Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2011

Dystans całkowity:2072.06 km (w terenie 462.72 km; 22.33%)
Czas w ruchu:100:23
Średnia prędkość:20.64 km/h
Maksymalna prędkość:57.00 km/h
Suma podjazdów:8225 m
Maks. tętno maksymalne:184 (95 %)
Maks. tętno średnie:159 (82 %)
Suma kalorii:41839 kcal
Liczba aktywności:34
Średnio na aktywność:60.94 km i 2h 57m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
33.80 km 0.00 km teren
01:19 h 25.67 km/h:
Maks. pr.:45.50 km/h
Temperatura:24.0
HR max:166 ( 86%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy: m
Kalorie: 529 kcal

Nocne batmanów liczenie

Wtorek, 12 lipca 2011 · dodano: 14.07.2011 | Komentarze 2

Nieujechana po dniu na fullu, przesiadłam się jeszcze na Centka i koło godziny 22 pojechałam se zliczyć ilość sztuk (:D) baranów bez świateł.

Jest przełom. Zdecydowanie więcej napotkałam ŚWIATŁYCH bajkerów.
Choć TAK CZY SIAK jako pieprzony malkontent muszę odnotować mnogość jełopów, którym się wydaje, że rozkurwiają fluorescencję dla szatana i że sami z siebie świecą niczem gwiazda zaranna posmarowana balsamem z brokatem.



Aaaaale. Walić to. 106 km jednego dnia cieszy mnie wielce.

Dane wyjazdu:
73.15 km 3.47 km teren
02:58 h 24.66 km/h:
Maks. pr.:40.00 km/h
Temperatura:27.0
HR max:160 ( 83%)
HR avg:135 ( 70%)
Podjazdy: 18 m
Kalorie: 1125 kcal

Obcy, weź Ty cofnij tę sukę Wisłę, co?

Wtorek, 12 lipca 2011 · dodano: 14.07.2011 | Komentarze 10

Bo zabrała dziwka Twoją praską ście. I jakem wybrała się po robocie tamtędy do domu, tom musiała ZAWRACAĆ DO TYŁU, bo jeszcze ciągle żywa jest moja szydłowiecka błotna trauma i nie mam ochoty ufajdaczyć się znów.

No jak Ty chcesz, żebym na Twoich firmowych imprezkach piła wyniesione przez Ciebie drinki, to weź się postaraj, może, ke?

Wszystko kurna muszę tłumaczyć.

Przebojem tygodnia są dwie moje WIZYTANCJE u specyjalistów od uwalonych nadgarstków. Specyjalista z poniedziałku twierdzi, że moja łapa, nadwyrężona podczas kolizji z innym rowerzystą, posiada w sobie pękniętą kość i z perwersyjnym uśmieszkiem zaproponował mi gipsowanie. Prawiem mu rzekła, żeby se puścił bąka, bo jak się bąki wstrzymuje, to wtedy posrane pomysły przychodzą do głowy. I że orteza to maks, co se mogę założyć.

Drugi wykpił pierwszego – jak fachmeni od remontów, a zwłaszcza ci drudzy w kolejności, którzy mają przyjść poprawić po pierwszym. Co się taki nagadaaaaaa! A co się nawylicza bubli!
I ten lekarzyna też. Uznał, że rysy na kości, widoczne na zdjęciu to nie pęknięcia, a rysy w maszynie RTG, a ja mam zwyczajne stłuczenie. Szkoda tylko, że od tygodnia opuchlizna nie schodzi.

Hahahaha, jacy oni wszyscy są uczeni.
Krwa.

Dane wyjazdu:
53.68 km 0.00 km teren
02:11 h 24.59 km/h:
Maks. pr.:42.00 km/h
Temperatura:21.0
HR max:165 ( 85%)
HR avg:140 ( 72%)
Podjazdy: 30 m
Kalorie: 899 kcal

Czy ktoś mię może odpowiedzieć?

