładnie sunęliśmy asfaltami, że musieliśmy to spierdolić. Pożarówka w Kampinosie jest podmarznięta, nas na niej rzuca, zatem prędkości rozwijamy żadne.

A mnie w wiosennych Foxowych rękawiczkach kostnieją łapy, pieką też uszy (bez rękawiczek) i dociera do mnie, że jest pan mrozik.

I bardzo dobrze, że jest.

Bo

Jedziemy mooooże 23 km/h. Max 24. Zatem nikt nie kozaczy, nie fika, nie zgrywa giero... NIE ZGRYWA RADKA. Może jednak trzeba było? Może trzeba było wypić więcej?

Bo.
Na zmrożonej, wyżłobionej koleinie Niewe wykurwia takiego kujawiaka, że ja wstrzymuję w mojej zajebistej klatce (uwaga, zdanie zawiera lokowanie produktu) oddech. Próbuję ogarnąć, co się stało i JAK, na miłość boga (wstawcie sobie tego, który Wam pasuje) się stało. Mija dobra chwila, jak Niewe przemawia do mnie i równie dobra chwila, jak ja wreszcie wypuszczam powietrze.

- Kurwa, mój kciuk – słyszę.

Kciuk? Ky-ciuk??? - se myślę, podświetlając lampiczką (Cat Eye – uwaga, zdanie zawiera lokowanie produktu) Niewowe kolano, radośnie odkryte przez rozdarte spodnie.

Podświetlam i oczom mym ukazuje się... Nie, nie Nokia (uwaga, wpis zawiera wiecie co wiecie czego). Ukazuje mi się płat skóromięsa, który stracił integralność z resztą kolana, otworzył się jak okienko, by zaprezentować światu łękotkę i inne skarby. Na chwilę zrobiło mi się błogo, ale zobaczyłam lekkie oszołomienie na twarzy Niewe i stwierdziłam, że jak ktoś ma tu być w szoku, to lepiej, żebym nie była to ja.

Proponuję wobec tego, żebyśmy przeszli ten brakujący (i niemały) dystans z buta, jednak ujemna temperatura sprawia, że jucha nie sika z kolana, mam nawet wrażenie, że znieczula to siedlisko bólu, dzięki czemu Niewe wsiada na rower i powoli kuśtykamy, pedałując, do domu.

Nie wiem już, ile telefonów wykonałam, ile miałam pomysłów, jak to załatwić, a dodam, że pomysłów niekoniecznie realnych, bo doświadczenia to ja wielkiego nie mam. Z państwową służbą zdrowia mam tyle do czynienia, co z produktem krajowym brutto Trynidadu i Tobago i totalnie nie posiadam pojęcia, od czego zacząć i gdzie jechać. I czym, bo przecież nie po piwie samochodem.

Szczęśliwie przyszedł mi do głowy Rooter, to którego dzwonię porą nieodpowiednią i który kwadrans później prowadzi do- i zeszpitalny dyliżans. Jesteś, Człowieniu, de best Człowień in da łorld!

Co działo się na oddziale, napisał u siebie Niewe, ja tylko dodam, że po powrocie do domu złego piliśmy z Rooterem za zdrowie Niewe, które teraz jest mu bardzo potrzebne. Piliśmy do samiuśkiego rana (o 6:30 otwierałam rooterowi bramę i sprzedawałam cmoka dziękczynnego) i do samego wykończenia zapasów.

Nie wiem, czy pomogło, ale przynajmniej próbowaliśmy:)

A kciuk bolał dlatego, że jakimś fantazyjnym, nieodgadnionym sposobem, Niewe ma pokruszoną kość paliczka. Pod samym paznokciem.

Przez jazdę z prędkością marną. Nie ogarniam tego.

Jeździ się bowiem Istebne, jakieś Dżałorki, zjeżdża z kamienistego Murowańca, a sprawność traci się na płaskim odcinku Kampinosu. Przekorne, nie? Przekorne.


Dane wyjazdu:
76.25 km 3.50 km teren
02:54 h 26.29 km/h:
Maks. pr.:53.33 km/h
Temperatura:5.0
HR max:177 ( 90%)
HR avg:137 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1483 kcal

A żebym to ja kurna pamiętała!

