Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2011

Dystans całkowity:2209.01 km (w terenie 612.23 km; 27.72%)
Czas w ruchu:96:32
Średnia prędkość:22.88 km/h
Maksymalna prędkość:60.50 km/h
Suma podjazdów:1184 m
Maks. tętno maksymalne:193 (100 %)
Maks. tętno średnie:169 (88 %)
Suma kalorii:41519 kcal
Liczba aktywności:31
Średnio na aktywność:71.26 km i 3h 06m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
77.81 km 12.66 km teren
03:23 h 23.00 km/h:
Maks. pr.:42.50 km/h
Temperatura:28.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:134 ( 69%)
Podjazdy: 37 m
Kalorie: 1213 kcal

Dziękujemy ci, Pęknięta Gumo!

Wtorek, 31 maja 2011 · dodano: 02.06.2011 | Komentarze 22

Wcale mi nie chodzi o tego małego biednego Indiańca z dowcipa owego:

Mały indiański chłopiec rozmawia ze swoim ojcem, Stojącym Bykiem:
- Tato, dlaczego moja starsza siostra ma na imię Kwiecista Polana ?
- Bo widzisz, synku, została poczęta na kwiecistej polanie.
- Tato, a dlaczego mój starszy brat ma na imię Rwący Potok ?
- Bo widzisz, synku, został poczęty nad rwącym potokiem.
- Tata, a dlaczego...
- E...daj mi już spokój Pęknięta Gumo.

No bo statek sobie cały dzień płynie i płynie, przepływa tak caluuuuuśki ocean, po czym kurna tonie u wejścia do portu. A już witał się z... portierem (to ten koleś, co w porcie pracuje, tak samo jak ten koleś, który ma fart, dlatego jest fartuchem) i z gąską i z panią Halinką, co zasuwa w doku...

I ja też. Przemierzyłam cały kraj – od Bródna po Służewiec, po to, żeby wieczorem złapać we fulliku gumofilca pospolitego.

W drodze do roboty zrobiłam 3 dychy, po robocie prawie 5 i co? Norrrrrmalnie 4 kilometry od domu tak zwany KAPĆ się do mnię przypałętał. I te cztery kilometry przebyłam DODYMYWUJĄC POWIETRZA.
Bo już nie chciało mi się rozkulbaczać.

No żeby cię tak chudy byk w otwór mniejszy i większy, ty, ty, ty... dziadygo ty!


A poza tym to mam w robocie taki zapierdol, że śmiało można mi założyć chomąto i jakby co, zamiast spać, mogę zaorać komuś pole. Przy czym zaznaczam, że jeśli chodzi o technikę, to preferuję w rozgon, czyli inaczej rozorywkę, polegającą na dokładaniu skib do brzegów składu; kończy się to na środku składu, gdzie powstaje bruzda.

Także tego WIĘC.

Dane wyjazdu:
74.87 km 0.00 km teren
02:31 h 29.75 km/h:
Maks. pr.:52.00 km/h
Temperatura:22.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:138 ( 71%)
Podjazdy: 41 m
Kalorie: 1035 kcal

Na potęgę posępnego czerepu!

Poniedziałek, 30 maja 2011 · dodano: 01.06.2011 | Komentarze 12

Gdyby olsztyńska Mazovia odbywała się w poniedziałek, a nie w niedzielę, to wygrałabym ją i z Rękawkiem. Jakiego ja pier*olnięcia mocy doznałam, to aż furczalo!

Ale zanim do tego doJszło, NIE MOGŁAM ZWLEC SIĘ Z WYRA. Trzymało mię wszystkimi mackami, a może MACKYMA i nie chciało wypuścić. Najwidoczniej, aby się wyspać wystarczy mi... "jeszcze tylko 5 minut". W efekcie w robocie odwołano zebranie, na które nie dojechałam na czas.
Znaczy się, na jakiś czas dojechałam, ale nie na ten, co trzeba.
:D
W innym, lekutko wcześniejszym efekcie minęłam się w drodze DO robo na nadwiślańskiej ścieżce z Obcym17, który nie rozpoznał CheEvary. Leszcz.
Czuję drastyczny niesmak.

A to IDEALNY KAWALUTEK NA TEN PONIEDZIAŁUTEK



:D

Dane wyjazdu:
84.53 km 82.21 km teren
03:43 h 22.74 km/h:
Maks. pr.:60.50 km/h
Temperatura:20.0
HR max:180 ( 93%)
HR avg:160 ( 83%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2033 kcal

Mazovia MTB we w Olsztynie, czyli wreszcie góra-dół-góra! I dół

Niedziela, 29 maja 2011 · dodano: 30.05.2011 | Komentarze 42

Drugiego miejsca jeszcze w tym sezonie nie zdobyłam. No to zdanie po wczoraj jest już leTko nieaktualnie, bo Niewiarowsko Olgo zadbała o to, bym na pierwsze wlazła se tylko dla samego WLAJŚCIA. I na potrzeby sesji foto. Jak o tu, o:

Jest Spec, jestem ja i to na nielegalu na jedynce;) © CheEvara



Bo uciekła mi już na początku na cztery minuty, a – znajcie wszyscy mą dobroć – mogła na więcej, gdybym gadała i pielęgnując swoje towarzyskie życie, plotkowała z kimkolwiek jadąc to moje giga. A nie gadałam. Może jedynie kawałek z jakimś chłopakiem z MTB Ełk Prostki, który – jak zeznał – niechcący, co i rusz zajeżdżał mi drogę, gdym chciała go objechać. Chwilę, a właściwie do rozjazdu dystansów utrzymałam się mu na kole, a potem przyszedł czas na walkę wyłącznie ze sobą.