Poniedziałek, 11 lipca 2011 · dodano: 14.07.2011 | Komentarze 12

Bo zapytowanie mam. Zasadniczo, jeśli DDR wyłożona jest KOSTKO BAUMOSKO i biegnący obok niej chodnik też, jeno koloru innego, to jaka jest w ciągu komunikacyjnym różowym, czyli rowerowym (zasadniczo) przyczyna, dla której nakurwiają nią biegacze?

Jestem se w stanie wyobrazić, że różowy, frezowany DDR jest wygodniejszy dla rolkarzy, ale chyba nie jest bardziej miękki, a przez to bardziej przyjazny dla biegających, od zwykłego chodnika?

To po jaki chuj oni biegną DeDeeRem, a nie chodnikiem?

Czekam na konstruktywne odpowiedzi, zanim komuś takiemu biegnącemu jebnę.

Dane wyjazdu:
68.77 km 63.00 km teren
04:16 h 16.12 km/h:
Maks. pr.:57.00 km/h
Temperatura:22.0
HR max:179 ( 93%)
HR avg:159 ( 82%)
Podjazdy:636 m
Kalorie: 2305 kcal

Nawet nie wiem, czy to była jeszcze masakra, czy już coś gorszego, czyli Mazovia w Szydłowcu

Niedziela, 10 lipca 2011 · dodano: 11.07.2011 | Komentarze 73

Ożesz qrwa! Trochę mam dylemat, ile PRZEJECHANYCH kilometrów mam wpisać, bo to dość dyskusyjna kwestia. Jestem maratonowym świeżakiem, ale szybko doczekałam mojego pierwszego wyścigu CHODZONEGO.

Naprawdę. Już na dwunastym kilometrze przyszło mi do głowy, że przypnę do drzewa rower, mua zaś sobie samej do nogi przyczepię czip startowy i bez balastu ogarnę ten rajd. Z buta, w sensie..

No bo jak jeszcze do dziesiątego kaema było nawet śmiesznie, całe to czołganie roweru, schodzenie z niego i wchodzenie, tak potem nie wiedziałam już, jak przeklinać, żeby nie powtarzać się.

Mając w pamięci słowa Cezarego ze strony wewewe Mazovii, ŁO TE ŁO słowa „Bardzo ładny start po asfaltowych, szerokich drogach, po czterech kilometrach doprowadza nas do 6-kilometrowej mokrej sekcji kałuż, które są zarośnięte trawą. Sekcja ta ma jednak twarde podłoże.”, liczyłam na to, że gówno skończy się, niech i po dwunastu kaemach. Ale się skończy.

I owszem.
GÓWNO ZAROŚNIĘTE TRAWĄ skończyło się i przeszło w gówno odkryte, nie porośnięte niczem.

Były ZATEM koleiny wypełnione mazią, niekiedy jebiącą tak, że suty strajkowały. W tę maź, co ubożej obdarzone wzrostem jednostki wpadały po pas, ciągnąc w to szambo rower. Po kierę.

Były też nie koleiny, ale zalane całe odcinki. Tam też wpadało się po pas. I po kierę.

I zaprawdę – były tylko trzy przejezdne sekcje – dwa razy asfalt i jakiś zgórkowaty odcinek po trawie, gdzie przepraszałam Pana Jedynego za to, że wypiłam w swym życiu tak mało i że tak niewiele zła jeszcze zdążyłam wyrządzić – licznik pokazywał mi ponad 5 dych na godzinę, a klamkami hamulców pozbawionych już klocków mogłam se tylko palce poprzycinać, bo efektu pożądanego nie było. Czyli, jak to mówi Kazik, mogłam se już ch*jem gruchy obijać.

Zjazd ów i jeszcze jednen był techniczny wykurwiście, po kamieniach, po strumyku, po korzeniach i JA NIE WIEM, jakim cudem nie wyjebałam tam orła. Ani żadnego innego ptaka.