Środa, 7 marca 2012 · dodano: 21.03.2012 | Komentarze 0

Na pewno był trening. Na pewno szurałam do i z pracy. Na pewno na rowerze. Na sto procent z dobrą muzą w ucholcach.

Nowy Mesajah jest fajny, a jak! Bym na jakąś koncertową potupaję polazła;)



A nawet pojechałabym na bajsiklu, jak Mesa...DŻACH na okładce:)


Dane wyjazdu:
57.12 km 3.40 km teren
02:29 h 23.00 km/h:
Maks. pr.:43.41 km/h
Temperatura:5.0
HR max:160 ( 81%)
HR avg:132 ( 67%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1430 kcal

Żeby mi to było po raz przedostatni

Wtorek, 6 marca 2012 · dodano: 20.03.2012 | Komentarze 20

Jakoś tak się dziwnie płyty ziemskie układają, że jak mnie nachodzi na jęczenie i wkierwianie się na wszystko, że trenażer, że pod wiatr, że inne tanie wymówki, to wtedy wychodzę z domu o takiej godzinie, że napotykam chłopaka, który niedomaga z powodu choroby Heinego Medina, ma powykręcane dokładnie wszystko i kuśtyka. I napotykam na niego na szczęście, bo przez to do mojej pustej pały nadchodzi opamiętanie, przestaję skwierczeć, a moja koncentracja dotyczy starania, by jadąc dalej przed siebie wypatrzeć jakieś rosnące przy DDRze większych rozmiarów drzewo, którym będę mogła skosić swój debilny łeb.

Nie narzekamy, kurwa mać, jak naprawdę nie mamy ku temu powodów.

Poprzestałam na tym i pojechałam ustrzelić WRESZCIE N A ZEWNĄTRZ mój może niekoniecznie najbardziej ulubiony trening, ale po krótkiej, orzeźwiającej refleksji, którą macie w akapicie powyżej, zrobiłam go zadziwiająco chętnie.


I niech se wieje. Jeszcze niedawno pod Centrum Olimpijskie ZIMĄ zajeżdżali jacyś kosmici, zostawiali ślady na znak swojej obecności i zupełnie nadaremno, bo na chuj robienie śladów, jak i tak nikt zimą z istnienie rowerzy..., tfu, kurna! kosmitów nie wierzy. Jakby się wierzyło, odśnieżyłoby im się parking dla rowe... tfu, kurna! lądowisko dla latających spodków.

Do zobaczenia za rok, panie śniegu na parkingu dla rowerów pod obiektem sportowym © CheEvara




Ale.

NIE NARZEKAMY.

http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=QWdG2DKVWvY#!


No.


Dane wyjazdu:
44.63 km 0.00 km teren
01:57 h 22.89 km/h:
Maks. pr.:38.84 km/h
Temperatura:4.0
HR max:170 ( 86%)
HR avg:142 ( 72%)
Podjazdy: m
Kalorie: 974 kcal

Dobrze, że jak cuś zapominam, to mogę się wrócić po to rowerem

Poniedziałek, 5 marca 2012 · dodano: 20.03.2012 | Komentarze 6

Bo z buta to SZCZELIŁABY mię lekka kjurwica.
A ja po całym mocno zorganizowanym dniu – w moim przypadku mocne zorganizowanie to wstanie z wyra tylko 10 minut po tym, jak na dźwięk budzika wyrzekam poirytowene "szkurrrwa, już?” - wybrałam się wieczorem na siłownię po to, żeby 5 km od chaty zrobić sobie pamięciowy skan plecaka i zorientować się, że butów, to ja nie spakowałam na pewno.

I gdybym ja miała cofać się do tyłu (to nie jest błąd, a raczej wzmocnienie siły wyrazu słowa i dokładne zobrazowanie tego cofania się) po te buty jakimś komunikantem miejskim, to dziękuję, trening umieszczam sobie dokładnie tam, gdzie u dołu pleców zaczyna się taki rowek sarkazmu i kontestacji.

Dzięki całej tej operacji CAFANIA SIĘ z siłowni wyszłam ostatnia, prawie wyproszona (a i czułam się jak wypatroszona).