No i na walkę z wiedzą od mojego dyra sportowego, którego w końcówce mega dogoniłam, a który sprzedał mi info, że do Niewiarowsko Olgo mam cztery minuty straty.

Chcecie, abym zaczęła od brzegu?

Nie chcecie? To zacznę.

Dawno, dawno temu, kiedy słońce nie musia… Krwa, znowu publika mi się pomyliła.

Łan mor tajm.

Sto lat temu, w dniu równonocy, człowiek postanowił udowodnić, że czarne jest białe, po czym zginął na pierwszym przejściu dla pieszych…

Krwa. Znowu nie ta taśma.

Dobra. Koniec tych podśmiechujków.

Bo na przykład w ogóle śmieszne nie jest, jak mnie psychika masakruje przed każdym startem. A raczej psychosomatyka. Nie rzygam, nie mam sraczki, ale mięśnie mam tak zbite, szczenę tak zaciśniętą, że jestem jednym wielkim pokurczem.

Ale. „Widzisz? Niby taki pokurcz, a jakie ma pierdolnięcie?”
No.

Tera tak. Uprasza się o wyjście stąd tych, którzy nie lubią słodkopierdzącego karampukostwa. Generalnie radzę pospierdalać gdzie indziej. Bo chciałam oświadczyć, że Fascik, biedny, zagilony, osłabiony DYMAŁ PRZEZ CAŁY KRAJ PO TO, ŻEBY PRZYWIEŹĆ MI MÓJ ROWER. Nad którym sam, własnymi ręcyma, pracował od Legionowa. Dymał po to, żeby nie startować, bo chory. Przyjechał do tego Olsztyna tylko po to, żeby wynudzić się przez te cztery godziny, czekając na mnie. I na mój rower. Który zawinął po moim zajechaniu na metę, again na nowo do Trójcity. Bo akcja odchudzacja nieskończoną jest.
Co chłopak poświęcił, żeby przyjechać, wiem ja i on.
I ja poproszę o spotykanie CHOĆ RAZ W TYGODNIU TAKICH LUDZI.
Tylko jak to zrobić bez nieetycznego klonowania?
Fok.

Fascik, jestem fanką Twoją wielką i będę nieść przez świat Twój kaganek zajebistości. Lub też kaganek Twojej zajebistości. Albo i jedno i drugie.

Coś wymyślę.
Może jak jest opcja rozdzielania bliźniąt syjamskich, jest opcja ich zszywania? To poproszę takiego zszywania trzy litry. Nas będą szyć, a my te trzy litry radośnie spożyjemy, dawszy temu radę.

Kurna mać.

Na lekutko odchudzonym Specu – dostałam na ten maraton koła Michała i OK, muszę mu przyznać, że jestem głupia cipą, bo już same koła dały w pytę różnicy na wadze, a mogłyby więcej, gdybym, ZAKUTA PAŁA, nie uparła się na system dętkowy – cisnęło mi się bajeczkowo. Jak ja popierniczałam na zjazdach, to tylko liście mi przy ryju na singlach świszczały!
A jak uciekałam na podjazdach! Fok fok.

Się uciekało na podjazdach, a potem jeszcze się spieprzało na zjazdach;) © CheEvara



Tak, gotowam przeprosić każdego, kto zażąda tego, a za to, że z manii odchudzania roweru nabijałam się obrzydliwie zawsze.

Traska suuuuuuper. Pięknie udowodniła, że na maratonach z konkretną różnicą przewyższeń lecę jak pocisk. Ze wszystkich moich startów, to właśnie z wczorajszego, olsztyńskiego mam najlepszą średnią. Nie rozumiem, dlaczego w Cyklopedii wpisano dystans 90 kilo, skoro ten podany przed startem (a mocno mnie podkierwiający, bo dzień wcześniej fiknęłam radosnego podwójnego tulupa, jak zobaczyłam, że wreszcie pojadę uczciwe giga, liczące 97 km) czyli 84 km zgadzał się z tym, co mi wyliczył licznik pokładowy. I nawet średnia jest z niego wyjęta. Z 90-ciu kaemów wyszłaby mi średnia o dwa km wyższa. Po co te fikołki? Nie wiem.

Co tam jeszcze.