Jasne, będę się z tego maratonu nabijać długo, będę go też pamiętać długo, ale i wkurwiona będę długo. Bo orgom ewidentnie NIE CHCIAŁO się wytyczyć alternatywy. A te jebane kałuże po dupę nie zrobiły się na skutek jednego deszczu. Który zresztą lunął z nieba, chwilę po tym, jak z Arkiem, moim Panem Dyrektorem Sportowym wjechaliśmy do Szydłowca.

Z tego se lunęło, pół godziny przed maratonem - fot. Aleksandra Sobczak © CheEvara


No i start wyglądał tak:
Nawet nie ujechałam kilometra od startu, a w butach już Mekong:D © CheEvara


Te błota powstały przez ponad tydzień, od momentu, kiedy trasę wytyczono. W ciągu tego tygodnia mieliśmy w całej niemal Polsce LIPCOPAD i lało jak sam skurwysyn. Można było w piątek pojechać i zrobić objazdy. Zwłaszcza że istniały ku temu terenowe możliwości.

Ale żeby wytyczyć trasę drugi raz, trzeba ponownie zabulić miejscowym za ruszenie tyłka.

A nie o to w imprezie komercyjnej chodzi.

Dobre warunki do jazdy to było o to:
Gdyby trasa wyglądała CHOCIAŻ TAK;) © CheEvara


W porównaniu z tym, co pstryknął Niewe:
Nietrudno się domyślić, że to trasa maratonu rowerowego, nie?;) © CheEvara


(zdjęcie za zgodą Niewe podkradam;))

i w porównaniu z tym, co zapodała Anka Witkowska:
Ja nie wiem, jaki kolor powinien dostać tenże szlak;) © CheEvara


Trudno zatem nie ujebać się o tak:

Stanowczo to jest PRZED wyjebką po uszy w błoto;) © CheEvara


No ale trza się spieszyć, jak czekają, nie?
Ja tam się tarzam w spa, a Arek cierpliwie na mnie czeka:) © CheEvara


Tu już nie mam licznika, z kiery dynda mi urwany kabelek.
Nie wiem, ale rżę tu już chyba z bezsilności © CheEvara



Kolejny fakap – przyjeżdżam przed startem do biura zawodów, żeby dowiedzieć się, ile w końcu ma Giga i widzę, że limit wjazdu na tę pętlę kończy się o 14:15. Czyli jak w płaskiej Rawie, łatwym Legionowie... Już przed startem NIE WIEDZĄC, Z JAKIM TERENEM przyjdzie się mierzyć, miałam wątpliwości, czy zdążę. Bo podjazdy, podjazdy, podjazdy.
Na dwudziestym kilometrze – po półtorej godziny od startu – już wiedziałam, że ni chuja na rozjazd się nie załapię.
Najpewniej ustalili ten limit na pałę. „NAPISZ COKOLWIEK” - pewnie padło polecenie i efektem tej decyzji wielce organizacyjnej było moje ukończenie zaledwie dystansu Mega oraz wycofanie się Olgi, która gdzieś na dziesiątym kilometrze dogoniła mnie nie tyle na podjeździe, co na podejściu. (Z BUTA, OCZYWIŚCIE W BŁOCIE), a potem spotkałam ją tam, gdzie teoretycznie i POTENCJALNIE byłby rozjazd Mega/Giga, kłócącą się z kolesiami, którzy oznajmiali, że Giga już niet. Usiłowała nawet dzwonić do Zamany, po trzecim usłyszeniu w słuchawce efektu czarnej dziury (zero zasięgu, profeska, kuźwa!), zaklęła, że PIERDOLI TĘ MAZOVIĘ i na metę wbiła olawszy dalsze ściganie. Olawszy zresztą też mętę z matą. Bo zjawiła się obok, nie odpikując czipa.