Zasadniczo z tego dnia naukę mam dla Was taką, że miejcie ajs szeroko ołpen, jeśli nie chcecie zginąć. Na styku Bielan i Żoliborza grasują pudła i to nie jest śmieszne:

Uwaga na kartony na Bielanach! © CheEvara




No. Słońce załadowało się na dłużej, a radochę z niego potęguje we mua coś, co se wzięłam i odgrzałam. O to:



Zamiennie z Mamą Selitą.


Dane wyjazdu:
130.21 km 20.00 km teren
05:37 h 23.18 km/h:
Maks. pr.:40.60 km/h
Temperatura:4.0
HR max:174 ( 88%)
HR avg:137 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2485 kcal

Mrozów nawiedzenie święt... tfu! Uchowaj Panie! ŚWIETNEJ! CheEvary:D

Niedziela, 4 marca 2012 · dodano: 19.03.2012 | Komentarze 18

Za ową wycieczkę dostałam od Wojtka opierdol:). Bo za długa i w ogóle ten tego. Wiedziałam, że tak będzie, nie konsultowałam moich zamiarów zatem, wierząc święcie w zasadę, że łatwiej uzyskać rozgrzeszenie niż pozwolenie.

Działa;)

Poza tym słońce świeciło tak, że byłam pewna, iż szczeznę, wybuchnę, wypatroszę kogoś/coś, jak nie spędzę w końcu całego dnia na rowerze/w towarzystwie rowerowym.

Wkurwiały mnie te ostatnie dni zwykłych dojazdów gdzieś, na ogół tylko do pracy, potrzebowałam dnia szwendania się, nawet jeśli miało to być szwendanie się pod wiatr.

Żeby ten dzień uznać za wypełniony jak należy, wstałam o brzasku, trening zrobiłam na trenażerze, bo ja na te swoje cuda mezocyklowe mam ustalone, wynalezione MOJE trasy, a wiedziałam, że tam, gdzie je zwykle cykam, będzie mi w związku z wypadem do Mrozów nie po drodze, rozstawiłam więc Tacxowe gówno, swoje przejechałam, po czym zrobiłam szybki przebiering, kąping, porwałam aparat i w drogę.

W Mrozach wiedziałam, że spotkam Niewe, Gora, Dżerrego i Radzia, zatem cel był jasny i klarowny – wychylić z chłopakami piwko. Wszyscy wiemy, jak brończyk smakuje po maratonie, wszyscy wiemy, że na zimowych edycjach Mazovii piwa, nie wiedzieć czemu, nie dystrybuują, postanowiłam zatem pozostać tą całą ZAJEBISTĄ CHE i z portfelem pełnym monet proszących o wymianę ich na buteleczki kilku zimnych przyjaciół, pojechałam w pełnym słońcu, hen przed siebie cholerną trasą na Mińsk Mazowiecki do Mrozów. Nie było źle, jeśli chodzi o samochody. Tylko trzem parchom należałby się karny kutas za wyprzedzanie na żyletkę.

Wiatr wiał mi w ryj, muzyczka w uchu świdrowała, słońce robiło wreszcie to, co do niego należy, czyli było, a ja radośnie młóciłam nożynami pod wiatr, przez wiochy (między innymi przez Mienię, która powitała mnie tabliczką MIENIA ROCKS!), wspominając, jak w tamtym roku prawiem na maraton w Mrozach się spóźniła;).

Zajechałam na metę maratonu, uprzednio napełniwszy plecak bursztynowym nektarem, przystanęłam, se przy barierkach, sprawdziłam w taczfonie, kto już na metę wjechał, kogo mam szukać, a na kogo jeszcze czekam i opstrykałam quarteza, który tym razem pełnił GŁOŚNO funkcję porządek-mana i opierdalał tych, którzy powinni zjechać na bok po tym, jak przyatakowali metę. Quartez totalnie mnię nie zauważył, uznałam zatem, że za taką potwarz pojadę mu po imieniu i wezwałam go do raportu.