Wyjebkę zaliczyłam raz, na korzennym podjeździe, ktoś za mną KĄŚLIWIE DOŚĆ krzyknął, żebym opisała to na blogu i w dodatku dodała, że wywaliłam się przez kogoś.

MÓWISZ I MASZ. Jak obiecałam. NAPISAŁAM.

Choć niestety nie wiem, komu obiecałam. Zaktywizuj się, postaw piwo. Polubię to na fejsbuku.

Tyle, że to naprawdę było przez kogoś. Ale ja to wiem, a koledze domagającemu się notki o tym na blogu satysfakcji dawać nie będę. Dopóki nie postawi bro, to nie ma takiej opcji:P.

Swoją drogą, piękne jest, ile ludzi mi wrzeszczało: ,,nie jestem na BSie, ale czytam Twojego bloga!”.
Taaaaaa, a potem to nie mnie, a Masłowską drukują, ta zgarnia paszporty a to Ugandy, a to Polsatu, a to Polityki. A ja co? PySyTyRo.
Ale generalnie dobrze. Jakby mi się zaczęły wywiady w zakładach pracy, nie miałabym czasu napierniczać na tym rowerze.

No i ło.

Czy jest mi smutno, że gdy przed startem stałam z Elcią i Fascikiem, Niewiarowsko Olgo zlała nasz trójkącik, ale wystarczyło, że oddaliłam się celem ustawienia się w lepszym miejscu szektora (szektor, to jak reszort:
), od razu do nich podtuptała?
Nie. Dam radę żyć z tym.

Czy lubię grać wioskowego głupka, który cieszy się z sukcesów innych, nawet jeśli ci inni mają kij bejsbolowy w dupie?
Omatkostrasznie!

Czy lubię z emfazą gratulować i głośno podziwiać takich ludzi, którym wydaje się, że są o jakieś siedemnaście trysetliardów lepsi ode mnie (niestety, panienko, moja kupa, a kupa panienki to po raz wtóry niestety ciągle kupa)?
Przekocham.

Czy się cieszę z tego drugiego miejsca?
Ojakjasnaśrubkaicholercia, pewnie!

O tu się cieszę:

A odchudzony Specyk leży sobie i odpoczywa:) © CheEvara



Bo jakbym miała do tego podchodzić śmiertelnie poważnie, to bym nie startowała w AMATORSKIM maratonie.

A ja sobie tam jadę z uśmiechem na ryju, z uśmiechem na ryju wbijam się na którykolwiek z tych czerwonych, okrągłych stołków i nie próbuję oszukać się, że to jest jakaś jebana olimpiada i że ja to taka lepsza Włoszczowska. I że kurde staję do hymnu.

Ponoć – w sumie z własnego doświadczenia wiem to też – że od uśmiechu jeszcze nikomu dupy nie urwało.

Asi Łuszczyńskiej, z którą zamieniłyśmy się miejscami z maratonu w Wejherowie, gratuluję, bo z przygodami dotarła na podium. I jest jeżdżącym na rowerze dowodem na to, że można poginać i nie być nafochowaną dziuńką.

A Aśka to pociskolaska!;) © CheEvara


Bo kurna apeluję.


Z moją ekipą dojazdową i odjazdową, czyli Michałem i Krzyśkiem z APSu obśmiałam się szeeeeeeeeroko. Są ludzie, których kupuję bez większych ceregieli i chłopaków sobie dopisałam do mojej krótkiej listy.


Doprawdy, lękam się, co będzie, jak skończę tego Speca odchudzać. Znaczy się Fascik skończy.

No i na koniec...
W temacie koksu, to mam go pod lewą nogawką:P © CheEvara


Dane wyjazdu:
50.58 km 0.00 km teren
02:10 h 23.34 km/h:
Maks. pr.:51.50 km/h
Temperatura:19.0
HR max:156 ( 81%)
HR avg:128 ( 66%)
Podjazdy: 31 m
Kalorie: 807 kcal

Po koks do Deca

Sobota, 28 maja 2011 · dodano: 30.05.2011 | Komentarze 22

Lubię tytuły wpisów na BS-ie, w których ludzie informują mnie o celu swojego przejazdu.
Po LEP NA MUCHY.
Po MOLE…
(A nie, to był wpis z Sopotu i chodziło o molO)
Po dętkę.
Po kota.
Po pachy.
I tak o.
Musiałam spróbować, jak to jest, dać taki tytuł.

I jest FAJOSKO!

Te żele Aptonia z Dziesięcioboju to jedyny sziteks karbo, który nie sprawia, że zaraz po spożyciu mam chęć zdeponować cały swój pokarmowy system na kierownicy roweru podczas ścigania.
Oczywiście przed wyjazdem nie spojrzałam, że mam ich jeszcze od cholery po Legionowie. Zepsułoby mi to koncepcję na regeneracyjną, przedmaratonową sobotę.
I tytuł wpisu też by mi to zepsuło.