JAK MOŻNA KURWA ustalić taki tajming przy takim terenie??
Pojechałabym to Giga, bo i tak uwaliłam się jak salceson w piachu, więc co za różnica? Byłabym o całe dwie godziny później na mecie. I chuj. Ale byłyby uczciwe punkty i podium. Podium i tak było, ale jakoś szczególnie szczęścia mi nie dało. Nie przyjechałam tych ponad stu kilometrów z Wawy po to, żeby ścigać się na Mega (o ile w ogóle można tę wczorajszą porachę nazwać wyścigiem).

Poza tym mam zajebistą radość najpierw z uciekania, a potem z gonienia Olgi, bo to ją uważam za swoją rywalkę. A nie Majkę Busmę, która jest zapierdalaczem sprinterem. No a na pewno moją rywalką nie jest Ola Dawidowicz, która stanęła na pierwszym miejscu kobiet open i pierwszym w K2.

- Na trening sobie przyjechałaś, co? - zapytałam z miejsca trzeciego, zadzierając łeb do góry.

Wytłumaczy mi ktoś, co zawodowcy robią na amatorskim wyścigu? Chodzi o podpompowanie swojego ego, czy o co?

Enyłej.

Wbiłam na metę, zła, uyebana i ponownie zła.

Miałam chyba podskoczyć © CheEvara



Czy ktoś tu w ogóle na mnię czeka? © CheEvara


Dobił do mnie Arek, który pojechał Fita, a w ogóle na starcie pomylił sektory i przycupnęliśmy, co by poobserwować następnych wjeżdżających. Nawet nie poszłam od razu po piwo, tylko zdjęłam buty, w których zebrało się trzy kilo błota – zbędna masa, którą Faścik zdjął ze Speca, znalazła się w obwodzie moich stóp. Skarpetki wyjebałam do kosza. One nawet po wygotowaniu nie rokowały, że wrócą choćby do szarości.

Na chwilę podbił mtbxc, ale zawinął się szybko, bo ciął gdzieś w Polskę na urlop.


40 MINUT – proszę odnotować – CZTERDZIEŚCI MINUT po mnie wjechał na metę Niewe, który też strasznie ubolewał, że mu zamknęli Giga:D Wymieniliśmy się IDENTYCZNYM komentarzem odnośnie trasy, który brzmiał „No kurwa” i polazłam po piwo. Koleś za barem jak zwykle NIEOGARNIĘTY orzekł mi, że z kija już nie ma, po czym wyjął mi spod lady dwie ciepłe Łomże. - Weź, bo cię jebnę – wysyczałam tylko – DAJ MI ZIMNE, NIE WIEM, SKĄD.
I dał. Za całe OSIEM pieprzonych złotych za puszkę.
Ale choć zimne.

Nie wiem, czy to prawda, że nie było pryszniców, nie korzystałam, bo – aby odróżnić się od czyściutkich Oli Dawidowicz i Majki Busmy – na pudło wlazłam DOKŁADNIE TAK ujebana, jaka wróciłam z trasy.

Podium baj Niewe
No trudno, żeby nie Ola Dawidowicz miała stać gdzie indziej © CheEvara


Podium baj Niewe egejn:
Ponieważ nie miałam bidonu, piwo też mi się skończyło, podniosłam łapę;) © CheEvara


Ale jeśli nie było pryszniców, a do wykorzystania było jedynie jezioro, w którym był ZAKAZ KĄPIELI ZE WZGLĘDU NA SKAŻONĄ WODĘ, to ja naprawdę serdecznie kurwa orgom gratuluję.

Poleźliśmy z Niewe pod wóz strażacki opłukać rowery z szitu:
Profesjonalna myjka krwa rowerowa © CheEvara

(- foto baj Niewe znów egejn)

i zebraliśmy tyłki do chat.

Nie na to nastawiałam się, jadąc do Szydło. Cały poprzedzający ten start tydzień tłukłam podjazdy, bo ryj mi się cieszył na górski maraton. A tu podjazdów było może cztery, z czego dwa to błotne podejścia.