Tu jeszcze nie wie, że świdrują go oczy samej Che:

Co ja paczę, oto quartez! © CheEvara


A tu fotę robi mi (nam) Pan Tata bmtwo:

Che tym razem w roli fotografera:) © CheEvara



Na metę pierwszy wpadł Radziu, kontent, że pierwszy, kontent jak cholera, nabuzowany satysfakcją i równie ufanzolony. Potem wbił Dżery, dalej Goro, ufanzolony już ponoć od początku maratonu (dlaczego, tłumaczy u siebie na blogu, polecam zapoznać się jednakowoż z moim demaskującym fakty komentarzem pod wpisem;)) i zawitał też Niewe, który jako jedyny uszanował to, co w tym moim małym plecaczkowym domku na plecach do tych jebanych Mrozów żem targała!

Spożył piwko nabożnie, tak, jak sobie to wymarzyłam, swoje notowania u mnie poprawił też Krzysiek Airbike'owy, który skorzystał z mojej piwnej gościnności i z butelczyny uronił również.

To lubię:)

Radek zadowolniony i ubłocony. Dżerry taki sam :D © CheEvara



Chłopaki z wypucowanymi sprzętami:D © CheEvara



Na metę wpadł również jakoś cuś wkurwiony obcy17, a że ja zmarzłam na tym postoju, bo trochę telepica temperaturowa była, zarządziłam, że chłopaki idą na zupę i ja – jak się okazało – też, bo Krzysiek oddał mi swój kuponik.

Ten Krzysiek:

Krzysiuńciu tralaluńciu:) © CheEvara



Przy stole jak to przy stole, nic się nie ukryje:

Zdjęcie ukradzione z Cyklopedii, a ukradzione Zbyszkowi Kowalskiemu - loff loff :) © CheEvara


Sączyliśmy, robiliśmy hałas i harmider i kusiliśmy brązowymi buteleczkami. Kusiliśmy tak, że Majka Busma aż stanęła nad naszym stołem i załkała żarłocznie nad naszym smacznie kasztelańskim losem. Gdyby przyszła wcześniej trafiłaby na całą butelę i bym jej tę butlę oddała. A na takie za późne przybywanie jest nawet ludowe powiedzenie, wobec czego Majce dostał się ino łyk.

Każdy z nas musiał się jakoś zebrać. Ja chciałam dzień na kołach spędzić, Niewe też, nawet obcykał trasę alternatywną do krajowej chyba dwójki, pożegnaliśmy się zatem z Radziem, Gorem i Dżerrym i podążyliśmy. Szlakami gdzieniegdzie mocno OFROŁDOWYMI, ale jak słusznie u siebie Niewe zauważył – lubię ja to:)

Kilka razy obkopaliśmy się w błocie, przekraczaliśmy też tory na dziko, grzęźliśmy w trawie i właśnie dlatego było zajebiście.

W Otwocku – z powodu dnia, który właśnie powoli uciekał – zdecydowaliśmy wsiąść w pociąg i dotrzeć do Zachodniego dworca i stamtąd jeszcze, znów na kołach – podążyć na Niewe ojczyzny łono.

Zmarzłam, zmęczyłam się, ale kurna. Co może być w życiu fajniejsze?


Dane wyjazdu:
13.08 km 0.00 km teren
00:44 h 17.84 km/h:
Maks. pr.:26.60 km/h
Temperatura:10.0
HR max:149 ( 76%)
HR avg:115 ( 58%)
Podjazdy: m
Kalorie: 219 kcal

No to trzecia część, zaległa tak samo, jak i ostatnie wpisy:D

Sobota, 3 marca 2012 · dodano: 19.03.2012 | Komentarze 11

Część trzecia dotyczy trzyrowerowej soboty, którą to – część, nie sobotę – miałam wrzucić jako ostatnią część, a zatem naturalną kontynuację dwóch poprzednich.

Powyższe zdanie napisałam, żeby zanudzić potencjalnego przypadkowego odbiorcę tej notatki oraz po to, żeby sprawdzić, czy jeszcze potrafię pierdolić trzy po trzy:D

W każdym razie.