Taaaaa, ja i regeneracja.
Sracja.
Nie UMIEM jechać poniżej 70$% HRmaxa, kurde nuda mnie zżera, mam wrażenie, że się nie przemieszczam, że te cipy z żabotami jadą szybciej.

No i wyjście z domu na jednorazowy trip, liczący sobie mniej niż 50 km, lekutko nie ma dla mnie sensu. A nawet - jak mawiają niektórzy - nie ma dla mnie sensu stricte.
:D

Tak więc, taka to moja regeneracja.

Pojechałam oczywiście do Decathlonu na Ochotę, bo po co jechać na Targówek, do którego mam 6 kilometrów?

Kupiłam i z Ochoty przez Bielany i Żolibórz wróciłam se ja. Do się. Nafutrować się węglowodanami.


Wreszcie uzmysłowiłam sobie, jakie emocje targają mną, gdy żrę to Monte – piszę to jedząc Monte, oczywiście. Już teraz rozumiem Pułkownika Kwiatkowskiego łkającego nad cyckami Dancewicz. Przestudiowałam jego mimikę, potem swoją przed lustrem (wiem, wiem, nie można żreć przed lustrem, bo się diabła zobaczy, ale ja i bez żarcia widzę go codziennie w tym samym lustrze) i po tym, jak moje pyknięte brewki wyglądają dokładnie jak jego pyknięte brewki wnioskuję, że przeżywam wtedy to samo, co on.
Acz mogliby w Monte – jeśli już musi być część i orzechowa i czekoladowa – tę lepszą, czyli jasną dawać na spód. Muszę napisać do nich. Robię Dear Mr Zott taką tu reklamę, że powinien chociażby wysłać potwierdzenie przeczytania maila.


Czy ja zawsze już będę tak zwijać się przez tego cykora przedmaratonowego?? Nie dam rady zjeść więcej, NAWET MONTE, bo mam tak zaciśnięty kałdun.
Kategoria >50 km


Dane wyjazdu:
74.84 km 0.00 km teren
03:11 h 23.51 km/h:
Maks. pr.:48.50 km/h
Temperatura:21.0
HR max:171 ( 89%)
HR avg:140 ( 72%)
Podjazdy: 41 m
Kalorie: 1259 kcal

Lubię Masę Krytyczną

Piątek, 27 maja 2011 · dodano: 30.05.2011 | Komentarze 7

Znaczy się, po prawdzie to nie lubię, zwłaszcza za żółwie tempo, w jakim się przetacza przez miasto, ale lubię za jedną jedyną rzecz – wszystkie mimozy, lamy z koszyczkami, lanserzy w różowych koszulkach z kołnierzykiem postawionym na sztorc (polecam sobie jeszcze celownik na dupie narysować) na holendrach znikają wtedy z dróg i napierają sobie w skupisku z podobnymi sobie z właściwą Masie prędkością. Jakże pięknie mi się dziś wracało do domu! Na trasach niemal nikogo, na mojej ulubionej ścieżce – oprócz pierdyliarda owadów – NIKOGUŚKO.
Jak dla mnie Masa mogłaby poniżać miasto codziennie.

Acz jestem zdania, że zanim pobudują nam te hektokilometry nowych tras rowerowych, o które WMK walczy należałoby co niektórych zbajksionych tłumoków przeszkolić w zakresie dzielenia dróg z innymi użytkownikami, jak i w dziedzinach używania mózgu. Bo póki co Masa nie jeździ każdego dnia, a tłumoki pedałować lubią.

Jasne, pocieszające jest, że te debile i tłuki jeżdżą mniej niebezpiecznym od blachopuszki pojazdem i wypada to – pod względem ogólnego bezpieczeństwa – znacznie korzystniej, ale jeśli chodzi o mój kawałek podłogi, to rośnie mi w gardle klucha i jak po raz kolejny, dokładne dwudziesty drugi , w ciągu krótkiej dopracowej trasy muszę obsrywać się, żeby jakoś bezkolizyjnie taką melę objechać, niewiele brakuje, abym wyjechała takiej lebiodzie z dziewiątki (piękne JEDNO zdanie właśnie zbudowałam!:D). Po uprzednim strzeleniu durnym jej łbem o latarnię którąś, najlepiej tę najstarszą, gazową.

Centurionowemu suportowi kąpiel w Brunoxie mocno pomogła, z okolic napędu nie śmie wydobywać się żaden dźwięk poza wklikiem i wyklikiem pedałów. Ponadto muszę podkreślić olbrzymią moc Brunoxa w zakresie likwidowania smarowych wżer w lakierze. Piknie. A jak on, ten Brunox pachnie! Ulalalalalala. MLASK!


Znowu kurde maraton Golonkowy pokrywa się z Zamanowym. Szjet.