Nie ujechałam się w ogóle, a zakwasy, które dziś mam, ewidentnie są po-podbiegowe & po-ciągnięciowe rower po błocie.

Speca może i wypucowałam, ale z zewnątrz, teraz trza go rozkręcić, wybrunoxować łożyska, o serwisie widelca NAWET NIE CHCĘ MYŚLEĆ. A i klocki w hamulach nie istnieją.

Szczerze mówiąc, średnio bawi mnie rozpierdalanie sprzętu przez kogoś, komu nie chciało się wyznaczyć po ludzku trasy. Wiem, że Cezary jechał Mega i mam nadzieję, że sam na siebie kurwił, jako i wszyscy uczestnicy na niego kurwili.
MTB? Mołntajn bajking?? Ani mołntajn, ani bajking.


Będę miała foty, wrzucę foty.


Dzięki glebie numer jeden rozorałam sobie kolano, które w czwartek rozpirzyłam wjeżdżając w innego rowerzystę.
Dzięki glebie numer dwa zalałam błotem wszystko, co miałam w plecaku, bo utonęłam w tym błocie po szyję (to akurat było nawet krotochwilne).
Dzięki glebie numer trzy urwałam kabelek licznika.

No i ło.

Dane wyjazdu:
106.54 km 0.00 km teren
04:36 h 23.16 km/h:
Maks. pr.:38.50 km/h
Temperatura:29.0
HR max:167 ( 86%)
HR avg:135 ( 70%)
Podjazdy: 36 m
Kalorie: 1788 kcal

Prdlę, nie oszczędzam się

Sobota, 9 lipca 2011 · dodano: 15.07.2011 | Komentarze 8

Jakem rzekła, dzień PRZED maratonem robię te swoje wielkie kilometraże, a nie jakieś regeneracje-sracje, bo przez takie rozleniwienie i niby ODPOCZYN to ja tylko wkurwa łapię i na drugi dzień noga nie podaje, jak to mówi się fachowo.

To se sieknęłam przez dzień cały stówencję. Rano wracałam od Czarnego – to wyjszło mi 33 kaemy.

Potem namówiłam się z Karolyną na erałnd trip i podbicie do Parku Szczęśliwickiego, gdzie odbywała się rolkarska bitwa. Potem Karolina przypomniała sobie, że wybiera się na melanż, a Czarny, który po pracy miał dołączyć do nas, przypomniał sobie, że został zaproszony na ślub.

UGRYŹCIE SIĘ W PEDAŁY – pomyślałam i uciekawszy przed warszawskimi tłumami na DeDeeRach pojechałam se sfochowana do domu. Zaliczywszy czterdziesty szósty kaem.

A wieczorem, tradycjnie PRZED STARTEM pomknęłam se do Decathlonu po isostara. Oczywiście do Decathlonu na drugi koniec Wawki, bo przecież koszula bliska ciału jest dla pedałów.

No i ło.

Dane wyjazdu:
45.67 km 0.00 km teren
02:07 h 21.58 km/h:
Maks. pr.:47.50 km/h
Temperatura:26.0
HR max:168 ( 87%)
HR avg:142 ( 73%)
Podjazdy: 24 m
Kalorie: 906 kcal

Burza odpowiada za alkoholizm Polaków. Polaków portret własny.

Piątek, 8 lipca 2011 · dodano: 13.07.2011 | Komentarze 11

Do roboty se pocięłam w upale i skwarze (JAKAŻ TO KURNA ODMIANA!!) na wyścigówce. Po robocie pragnęłam na Dereniowej usłyszeć kilkanaście totalnie pozbawionych sarkazmu i ironii zdań o odchudzonym rowerze, lekkich kołach, i takie tam.