Po tym jak nażarłyśmy się na sztywno u Karoliny, rzuciłam hasło, że trzeba jeszcze wykorzystać ten piękny słoneczny dzień i że idziemy jeszcze na rowery. Ja miałam plan zaposiadać w domu moje rowery wsje, a że mój full spędził część zimy u Karoliny w domu, potrzebowałam jej samej, żeby pomogła mi w dotarganiu do mnie i FSRa i Centka.

Stanęło na tym, że Karolina wsiada na Centiego, ja na fulla i jedziemy se spacerkiem na Bródno (czyli kompensacji i aktywnej regeneracji ciąg dalszy), odstawić moje bicykle. Tak, tym sposobem została u Karolajny moja kolarzówa, czyli stan posiadanych na metrażu rowerów zmianie za bardzo nie uległ:D
Ani na moim metrażu, ani na metrażu Karoli.

Ale świeciło TAKIE słońce, że dla mnie w taką pogodę przechodził tylko full. Miałam lekkiego stracha o Karolę, bo w Centku moje pedały są wyjechane już okrutnie, a to w zestawieniu z kompozycją nowych bloków i braków jeszcze umiejętności reagowania w porę i na czas groziło wyjebką.

Jakbym kurna wykrakała:)

Karolina pizgnęła o bruk w połowie drogi, może nie jakoś dotkliwie, ale z rozczarowaniem dla siebie samej i mnie. Już myślałam, że będzie pierwszą osobą, która nie zaliczy rozdziewiczającej spd gleby. Ona też tak myślała:)

Potem było już bezpiecznie.

U mnie na chacie przysiadłyśmy na malutkie piweczko, po czym dziewczyna wróciła do domu trambajajem, a ja pojechałam Centurionem jeszcze się ponawyżywać (jeden z drugim), o czym wspominałam w drugim wpisie z tegoż dnia.

No. I tak o.


Dane wyjazdu:
46.78 km 0.00 km teren
02:46 h 16.91 km/h:
Maks. pr.:23.80 km/h
Temperatura:5.0
HR max:153 ( 78%)
HR avg:114 ( 58%)
Podjazdy: m
Kalorie: 222 kcal

Soboty trzyetapowo-trzyrowerowej część druga;)

Sobota, 3 marca 2012 · dodano: 15.03.2012 | Komentarze 5

Taki rumor w Airbike na Dereniowej potrafię zrobić tylko ja, a asystować w tym potrafi mi tylko Karolina. Dwa huragany wtargnęły do sklepu.

Stanowiłyśmy niekłamaną atrakcję dla chłopaków, zwłaszcza Karolina, która par butów przymierzyła na oko osiemnaście. Ja w tym czasie bajerowałam Bartka na serwisie i uśmiewałam się, wspomniany rumor robiąc konsekwentny.

Słavciu z cierpliwością godną lepszej sprawy obsługiwał Karolę, która nie mogła przeżyć, że A ROZMIAR JEJ TO CZTERDZIEŚCI DWA.
W ramach tej fullserwisowej obsługi - chwilę po tym, jak z ust Karoliny padło sakramentalne "biorę se te buty na moje buty i ślubuję nie jęczeć, jakie to są wielkie buty" - nastąpiła wymiana pedałów na miejscu. Ja na wypadek wszelaki klucz ze sobą targałam, w razie gdyby wymiana w sklepie przez chłopaków miała stać się na skutek kilku czynników niemożliwa. Czasem tak bywa.

Jeszcze na koniec manipulacja z płaceniem, narobienie harmidru w sklepie i na serwisie raz jeszcze i w końcu wyniosłyśmy się z Dereniowej. Miałam wrażenie, że jak tylko zamknęły się za nami drzwi, w środku sklepu przeszedł tajfun oddechu ulgi, że to już za nimi i że teraz męczyć się z nami będą ci na KENie.

Po drodze spotkałyśmy Krzyśka, który śmiga w AIRBIKE.PL, gdzie pełni funkcję skarbnika, umówiłam się z nim, że nazajutrz widzimy się w Mrozach (on miał się pościgać, ja zjawić się towarzysko) i mogłyśmy z Karoliną tuptać dalej. Chwilę później Karolina spotkałą jakiegoś swojego znajomego, a mnie przychodzi do głowy, że jakby trzeba było z każdym napotkanym PO TRASIE kimś strzelić setkę, to jeszcze w tej samej godzinie ustanowiłybyśmy nową definicję hasła "pijane w trzy dupy".

