Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Styczeń, 2015

Dystans całkowity:115.77 km (w terenie 35.50 km; 30.66%)
Czas w ruchu:03:36
Średnia prędkość:22.11 km/h
Maksymalna prędkość:40.09 km/h
Suma kalorii:1172 kcal
Liczba aktywności:5
Średnio na aktywność:23.15 km i 0h 54m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
19.69 km 2.00 km teren
00:57 h 20.73 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:1.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: 693 kcal

A tym razem Centurionem

Sobota, 31 stycznia 2015 · dodano: 25.02.2015 | Komentarze 6

Bo mnie okoliczności flory i fauny zmusiły.

Śnieg mi zawitał do wsi. Taki popierdółkowy co prawda, bez nadziei na biegówki, na miesięczną choć zmarzlinę na bagnach kampinoskich, ale zawitał.
Był on sobie taki marny, że najechanie na niego rowerem spowodowało, że cały się na oponę nagarnął i na kostce zostało po nim tylko wspomnienie.

Inna sprawa, że nie tęsknię.

Ale do przeciwnika podeszłam z respektem, wyciągając na poły zakolcowanego Centka. Opłacało się to tylko przez pierwsze 3 km, bo potem zaczęła się zwyczajna breja. Przesolona. W napędzie zgrzytająca. Po śniegu zostały tylko wielgaśne kałuże, wdzierające się do butów, spodni i w inne intymne miejsca.

Jeżdżąc Specem, zdążyłam zapomnieć, jaki ciężki krążownik z tego Centuriona.

Ale jak ludzie jeżdżą samochodami po mokrych drogach to… Bogu niechaj będzie chwała i cześć za Amerykanów, bo byśmy w cuglach wygrali konkurs na najdurniejszy naród, deklasując konkurencję.



Dane wyjazdu:
19.69 km 2.00 km teren
00:55 h 21.48 km/h:
Maks. pr.:30.78 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: 479 kcal

W pisaniu stopuje mnie cholerny Garmin

Piątek, 30 stycznia 2015 · dodano: 24.02.2015 | Komentarze 7

Bo może i mam chęć. I czas. I może coś tam jeżdżę. Ale pamięć mnię zawodzi. Puchaty mówi, że wszystkiemu winna jest beczułka. I przeto nie wiem, tępo gapiąc się w Garmina, skąd dokąd jechałam. Po kilometrażu ciężko poznać. Najłatwiej po godzinie rozpoczęcia. Bo na przykład o 7:30 mogłam napierać tylko do Pruszkowa. I na pewno byłaby to sobota. A o 12:12? Też niecałe 20 km? To mógłby być Kampinos. Ale czy jest?

Cholerne tajemnice beczułki.








Ale odnalazłam notatki, które bywa, że czynię. Z kronikarskiego obowiązku. A poza tym cholera wie, w jakiej sprawie będę kiedyś przesłuchiwana. Lepiej znać okoliczności.

No i co się okazało.

Jechałam onegdaj do Pruszkowa. Było ślisko i kilka razy koło mi umykało. Ale okazałam się zawodowym antyumykaczem. I balansując (nie tak jak poprzednio, kiedy pierwszego orła wycięłam już pod bramą domową, którą zamknąć chciałam, drugiego orła dwa kilometry później, trzeciego kujawiaka z wślizgiem rowerowym uczyniłam w Święcicach, czwartego pod samym Pruszkowem, żeby było śmieszniej, mając w zasięgu wzroku pługosolarkę), jakoś dotarłam.

I myślałam tylko o Centurionie, któremu założyłam jedną kolcowaną oponę.

Tak, ten wpis jest zrobiony na odwal się, na kolanie, dla pieniędzy i dla blichtru. 

Kto się tu zna na Garminie 705? I nie zagląda na mojego przykurzonego bloga tylko po to, żeby sobie pofapować?



Dane wyjazdu:
20.38 km 1.00 km teren
00:56 h 21.84 km/h:
Maks. pr.:29.54 km/h
Temperatura:1.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

I choć jeżdżę pedalsko mało, to już mam zaległości

Sobota, 17 stycznia 2015 · dodano: 01.02.2015 | Komentarze 8

A było to dwa tygodnie temu. I będzie to rzecz o mych smutnych kacach. Filmowych wręcz. O takich, do których ZAWSZE prowadzi uparte „Nieeeee, nie żłopię dziś, jutro muszę wcześnie się podźwignąć”. A potem kończy się jak zawsze.