Dane wyjazdu:
89.52 km 12.36 km teren
04:17 h 20.90 km/h:
Maks. pr.:48.50 km/h
Temperatura:22.0
HR max:162 ( 84%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy: 64 m
Kalorie: 1634 kcal

Czas przeprosić Centuriona:)

Czwartek, 26 maja 2011 · dodano: 27.05.2011 | Komentarze 19

Ale czwarteczek przebujałam się jeszcze na fulliku. Rano jeszcze nieważkam była po kampinoskiej środzie i liczyłam na to, że im więcej kilosów nadłożę, tym mniej kac będzie później mnie męczył.

NIC BARDZIEJ MYLNEGO.

Poranne 48 kaemów dokonane w drodze do pracy odebrało mi dokładnie tę energię, którą organizm zużyłby na walkę z kacem. Samam se wytrąciła oręż z rąk.
I z nóg i korpusu też.

Czarny, który odwiedził mnie w pracy dwukrotnie, raz na moto, raz na fullu, tylko obśmiewał mój wilczy apetyt. A przecież naukowo potwierdzonym jest, że organizm zamroczony alkoholem trwoni kalorie w sposób frywolny, niefrasobliwy i beztroski.

Zeżarłabym nawet wszystkie okruszki, które w mojej pracowej klawiaturze budują swoje cywilizacje i stawiają piramidy ze znamionami w kształcie odwróconych okręgów.

W końcu jednak stanęło na tym, że wciągnęłam rybę na OTRO od Chińczyka z Radomia i ssanie mi się wyłączyło. I kac uleciał, jak te balony uleciały.

No to dokatowałam się po pracy. Trzech kolesi podjęło wyzwanie ścigania się z Che, poginającą na fullu i tylko jednemu nie dałam rady. Na pewno w swoim poprzednim wcieleniu był biegnącą przez Kampinos szynszylą albo nawet cwałującą czapką z lisa bez oczu. Nawet nie można powiedzieć, że usiadłam mu na kole. Lepszy cwaniak jak nic.

A na nadwiślańskim rowerowym dukciku prawie żywego ducha poza tryliardem muszek. Nie mogliby tam jakichś oprysków zrobić?

Lubię to:


Lubcie i Wy:)

Dane wyjazdu:
119.31 km 82.19 km teren
05:47 h 20.63 km/h:
Maks. pr.:50.50 km/h
Temperatura:20.0
HR max:168 ( 87%)
HR avg:134 ( 69%)
Podjazdy:277 m
Kalorie: 2411 kcal

Powrót do Kampinosu

Środa, 25 maja 2011 · dodano: 27.05.2011 | Komentarze 19

A niby mówi się „a teraz skup się, bo dubla nie będzie”. Mogło takie zdanie paść w sobotę, po kampinoskiej piaskowo-komarowo-podjazdowej rzeźni. A tu proszę, dubel udał się i to już w środę tyle, że to taki okrojony pod względem składu dubel, po drugie był dokładnie taki, jak to miało być w sobotę – z licznymi przystankami na uzupełnienie karbohydratów (chemiczne pieprzenie – co ja będę kitować: BROWARÓW).

Wyprawa iście epicka.

A zaczęło się od tego, że musiałam w środę wziąć dej of. Po załatwieniu spraw, dla których dzień tenże musiał stać pod znakiem wolności , skrzyknęliśmy się z Niewe.
Paczpan, jak to dwa chlory się telepatycznie porozumieją. Gdyż Niewe wolne tego dnia posiadał też.

Magnificio.

Zajechałam zatem punktualnie 19 minut później, niż się umówilim na te jego podkampinoskie kwatery, gdzie powitał mnie w progu Monte i Kasztelańskim. I już w tym momencie odechciało mi się zapieprzania po lesie. Co to ja, lasu nie widziałam?? Całe niepełnoletnie życie wychowałam się w lesie. I to bez Monte i bez Kasztelańskiego. Stoczyłam z własnym leniwym wnętrzem walkę straszliwą.

Podczas, gdy wchłaniałam powitalny zestaw obowiązkowy, czyli i Monte i Kasztelańskie, udawałam, że słucham wykładu Niewe o tym, jaką trasę wymyślił.
Państwo wybaczą, ale jak tylko mój wewnętrzny arystokratyczny procesor zakuma, że piję piwo/jem Monte, od razu odłącza mi 70% styków w przodoczaszce i zostawia tylko te, których zadaniem jest przewodzić przyjemne bodźce.

Przestaję wtedy kontaktować. Łatwo to rozpoznać, bo jęczę i stękam. Jak jem Monte, to dodatkowo słychać rozpaczliwe stukanie łyżeczki o pustoszejące SKANDALICZNIE ZA SZYBKO opakowanko.

W pracy na ten przykład już wiedzą, że nie ma co drzeć mordy w moim kierunku, kiedy smaruję się od środka Monte. Nie dociera do mnie KOMPLETNIE nic. Oficjalnie nie dociera. Bo oczywiście prewencyjnie pozostawiam w stanie względnej uwagi ośrodek mózgu zwany „Skur*wielem” i skrzętnie odnotowuję, kto zakłócał mi tę błogą chwilę. A potem przez miesiąc mam gotowego kozła ofiarnego, na którym się wyżywam… tfu! Którego oduczam zachowań nieopłacalnych.