Tak, wybierałam się na serwis do Czarnego.
Po Szczytnie trzy szpryszki wymagały dokręcenia, samam se zrobiła to na tyle, by koło nie hulało między klockami, ale konieczna była profi CENTRANCJA.

No i nastąpiła ona.

Gderanie nastąpiło też.

Doprawdy, dla samych tych złośliwości uwielbiam tam przyjeżdżać.

Po to, aby usłyszeć od schodów "SIEMA, RYSA!", zasadniczo też lubię się tam wybrać.


Z AirBike wróciłam z Czarnym. On jechał na fullu jakieś zawrotne 2,5 km/h, a ja przez to heblowałam. Całą drogę. Żeby utrzymać tempo.
Nie jest prawdą, że klocki zajechałam w późniejszym Szydłowcu. Klocki zeżarł powrót z Marcinem.


Nad chatą tegoż zebrały się chmury najczarniejsze z czarnych. Czarniejsze niż wnętrze kota. Niż noc ciemna, bezgwiezdna. Odpuściliśmy koncepcję rowerowania, za to poleźliśmy na parking, bo cuś w motosajklu Marcina nie stykało. A konkretnie smarowanie łańcucha. Z radością asystowałam przy procesie Marcinowego główkowania, co jest nie halo. Moje pomysły użycia takich TYPOWO MOTOCYKLOWYCH narzędzi jak pompka rowerowa i strzykawka znalazły uznanie.

I nawet się sprawdziły. Smarowanie naprawiono.

- Możemy iść po piwo – padło ze strony Czarnego. Spojrzeliśmy w czarne niebo i choć wiedziałam, że gdzieś tam po Wawie kręcą się na rowerach Niewe i GorOpis linkao, wybrałam piwo. Bo trzy sekundy później z nieba nie tyle SPADŁ, co JEBNĄŁ deszcz.


Ulewa i wilki jakieś!

Zanim wbiliśmy do sklepu, już miałam mokre buty. Powrót ze sklepu był o wiele bardziej dramatyczny. Ani ja, ani Marcin nie mieliśmy na sobie pół suchej rzeczy.

Po pierwszej burzy przyszła druga, po drugiej trzecia. I tak samo rzecz miała się z piwem. Kolejność zachowalim należną.

No i więcej nie dzwonię do Niewe, bo jak dzwonię do Niewe, to straszne rzeczy się wtedy wydarzają. Okrutne ZUOOOOOOOOO się wtedy WYRZANDZA.

Dane wyjazdu:
49.87 km 0.00 km teren
02:14 h 22.33 km/h:
Maks. pr.:41.50 km/h
Temperatura:26.0
HR max:176 ( 91%)
HR avg:152 ( 79%)
Podjazdy: 30 m
Kalorie: 971 kcal

Oł Dżiz, jak dziwnie

Czwartek, 7 lipca 2011 · dodano: 08.07.2011 | Komentarze 16

Wyjazd do pracy bez konieczności nastawiania się na doszczętne zmoknięcie już trzy sekudny po wyjściu z domu jawił mi się jako akcja NIEMOŻLIWACJA.

Anbeliwybol, doprawdy.

- Gdzieś jest haczyk. Na pewno jest – myślałam se podejrzliwie, spoglądając w niebo. Zachmurzone oczywiście, jak sam uj.. I Centurion też spoglądał. Wszak od czterech dni mokliśmy jak za karę jakąś. A tu nagle porankiem czwartkowym może nie od razu przyszło SONCE, ale przynajmniej odeszły te kurwy chmury. Przez które już naprawdę wpadałam w depresję. Kupiłam nawet we wtorek litr wódki, z którą zamierzałam zamknąć się w piwnicy i nie wychodzić do momentu poprawy pogody.
Jak ten pijak przed barem w tym dowcipie
STAĆ NA DESZCZU I MOKNĄĆ CZY WEJŚĆ DO ŚRODKA I SIĘ ZALAĆ?

Byłam bliska pokłonieniu się koncepcji drugiej.