A na KENIE jak to na KENIE. Ruch jak na Wall Street, zatem z lubością zaszyłam się w serwisie u Marcina i Radzia, tym bardziej, że jacyś supernowocześni rodzice, którzy przyleźli na zakupy całą familią, postanowili nie wyprowadzić na zewnątrz w celu uspokojenia DRĄCEGO MORDĘ NA CAŁY REGULATOR szkodnika.

Ja znoszę uzasadniony ryk dziecka, ale nie ryk małego pieprzonego terrorysty, któremu chodzi konkretnie o nic, ewentualnie o wkurwienie wszystkich w promieniu czterdziestu kilometrów.

Na serwisie trzy razy sięgałam po młotek, żeby ten ostry koniec umieścić w oku jebniętej matki, której najpewniej wydawało się chyba, że wszystkim ten ryk odpowiada.

Wielce zatem ucieszyło mnie przypomnienie sobie, że Pani Mama Karoliny poprosiła o kupienie gdzieś koperku do młodych ziemniaczków, z których kleciła dla nas obiad, to wyszłam na pobliski bazarek, z trudem powstrzymując pragnienie jebnięcia tych głośnych ludzi czymś odpowiednio jednorazowym.

Poszłyśmy z Karoliną na bazarek tugeda, zapewniając niesamowitą rozrywkę wizualną tym, którzy tam i coś sprzedają, i tym, którzy coś kupują. Dwie dupy w obciskach wracają z jednym pęczkiem koperku. Zaiste.

Wracają i kogo napotykają pod sklepem? Pawła mtbxc, który czekał na trzony i mózgi zgrupowania Bike Academy, czyli Grześka Golonko i Adama Starzyńskiego. Ci, którzy czytają blogaska Pawła wiedzą, że pojechali se oni, ŚWINIE! do Chorwacji z rowerami, wkurwiać wszystkich fotami w spodenkach i w trykotach z krótkimi rękawami.

Z Pawłem (który kilka dni wcześniej mnię odwiedził osobiście i w cywilu indahaus, by zapożyczyć pokrowiec na rower) wymieniliśmy serdeczne złośliwości, oplotkowaliśmy wszystko, na ile się da w tak krótkim czasie oplotkować i tyle go widziano. Pojechał. Do Chorwacji, gdzie jakieś tam KANIONY mu z ręki jadły.

No mówię Wam, dzień spotykania znajomych.

Poczekałyśmy z Karolą na Marcina, który o 14-tej kończył robotę i w takiej konfiguracji wytoczyliśmy się z KENa, Karolina klikając blokami poprzez edukacyjne (nabieranie odruchów, wiecie:)) wpinanie i wypinanie buta, Marcin fikający na swoim Stumpie i Che zakochana na nowo w Centurionie. Przy Imielinie spotkaliśmy Bartka (tego samego, z którym godzinę wcześniej na Dereniowej wbijaliśmy sobie szpilę), który fikał też, acz na swoim andżeju.

No i taka mafia (w tym ja, głaszcząca Centka po mostku i niżej też) przejechała pół miasta, gdzieś po drodze zgubiła Bartka i na Puławskiej została zatrzymana przez patrol policji, za jazdę po chodniku.

- To jakaś zorganizowana akcja? - wypaliła Karolina.
Aspirant spisujący poczucie humoru miał nieinwazyjne i nie nawiązywał interakcji z nami, choć brewka mu pykała, a i uśmieszek się gdzieniegdzie przwijał. Prawie nie zdzierżył, gdy ja na pytanie o imiona rodziców wyjawiłam mu, że Józef i Krystyna, przy czym Józef to matka, a Krystyna to ojciec, ale niech mnie nie pyta, czemu tak jest, ale ktoś tak to wymyślił i tak zostało, dokładnie tak, jak z tym znakiem zapytania, którego kiedyś nie chciało się komuś przetłumaczyć i teraz jest tak samo i po polsku, i po czesku, i po węgiersku. Generalnie dziwne, ale trzeba się z tym pogodzić.