No i ponieważ z wykładu o topografii Kampinosu nie zrozumiałam nic (w sumie nie można zrozumieć czegoś, czego się nie słuchało), Niewe musiał „czynność powtórzyć”. Chyba tylko dlatego skupiłam rozum na tym, co mówi, bo wszystko pokazywał na mapie, a ja mam pierdolca na punkcie map.

JAKOŚ się zebraliśmy na te rowery. W sumie perspektywa wypicia następnego piwa po lekutkim ujechaniu się też była zacna i z rodzaju tych kuszących. To pojechaliśmy. Trochę czerwonym szlakiem, trochę niebieskim. I chyba nie w tej kolejności. Pewnie i Niewe będzie nieco bardziej fachowy opis.
Ja jedynie mogę zaproponować, żeby przeprowadzić oznaczeniową rewolucję w Kampinosie. I tam, gdzie ledwie można zmielić tę kuwetę piaszczystą, oznaczyć szlak kolorem PIASKOWYM. Lub też beżowym, ewentualnie EKRI. No umówmy się! W sumie cielisty też podejdzie.

Ponieważ nie ma co brandzlować się nad opisem trasy, bo Kampinos to i podjazdy i piasek i komary i zajebiste singielki, opowiem Państwu o pierwszym przystanku. I o następnych też.

PIWO NA POLANIE

Po skatowaniu trzydziestu kilosów zakupiliśmy w sklepie po Kasztelańskim (jednym!! No debile!) i zajechalim na polankie, gdzie i ognisko można rozhajcować. Na tejże polance uciekło nam dooooobre pół godziny z życia. Delektowaliśmy się wytworem niepasteryzacji, dowodem na istnienie dobrego Pana na niebiesiech, no wżłopaliśmy to piwo migusiem. Słoneczko doopalało nasze farmerskie opalenizny, żaden latający skurwysyn nas nie śmiał niepokoić, idylla, sielanka, Świtezianka.

I bez Żubra dobrze jest czekać na polanie;) © CheEvara


JAKOŚ z powrotem znowu załadowaliśmy się na rowery. Aby minąwszy Grodzisko Zamczysko:

Próba zjazdu ze schodów zakończona spękaniem:D © CheEvara


dojechać do celu zwanego:

PIWO POD SKLEPEM

A konkretnie dwa. I konkretnie pod sklepem w Górkach. O tym, jak te dwa piwa zabiły wszelkie moje cechy motoryczne, napiszę kiedyś dytyramb z zachowaniem rymu białego. Jak wsiadaliśmy po tymże spożyciu na rowery, byłam jeszcze kozak i gieroj. Jak tylko wjechaliśmy z powrotem do lasu, poczułam się jak byt astralny. Nie wiem, kto i jakim cudem kierował rowerem i pedałował, bo na pewno nie mogłam to być ja. Ja latałam gdzieś ponad tym.
Byłam już koncertowo zważona.
Że nie ścięłam żadnego drzewa to mistycyzm jakiś.
Że nie wypadłam z singla – wręcz Fatima i roniąca łzy fluorescencyjna Maryjka. Z odkręcaną główką.

Okazało się, że nie jestem w moim stanie taka osamotniona, bo Niewe zeznał, że RÓWNIEŻ jest naprany jak pułk wojska na przepustce. Szkoda tylko, że napierniczał na tym rowerze jak szynszyla jakaś. Skrzyżowana z borsukiem. I nie wykazywał oznak.

- Fropesnojalista – pomyślałam, przejęzyczając się NAWET W MYŚLACH z tego upojenia. Zanim zeznał, że jest tak samo ugotowany, jako i ja.

Poratowaliśmy się batonami, podczas czego wysnułam wielce naukową teorię, że ścięło nas dlategóż, iż nasze głodne organizmy wyciągnęły z piwa wszelkie węgle, przerobiły na enerdżi-raketfjuel i został już tylko alkohol. Który zawodowo i profesjonalnie załatwił nas, leszczy. Nawet słyszałam jego, tego ALKOHULU, głos z offu, gdy mówił: Achtung, SZCZAWIE.

Batony względnie pomogły. Na tyle, żeby dotrzeć do Roztoki na piwo. A jakże. Nie mogliśmy sobie odmówić browczyka zaserwowanego z kija.

I to był przystanek trzeci. PIWO W ROZTOCE.

Bo tak naprawdę to drugie piwo w Górkach zrobiliśmy na okoliczność przykrej ewentualności, iż pani sklepowa/barowa/ nie da od tyłu, gdyż zamkniętym bar będzie.
- To jeszcze po jednym? W razie gdyby Roztoka była nieczynna – zagaił wtedy, w Górkach, Niewe.
- Boże! Uchowaj nas Panie! – rzekła Che.