Zaczęło się w Domu Pretendującego Do Bycia Złym, czyli u rutera i jego nadobnej małżonki (tak, tak, wszystkie lecące na rutera DZIERLATKI, on ma Żonę i to do tego Roszczeniową!!). I była moja litania, jak to nie mogę, jak to muszę wcześnie wstać. I mój lament nakazujący wszystkim mi współczuć.

I współczuli. Kasztelanami mi współczuli.

A potem? A co potem??

W środku nocy, czyli około siódmej, gdy jeszcze nawet nie śmiało świtać, podźwignęłam łeb, ciężki sromotnie. Podźwignęłam, jęcząc. Świat widziałam na fioletowo. Pojęłam, że potrzebuję takiej metalowej opaski na gardło, co to ją się zakłada łabędziom, żeby nie żarły TOO MUCH. Tyle, że mnie potrzebna jeszcze cieńsza. Antyalkoholowa.

Dzień zapowiadał się multiparszywie.

Jakie ja miałam po drodze halucynacje!
Począwszy, że.

Świat mnie przywitał pięknym świtem, czerwonym, jak nad morzem. Czerwonym. Czyli przynajmniej kolory zaczęłam różnicować.




I goniącym mnie uparcie kundlem mnie przywitał.

Oraz wizualizacją nadjeżdżającego z przeciwka samochodu jako nacierającego wściekłego rosomaka.Serio. Jechałam ciężko, łeb mi nad kierownicą wisiał, ócz miałam plugawy, a gdym wzrok umęczony podniosła raz znad koła, ujrzałam białego, wściekłego, zacietrzewionego ROSOMAKA.
A była to zwykła stara Toyota (po wnikliwej analizie).

Zaczęłam mieć wątpliwości, cożem wczoraj sączyła, ale jednocześnie powzięłam postanowienie, że będę to następnym razem rozcieńczać. No czułam się podle. Jak każdy z nas o siódmej rano.

A wysiłek nie pomagał.

I gdy jużech myślała, że koniec mój nadciąga, zobaczyłam (zhalucynowałam??) co następuje.

Pośrodku Płochocina pięknemu wschodowi słońca przyglądał się stojący na chodniku MENEL.

Śmiało mogę zeznać, że on tenże wschód kontemplował.

Czcił go.

Stał w wioskowej płochocińskiej szarzyźnie, pośród krajobrazu rozprutych lub też od samego początku źle ułożonych chodników. I zafascynowany patrzył.

Nie zauważył mnie, zasuwającego z naprzeciwka wyjącego tira, niczego. Widział tylko słońce.

I był w tym patrzeniu najpiękniejszym MENELEM na świecie. Był personifikacją cytatu „ujrzawszy cię pojąłem, że zachwyt jest żywiołem”. Emanował tym wyrazem zasmakowania wielkiej sztuki, jaki przybiera się wchodząc do galerii (z obrazami, nie handlowej), wiedząc, że ni chuja się tych bohomazów nie zrozumie. Ale coś w nich jest.

Piękny był w tej całej swojej styranej życiem, spirytusem, pomarszczonej krasie.

Zrobiło mi się lepiej (tylko ciut). Dalsza część trasy zleciała mi na przypominaniu sobie, który to polski malarz tak dobrze rejestrował polskie proste, wieśniacze twarze.

A jechało mi się ciężko. I jeszcze chwilę trwało, zanim dotarłam.

I już o 16-tej przypomniałam sobie, że Chełmoński.

Ten PIĘKNY MENEL był go godzien. I na odwrót.

A ja już więcej nie piję.


Dane wyjazdu:
19.83 km 2.50 km teren
00:48 h 24.79 km/h:
Maks. pr.:35.42 km/h
Temperatura:2.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Co by było, gdyby dziś jeszcze zaistniał wpis?

Sobota, 10 stycznia 2015 · dodano: 14.01.2015 | Komentarze 7

No co?
Psińco, pewnie.

Tym bardziej, że wpis ci on, symboliczny, bo jakiś to kilometraż? Tyle, że nawet młodociana Che na swoim Wigry 3 nie zamierzała przejechać, gdyż „bo to opłaca się na DWAŚCIA kilo przebierać?”.

Inna sprawa, że tak niedaleko miałam do liceum. Do którego chodziłam, choć niewiele w mojej aparycji na to wskazuje. A już w bystrości to w ogóle.

I jeszcze ta pora. 7:30 rano. SIÓ-DMA CZY-DZIE-ŹDZI.
Tylko pieniądze są w stanie mnie z domu o tej nieludzkiej godzinie, w nocy przecież, z domu, spod kołdry wywlec.

To jest taka pora, że nawet koty nie wyłażą z budy, którą natenczas onegdaj Niewe był samotnie własnymi ręcyma sklecił. A buda piętrowa. Ocieplana styropianem. Też bym nie wyszła. O tej cholernej siódmej.