Nstomiast koleś w tak zwanej suce, który przez RADIOLĘ sprawdzał nasze dane, ubaw miał po pas i chwilę po spisaniu całej trójki oznajmił wesoło, że będzie tym razem tylko pouczenie i zapytał:
- Czy czujecie się państwo pouczeni?

Na co głupia Che odrzekła:
- Panie PERSPIRANCIE czujemy się pouczeni jak jasna cholera! Nigdy nie byliśmy tacy pouczeni!

Czym tylko gościowi jego dobry ubaw scementowałam. Takich ludzi to ja lubię, podrażni, podrażni, a potem połaskocze:)

No. Marcin odholował nas pod samą karolinową twierdzę, nie zechciał wleźć na obiad (z tym koperkiem, z którym to tak dzielnie paradowałyśmy przez bazarek i przyległości), ja natomiast wykorzystałam tę chwilę na to, by urobić Karolinę pod kątem wykonania ostatniej części mojego niecnego planu;).

A poza tym obiad Pani Mamy to jest PAN KRÓL OBIAD Pani Mamy.

--
pe.es. Kilometraż Centurionowy jest właśnie taki dlatego, że do około piętnastu kilometrów przejechanych z serwisu do centrum z Marcinem i Karolajną doliczam późnowieczorny dystans z rundki po mieście. Musiałam. Musiałam:). Ale czwartego wpisu z tego samego dnia dziergać mi się już nie chce.


A średnia dramatyczna, ale Karolina i Marcin to osoby, z którymi powinnam odrabiać lekcję z superkompensacji:D


No i to jeszcze nie koniec;)


Dane wyjazdu:
13.61 km 0.00 km teren
00:27 h 30.24 km/h:
Maks. pr.:47.44 km/h
Temperatura:4.0
HR max:171 ( 87%)
HR avg:140 ( 71%)
Podjazdy: m
Kalorie: 250 kcal
Rower:

To będzie sobota trzyetapowa;) Część pierwsza

Sobota, 3 marca 2012 · dodano: 15.03.2012 | Komentarze 0

Pytanie dnia - jak to zrobić, żeby i odebrać Centuriona z serwisu i zanadto nie obrzygać komunikacji miejskiej, w którą wsiąść muszę, żeby wrócić moim najulubieńszym rowerem? Wytęsknionym i w ogóle?
Odpowiedzi są dwie i są połączone:
A. Znaleźć sobie towarzystwo
B. Kombinować.

Towarzystwo to nie problem. Już dawno namawiałam Karolajnę na zamianę platform na spdy. Kiedyś nawet zmusiłam ją do jazdy w moich Sidikach i na Centurionie, żeby zapoznała się, w czym rzecz i żeby się spodobało. Skutek odniosłam. Karolajna zapoznała się, w czym rzecz i spodobało jej się.

Ma się to zacięcie marketingowe.

Dziewczyna dojrzała emocjonalnie i finansowo do decyzji, że jedziemy kupić dla niej laczki i pedały.

A że ja lubię załatwiać siedemset trzy rzeczy za jednym zamachem, zarządziłam, że jedziemy do Airbike, bo tam i są buty, które sobie upatrzyła w necie, i jest też mój oporządzony Centurion, do którego znów będę mogła mówić wyłącznie ładnie, zamiast ostatniego NOŻ TY KURWO (ale to tylko w zamian za niedziałający napęd).

Dobrze to rozkminiłam? Ano pewnie, że dobrze.

O poranku, słonecznym, acz rześkim dosiadłam kolarzówencji, mojej strzały i najechałam jak Tatarzy Konstantynopol twierdzę Karolajnową w centrum. Zawsze to 13 km na rowerze, a nie w komunikacji. Słoneczko przypiekało, a czas wolno płynął, nie na tyle jednak, żeby nie chciało mi się już teraz zaraz natychmiast przedostać się na Kabaty PO MÓJ NAJULUBIEŃSZY ROWER.

Narada nastąpiła burzliwa, wskutek której zdecydowałyśmy, że garażuję u niej kolarzówkę, ona porywa swego Wheelera, w takim składzie ładujemy się do metra, lecimy do Airbike na Dereniową po buty, a stamtąd za pomocą aplikacji zwanej SZPACJIREN GEJEN MACHEN KLINGEN, czyli spacerkiem przedostajemy się na KEN po Centiego.