Na szczęście piwo w Górkach nie zmarnowało się, a nawet profesjonalnie wykonało swoją robotę, poniewierając moim jestestwem od jednej łaty piachu do drugiego zjazdu po korzeniach.
A w Roztoce Pan nas uchował i wyszynk działał w najlepsze.

Bro tam wypiliśmy duszkiem, bo wszystkie te komary i muszki, które mogłyby atakować na polance, czyli na pistopie nr 1, a nie atakowały, bo ich tam nie było, BYŁY WŁAŚNIE TUTAJ.

Ostatnich dziesięciu kilometrów do chaty Niewe, niestety, nie pamiętam.

Nie umiem też osadzić w czasie, a raczej w międzyczasie, lub też międzyprzystanku, sześciu podejść do zrobienia foty dwóch chlorów w ruchu. Czyli my niby zasuwamy, a aparat metodą samozadowalacza cyka nam zdjęcie. Sześć razy kurna robiliśmy to samo. Przejazd, zawrotka, sprawdzenie aparatu, konstatacja „ni chuja, jeszcze raz”, rozpęd, przejazd, zawrotka, itepe, i tak sześć, SZEŚĆ razy, Wysoki Sądzie.

A oto efekty :D
Wystarczyło poprosić jakiegoś susła o zrobienie nam foty. © CheEvara



Z żalem muszę przyznać, że nie ZDANŻAŁAM za Niewe. Ale oczywiście nie jest to wina mojej formy i złego prowadzenia się, a tego, że jechałam na fullu i miałam NIE TAKE opony. I niech mi ktoś kurna mruknie, że to nie ma żadnego znaczenia. Naubliżam, a potem ubiję!


Fajna ta środa była. Taka jak sobota. Bo sobota też była i jest fajna.


I już tradycyjnie - dostanę foty, to ubarwię tenże wpis:)

Dane wyjazdu:
72.58 km 0.00 km teren
03:08 h 23.16 km/h:
Maks. pr.:43.50 km/h
Temperatura:21.0
HR max:163 ( 84%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy: 37 m
Kalorie: 1219 kcal

Pierwsza zasada na BS to...

Wtorek, 24 maja 2011 · dodano: 26.05.2011 | Komentarze 24

... nigdy nie chwal się, że jesteś na bieżąco z wpisami, bo następnego dnia będziesz o trzy do tyłu:D
Jak ja teraz. Doświadczyłam i dzielę się tym z Wami ku przestrodze.

Lubię wszystkie zwroty z ,,ku''

Jak ,,ku...", a nie będę kląć:D



Nie idźcie tą drogą psie Ludwiku i suko Dornie. Czy jakoś tak.

Od tygodnia turlam się na fullu, nie narzekam, buja mnie, czasem zblokuję zawieszenie i pocisnę. I jedyne, co mnie konfunduje to wkurwione spojrzenie z kuchni, gdzie Centi ciągle zbrunoxowionym jest.

Jestem chyba jakąś sensacją. Dupa na fullu. Obczajają, doganiają i nawet zagadują. Z krótkiej INTRODUSJI dowiadują się, kto żem ja i nagle przestają chcieć jechać w moim towarzystwie. A to telefony im dzwonią, a to nagle przypominają sobie, że na kogoś czekają.

A dziś mój sąsiad, z którem to jeździłam w tamtym roku po Słowacji i Austryi pojechał SAM, BEZE MUA, do Norwegii i qrva, na pewno fiordy mu sakwy przetrzebiają!
Fok.

Chcę stanowczo na wakacje.

Dane wyjazdu:
52.34 km 6.21 km teren
02:11 h 23.97 km/h:
Maks. pr.:40.50 km/h
Temperatura:20.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:138 ( 71%)
Podjazdy: 31 m
Kalorie: 808 kcal

Nadgoniłam ze wpisami. Ciekawe, na jak długo:D

Poniedziałek, 23 maja 2011 · dodano: 24.05.2011 | Komentarze 14

Znowu nie posłuchałam Czarnego, który wieszczył opady deszczu i tym samym odradzał jazdę na fullu – czasem mam wrażenie, że on o tego mojego eFeSeRa bardziej się szczypie, niż o swój rower – ale i tak pojechałam Speckiem do pracy. Zaczynało się wypogadzać i jedyne, co psuło mi zabawę, to wypakowany plecak, przez który dość ciężko atakowało się wszystko, co na drodze wyrastało.

Ale i tak miałam do roboty całkiem daleko.

Zaczynam na tym nie najlżejszym rowerze wyciągać imponujące prędkości. Udało mi się nawet dojść jednego pro-bikera w takiej samej jak ja koszulce, na światłach poczęstowaliśmy się uśmiechami i rozjechaliśmy się prawo/lewo.

Może się zatem okazać, że trenowanie na ciężkim fullu, na którym trochę trzeba z nogi podać, opłaci mi się i jak podam z tej samej nogi na odchudzonym przez mojego Bradera Fascika Rockhopperze, to przyjadę na metę razem z Rękawkiem.