A po robocie to dopiero zdziwienie mnie sieknęło. Ale umówmy się – to słońce wylazło TYLKO DLATEGO, że ciemne szkiełka (które ZAWSZE wożę ze sobą, naprawdę ZAWSZE) zostawiłam w domu.


Nawet nieźle się ugrzałam pocinając do domu. Centurionem, który błaga o zlitowanie się. Już niedługo, kotku, już niedługo!
A właśnie.
Ma ktoś amortyzator do oddania?:D
Teraz przy każdym krawężniku dostaję po ryju czymś białym z lewej goleni (chcę myśleć, że to jest tylko syf uliczny pomieszany z olejem pomieszanym z Brunoxem, a nie OWOC zemsty któregoś z niedoszłych byłych).
A nagdarstki od jazdy na sztywniaku mam jak stary reumatyk, który dodatkowo moczył się 17 lat we wodzie. Zimnej Wodzie.
Ma ktoś?

Dane wyjazdu:
39.63 km 0.00 km teren
01:30 h 26.42 km/h:
Maks. pr.:47.50 km/h
Temperatura:24.0
HR max:177 ( 92%)
HR avg:144 ( 75%)
Podjazdy: 28 m
Kalorie: 639 kcal

No to zaliczyłam czołówkie...

Czwartek, 7 lipca 2011 · dodano: 08.07.2011 | Komentarze 6

W kolesia. Na rowerze. Maj fot. Moja bardzo wielka fot. W zasadzie stało się to takim migusiem, że aż nie wiem, dlaczego to zrobiłam, ale domniemywam, iż:
a) rozglądałam się, czy z lewa ani z prawa nie jebnie mnie tramwaj
b) po czym ZERKŁAM prosto i już nie było czasu odbić gdziekolwiek, bo centralnie przyładowałam w innego bajkera.

Summa summarum lepiej w kolesia niż centralnie w tramwaj.

Nie wiem, jakie straty poniósł on, ale mnie wypięło się przednie koło, mam uwalony lewy nadgarstek (wyrośnięta gula nie może chyba oznaczać nic sympatycznego?) i tradycyjnie rozorane lewe kolano (nie ma na nim już miejsca na nowe blizny. Po prostu stare blizny są nawozem pod nowe. Kwintesencja kobiecości.).

Chłopaczyna zaś zarzekał się, że nic mu nie jest. No, ja – zanim odjechałam z miejsca zdarzenia – też tak myślałam. A potem okazało się, że nie mogę zrzucić przedniej przerzutki (wyrośnięta gula nie może chyba oznaczać nic sympatycznego?) i że z kolana cieknie mi nic innego jak jucha.


A najśmieszniejsze jest to, że wyklinam ciumy jeżdżace z prawa do lewa i bez użycia którejkolwiek z półkul, nawet tej trzeciej, a sama zachowałam się podręcznikowo.

Być może zamroczyło mnie TAK przez to, że po raz pierwszy od pięciu dni NIE NAKURWIAŁ DESZCZ.

A to naprawdę potrafi zdezorientować.

Dane wyjazdu:
60.34 km 0.00 km teren
02:38 h 22.91 km/h:
Maks. pr.:40.00 km/h
Temperatura:18.0
HR max:180 ( 93%)
HR avg:143 ( 74%)
Podjazdy: 19 m
Kalorie: 981 kcal

Jadziem? Jadziem!

Środa, 6 lipca 2011 · dodano: 08.07.2011 | Komentarze 9

Po kask! Z Karolyną! W deszcz!

Dziewucha mnie zadziwiła.
Bo wstępnie ustawiłyśmy się o poranku, że popołudniową porą jadziem do Decathlonu nabyć WRESZCIE kask, o który Karoli trułam od sporeeeeeeeeeeego czasu. Rozmowa o poranku uwzględniała jednak kwestię:
JAK NIE BĘDZIE PADAŁO.