I jeszcze ten wiatr. Ten co tu i ówdzie powyciągał z korzeniami drzew nieco, pozrywał banery i poszalał, szkodnik.
Acz mnie – jak przystało na człowieka sukcesu – wiał przeważnie w plecy i zadek zgrabny.

A jeszcze ta droga. Smutna jak ponury szpak wgapiony w smętną WEDŻAJNĘ. Bo ja do Pruszkowa zmierzałam. A przez te dwadzieścia wyasfaltowanych kilometrasków popatrzeć na co NI MA.

Najpierw mam szuter, tym razem namokły styczniowymi, zwyczajnymi w tym okresie. opadami deszczu (przez dni 3). Więc już na wstępie wyglądałam jak salceson wylądowany w piachu.

Potem mam dwa zakręty, jedno skrzyżowanie, kolejne dwa zakręty i dawną Poznańską. Potem skręcam na Płochocin i tam spotyka mnie miły akcent w postaci KOTECKA w oknie w jednym z domów. Następnie jak się uda, trafiam na pociąg i zamknięty przejazd, też w Płochocinie. A potem jadę sobie wzdłuż torów, co mi przypomina fajne dzieje, kiedy beztrosko pracowałam w korporacji i, choć modnie było mówić inaczej, czasu miałam w cholerę.

A potem to już Domaniew (po kolejnym szutrze namokłym, namokniętym nawet, który ustabilizował mój salcesonowaty stan) i wiadukt nad autostradą, który zawsze staram się pokonywać z blatu, DEPIĄC W PEDAŁA i już za chwileczkę jestem w Pruszkowie.

I to opłaca się w ogóle wpis robić? Nie wydaje mie się.

Ale nie zebrałam się tutaj, żeby sobie tańczyć.


Dane wyjazdu:
36.18 km 28.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:40.09 km/h
Temperatura:-4.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Niechaj będzie, że powracam

Niedziela, 4 stycznia 2015 · dodano: 07.01.2015 | Komentarze 14

 I niechaj będzie, że nie na jeden wpis…;)

Bo to różnie, wszelako wręcz, bywa.

A powracam, bo… KUUUUŹWA!
Zbulwersowana jestem tymi spsiałymi czasami, w których to przyszło mię i Niewemu (temu Niewu) spotkać się, jak to drzewiej bywało, w okolicznościach A I OWSZEM rowerowych, z niejakim Gorem i nie inszym Janeczkiem i muszę temu dać ujście.
W samym spotkaniu nie ma nic bulwersującego. Najgorsze jest to, że oni zziębnięci, zziajani jak trzynogi jamnik lecący za autobusem (nie pytajcie mnie, po co, one tak lecą zawsze, tak w trupa, jakby w tym autobusie zostawiły plecak) weszli do Domu PRZECIEŻ KUŹWA WCIĄŻ Złego, po przelocie rowerem weszli, i na proste, gościnne pytanie na powitanie „PIWECZKO?” odparli:

(tu charcham i miotam plwociną plugawie)

„RACZEJ HERBATĘ”

(nadal charcham i się raczej nie odcharchnę)

I ja, mając łzy w oczach, trzęsąc w cichej rozpaczy brodą, im tę herbatę PODAŁAM.

Na swoje usprawiedliwienie mam tasak, którym właśnie zamachuję się na tęże rękę od robienia herbaty.

Potem było ciut tylko lepiej.

Wyszliśmy bowiem tych dwóch Żonkosi do stolicy na rowerach odprowadzić. Poniekąd żeby się upewnić, że sobie poszli (bo ileż można udawać ogólną wesołość w stosunku do osób pijących po rowerze HERBATĘ??).

I zaliczyliśmy trasę do stolicy możliwie najbardziej leśnym wariantem. Goro pewnie kurwił pod nosem na tę korzenistą pożarówkę, bo pomykał na singlu swym osakwionym, łomoczącym na wszelkich wybojach, ale świeciło słońce i nikt nie zważał na jakiej tam post-herbaciane utyskiwania.
Zresztą, kto by tam słuchał.

Z chłopakami rozstaliśmy się w na Bemowie – z Janeczkiem po eleganckim pożegnaniu, a z Gorem dość spontanicznie, bo się oddzielił bez słowa w Małpim Gaju. Wobec czego, uciskani czasem i lekutkim mrozem pojechaliśmy w swą ZŁĄ stronę.

Słońce świeciło, byliśmy na rowerach, a i tak smutek jakiś.
Herbatę, kurwa.