Nawiasem mówiąc, raz już przyjechałam, tyle, że to były Chorzele, a ja zostałam wydymana na trasie i na mecie wydymana też, zostając sklasyfikowana na dystansie mega. Ale jak to brzmi: przyjechałam na metę ZARAZ za Rękawkiem!:D


Dopada mnie powoli stres przedmaratonowy. Jak nic w sobotę aparat gębowy odmówi mi posługi i z tych nerwów nie wydobędę z siebie słowa. Przed Legionowem też tak miałam, ale nie chciałam wyjść na nietowarzyską lochę, w końcu gościłam NUBF-a (Najlepszego Uznanego Brata Fascika), i gwiazdy Naftokoru. Strasznie dużo siły kosztowało mnie udawanie dobrego samopoczucia.


Co to będzie w tym Olsztynie, kurna?

Może będzie można kupić drzwi?

&feature=related

:D

Dane wyjazdu:
124.57 km 19.88 km teren
05:37 h 22.18 km/h:
Maks. pr.:41.50 km/h
Temperatura:25.0
HR max:167 ( 86%)
HR avg:140 ( 72%)
Podjazdy: 63 m
Kalorie: 2053 kcal

Jeeeeeeeeeeeest, mam kask, oł jeeeee;)

Niedziela, 22 maja 2011 · dodano: 23.05.2011 | Komentarze 14

Trochę, co prawda, inaczej wyobrażałam sobie w nim siebie, ale być może w każdym kasku mam nakazane wyglądać jak dekiel, trudno ZATEM, będę wyglądać jak dekiel z godnością.

Takie Salmy i Penelopy to mają łatwo. Założą na głowę słoik na małosolne i też chciałoby się zapuścić im mrówkojada. Myślę sobie nawet, że byłabym w stanie przepłynąć cały nasz syfny Bałtyk po to, żeby sztachnąć się feromonem kolesia, który nałożył taki słój na głowę Salmy.

Ale jakby nie tylko o tym KCIAŁAM.

Niedzielny przejazd przez miasto NAWET NA FULLU uzmysłowił mi, jak bardzo nienawidzę ludzi, których misją na świecie jest niewątpliwe łażenie całą szerokością DeDeeRu/chodnika/trawnika/krawężnika/wszystkiego, co tylko pod bezmyślne nogi podleci.

Jak ja was nienawidzę, jebane druidy!

To była NA PEWNO moja ostatnia niedziela na rowerze spędzona w mieście. No chyba, że mam pragnienie resztę życia przeżyć w więźniu. Powybijałabym co do sztuki te bezmózgie krocionogi.

Ustawiłam się najpierw z dwoma kumplami, którym chciałam zaserwować konkretny dystans. To tak, żeby zastanowili się na drugi raz, czy warto w ogóle ze mną wychodzić na rower. Jazda wzdłuż Wisły PO OBU JEJ STRONACH była traumą i masakrą i naprawdę nikt, nawet Salma Hayek w kasku Propero Speca NIE NAMÓWI MNIE do ponownego przetoczenia się tamtędy w niedzielę. W sobotę też nie.

Nikt też nie namówi mnie do zatrzymania się na chwilę nad tąże Wisłą nawet na ułamek chwili. Jestem tak pogryziona przez te latające skurwysyny, że nie dam rady NAWET wygwiazdkować bluzgu, bo tak mnie wszystko swędzi. Oczywiście latające skurwysyny poszły na łatwiznę, żrąc mnie centralnie w obdarte w sobotę na asfalcie miejsca. Zwariuję.

Nie piszcie mi o Fenistilu, bo gdyby to drogie gówno serwowane w mikrotubce cokolwiek pomagało, to oblałabym nim nóż do filetowania ośmiornic i to bym sobie zaaplikowała do oka. NIE POMAGA.



Chłopaków odstawiłam na Wolę, bo nagle okazało się, że o 18-tej muszą być w domu, bo cośtam, cośtam i pozwoliłam przejąć się Czarnemu, z którym z Żoliborza przetoczyliśmy się szumiąc gumami w fullach na Służew, gdzie czekał na mnie kask Propero. W którym – jak już nadmieniłam we wstępie – wyglądam ja dekiel. I – żeby była jasność – to nie z kaskiem jest coś nie halo, tylko z moim łbem, facjatą, kwestią niesprawiedliwości i nierównej dystrybucji dóbr (jak tak zwana uroda) na świecie oraz całą resztą.

Odstawiłam i Czarnego do domu (teraz do mnie dotarło, że ja mam potrzebnę odprowadzenia wszystkich do domów) i mocno okrężną drogą (no bo żeby wracać na Bródno przez Stegny, Bielany, Bemowo i Centrum to i słowo „okrężna” niezbyt oddaje sytuację) zakończyłam dzień turlania się, zaliczając pierwszą stówę w tym roku na eFeSeRze.

Ale ludzi jak nienawidziłam, tak mi się to utrzymało.