A padało po południu jak chuj. Ale. Jakem zaplanowała, takem podjechała z roboty do Centrum po Karolę i ustawiwszy się pod jej kamienicą, wyjęłam taczfołn (zajebiście łatwo odblokowuje się MOKRY dotykalski ekran MOKRYMI paluchami), by zadzwonić, że jestem i oznajmić, że jak nie ma ochoty moknąć, to dobra, przekładamy tę jazdę.

Doprawdy, nie sądziłam, że usłyszę:
DOBRA, JUŻ SCHODZĘ, TYLKO SIĘ ZE MNIE NIE ŚMIEJ!

Starałam się, naprawdę się starałam. Ale aż mną zarzuciło. Co widać w rozmyciu foty:

Profeska? Ano profeska;) © CheEvara


Płaszczyk pierwsza klasa! A jaki nadruk z lewej strony! Wyżyłam się śmiechowo i zaordynowałam:
DAWAJ Z ROWEREM! O to tu przecie chodzi!;)

Profeska z rowerem;) © CheEvara


No i pojechałyśmy. W stronę DO jeszcze może nas tak nie zlało. Więc nawet nie dokonałyśmy podmoczenia Decathlonu podczas procesu wybierania kasku.

Poszło też szybko nabycie tegoż.

WYGLĄDAM JAK DEKIEL – zamarudziła. A ja nie zaprzeczyłam. Bo ja też w kasku wyglądam jak dekiel. Niemal każdy wygląda w kasku jak dekiel.

Ale wolę jak dekiel niż jak bezmózgi kacap. W sensie, że bez kasku.

Efekt końcowy jest taki:

No teraz to ja rozumiem! © CheEvara


Ja jestem zadowolona, Karola też i Karola została też namówiona do startu w Berciku 16 lipca.

Uwielbiam tę Babę:)

W drodze powrotnej zaś zmokłyśmy skurwensońsko.

I za to tę Babę uwielbiam też:)

Dane wyjazdu:
56.37 km 0.00 km teren
02:37 h 21.54 km/h:
Maks. pr.:40.00 km/h
Temperatura:17.0
HR max:180 ( 93%)
HR avg:152 ( 79%)
Podjazdy: 20 m
Kalorie: 1124 kcal

Czy naprawdę wszystkich trzeba krwa wychowywać od nowa??

Wtorek, 5 lipca 2011 · dodano: 13.07.2011 | Komentarze 20

Se u mnie w dżobie jest ekspres do kawy. Taki bajerancki z RURO SPIENIAJĄCO mleko. Se można CZASNĄĆ latte albo i fachowe kapucyno.

Tylko że.
Prosiaki i brudasy, których najwidoczniej mnogo na tym piętrze, zawsze zostawiają tę rurkę ujebaną. OBSCHNIĘTYM mlekiem. Chociaż nie mogę mieć stuprocentowej pewności, że to mleko.

Tom raz złapała wkurwa i wystosowałam pisemny apel „PO SKOŃCZONEJ ROBOCIE UMYJ RURĘ”.

Apel cieszył się zainteresowaniem całą jedną dobę, po czym ktoś se apel ów wziął na pamiątkę.

Potem była przeprowadzka na drugie piętro. Ten sam ekspres, też z RURO. Z permanentnie ujebanO RURO.
Apel napisałam ponowny, tym razem rozbudowując go literacko i odwołując się do lepszych stron osobowości brudasów.

Nie działa to ni chuja.

Znaczy się działa. Mam nadzieję. Bo bywa, że idę do kuchni na kapucyno, a tam rura czysta.
Mam jednakowoż obawy, że to dlatego, że ostatnie kapucyno robiłam se ja i same se tę rurę umyłam.

Doprawdy, ludzie to dekle.


Może dlatego taka wrażliwa na wszystko jestem, bo z rana znowu nalało mi się pod kask. I rano i wieczorem.