Ową przejażdżkę metrem zniosłam dobrze tylko dlatego, że Karolina mnie zagadywała i po raz pierwszy nie myślałam o strzeleniu womita w wagonie.

Ponieważ dzień ten przejechałam na trzech rowerach, a rzetelność lubię, to by było na tyle, jeśli chodzi o kolarzówkę, zapraszam zatem do części drugiej, Centurionowej:D


Dane wyjazdu:
38.66 km 0.00 km teren
01:45 h 22.09 km/h:
Maks. pr.:49.74 km/h
Temperatura:4.0
HR max:171 ( 87%)
HR avg:118 ( 60%)
Podjazdy: m
Kalorie: 724 kcal
Rower:

Piosenkę pana Koracza O WIOŚNIE bym chciała najchętniej usłyszeć

Piątek, 2 marca 2012 · dodano: 14.03.2012 | Komentarze 2

Bo porzuciłam zimówkie-kurtkie i se życzę, by to wystarczyło jako forma zaklęcia rzeczywistości. Ponieważ wpis o drugim marca robię niemal dwa tygodnie później, mogę śmiało post-prorokować, że wystarczyło w ilości PRAWIE. Też dobrze. Zawsze mogły wrócić mrozy, a ja nie lubię przepraszać cuś, czym chwilę wcześniej wzgardziłam. W tym wypadku kurtkę.

A tu pojawiła się krótka zajawka, demo, wręcz trailer wiosny i ja się przywiązuję do myśli, że to już.


Ponieważ jeździłam krótko, będę też pisać krótko. Notka dla notki, bo kto by kurna pamiętał, co się działo dwa tygi wstecz. Innymi słowy, nie pomnę CO JA JECHAŁAM.

Mój blogas obrasta mchem i paprocią i zaraz stanie się tak, że wpis tu będzie można powitać zwięzłym: CO JA PACZE, NOTA U CHE!

A zima prawdopodobnie wsiadła tu i jedzie do Babilonu:)





Dane wyjazdu:
48.18 km 0.00 km teren
01:57 h 24.71 km/h:
Maks. pr.:48.60 km/h
Temperatura:4.0
HR max:169 ( 86%)
HR avg:137 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1134 kcal
Rower:

Mgła sprawcą ogólnoludzkiego ochujenia

Czwartek, 1 marca 2012 · dodano: 13.03.2012 | Komentarze 5

Naprawdę. Mam do roboty kilometrów około 15, a już na czwartym myślałam, że oto jest dzień, w którym ktoś wskoczy na mój stołek, bo ja zwyczajnie do robo cała i zdrowa nie dotrę. A to jakiś kutas wielgus wymusi na mnie pierwszeństwo ze swojej wyraźnej podporządkowanej, a to mi się jakaś franca korpotaksówkowa nagle zatrzyma tuż przed kołem, centralnie, bez krępacji i niefrasobliwie na pasie ruchu, inny chujas włącza lewy migacz, a odwala kichę i skręca z lewego pasa w prawo, noż ja je-bię.

Sprawdzam w kalendarzu, w grafiku, w przepowiedniach niejakiego Nabuchodonozora, w horoskopie w „Angorze” i nie! Nigdzie nie napisano, że mam dziś umrzeć.

Dobra, OK, owszem, jadąc do pracy, napotykam wymalowany na jednym z osiedli konkretny nakaz brzmiący: UMRZYJ CHUJU, ale nie biorę go do siebie personalnie, bo po pierwsze, nie mam na to czasu, po drugie, tego dnia, kiedy wszyscy chcieli mnie unicestwić, miasto spowijała mgła, a w nakazie o tym ani słowa, że mam umrzeć w mgłę, co trochę wyklucza mój osobisty koniec świata dnia pierwszego miesiąca trzeciego roku bieżącego.



Po co wam wolność, jak macie te swoje samochody, a potem utykacie w nich w drodze do wolnej pracy, na której to drodze was bez wysiłku opykuję moim kolarzówo-superśmigaczem. Hę?