Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2011

Dystans całkowity:2523.42 km (w terenie 317.00 km; 12.56%)
Czas w ruchu:111:49
Średnia prędkość:22.57 km/h
Maksymalna prędkość:63.00 km/h
Suma podjazdów:3691 m
Maks. tętno maksymalne:187 (97 %)
Maks. tętno średnie:164 (85 %)
Suma kalorii:40905 kcal
Liczba aktywności:40
Średnio na aktywność:63.09 km i 2h 47m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
52.60 km 0.00 km teren
02:48 h 18.79 km/h:
Maks. pr.:42.80 km/h
Temperatura:24.0
HR max:174 ( 90%)
HR avg:140 ( 72%)
Podjazdy: 33 m
Kalorie: 993 kcal

Ja już chcę do tego Grójca!

Środa, 24 sierpnia 2011 · dodano: 31.08.2011 | Komentarze 19

No i wróciła do roboty.
Choć najchętniej wróciłaby na taki urlop.
Na przykład na RODOS - Radosne Ogródki Działkowe Obok Spożywczego.
Uruchomiłam Centuriona, z którego dobył się jeden wielki zgrzyt. Litości.
Przysmaruję go Monte. Bo mi na przykład Monte pomaga. Nie wiem, co na to powie Faścik lub też Marcin lub też Bartek, który dostanie Centuriona do odpicowania, no ale jak mi Monte pomaga? To Centurionu nie pomoże?

Jeszcze nie zdecydowałam, gdzie wleję piwo. Oczywiście oprócz własnego gardła.


Ooooo, szybkie pytanko, kto z Was jest fejsbukowy? Bo mnie doszczętnie rozpierdala lubienie se tego, co się samemu wrzuciło na tablicę. A Was?


Ale jak już w temacie to lubcie to:

&feature=channel_video_title

Bo przyjdzie Buka i zje Wam wszystkie rodzynki. Serio! Poważka!

Dane wyjazdu:
86.30 km 0.00 km teren
03:26 h 25.14 km/h:
Maks. pr.:49.40 km/h
Temperatura:24.0
HR max:179 ( 93%)
HR avg:141 ( 73%)
Podjazdy:207 m
Kalorie: 1451 kcal

Keep calm and Hakuna Matata!

Wtorek, 23 sierpnia 2011 · dodano: 26.08.2011 | Komentarze 10

Jakem już zbłaźniła się takim dystansem jak poranne 20 kaemów, poczynione do pewnej firmy dostarczającej prąd, która twierdziłą i tak miała w systemie, że ja, CheEvara od 2009 roku nie posiadam tegoż prądu w swoim domu, jakem już się uspokoiła, powstrzymała się od chęci zabicia każdego, kto stanie na mojej drodze, osiągnęła ZEN, a kakaowy czakram zabłysnął nad moją ajurwedą gwiazdą zaranną, mogłam sobie hycnąć wieczorem na rower. Luźny wieczorny rower.

Bo ten poranny to był raczej wkurwienny.

Jak już sobie hycnęłam na ten luźny wieczorny rower, to se pomyślałam, że se popodjeżdżam. I sobie podjechałam. Górkie AgrykolowO razy pięć.

Ależ mnie zajebiście paliły uda.

Ależ mi się potem zajebiście jechało.

I weszło mi wtedy 86 zajebiście fajnych kilometrów. I zajebiście mi z tym fajnie.

Strasznie jednak sobie dałam wycisk. Ale z tym też mi fajnie.
Fajnie, nie? :)

Dane wyjazdu:
20.66 km 0.00 km teren
00:59 h 21.01 km/h:
Maks. pr.:41.60 km/h
Temperatura:26.0
HR max:184 ( 95%)
HR avg:139 ( 72%)
Podjazdy: m
Kalorie: 474 kcal

A co byście zrobili, gdybym się sprzedała?

Wtorek, 23 sierpnia 2011 · dodano: 24.08.2011 | Komentarze 24

Na przykład takiej instytucji jak Zott?

Bo tak mi się wydaje, że z lekka frajernią ode mnie wali. Za darmochę Monte firmy Zott ma reklamę na najlepszym (huehuehue) rowerowym blogu in połland. Czyli u mnie, nieprawdaż.

Ja nawet nie chcę od firmy Zott PIENIĘSY. Bo dostanę pieniąse i co z nimi zrobię? Pójdę kupić sobie Monte (i piwo – huehuehue).

Jedyne, czego chcę od firmy Zott to zapewnienia mi poczucia bezpieczeństwa, czyli takiego obrazu rzeczywistości, w którym nie ma prawa zabraknąć Monte w mojej lodówce.

Bo jak nie ma Monte w mojej lodówce, wpadam w spazm. I myślę sobie: NAJBLIŻSZY DOMU MEMU SKLEP.
I wychodzę rozedrgana w jego kierunku.
W takim stanie mogę komuś niepatrznie przypierdolić... pardon... przysolić, a tego nie chciałby nikt, a już ne pewno nie ten, który pierwszy nawinie mi się, bym rzuciła się na niego z pięśćmi, kamieniem, maczugą (którą dostałam na urodziny od) Herkulesa, nożem biwakowym, szpikulcem do lodu/grilla.


No więc wyobraźmy sobie scenę, że wychodzę z domu, bo nie mam już Monte w lodówce, co naprawdę jest nie do pomyślenia.

I choć mam świadomość, że teraz łączycie się teraz ze mną w bólu, to nie kwilcie, bo tylko ja, TYLKO JA! wiem, że taki brak Monte w lodówce boli. Nie musicie mi nic mówić.


No i idę do sklepu, w drodze do którego JAKIMŚ CUDEM nikomu nie przypierdalam. Ani nikomu nie przysalam.
Zaprawdę powiadam Wam, CUD!


I ta sielankowa sytuacja diametralnie zmienia się, gdy w sklepie, czyli u celu, czyli na miejscu, okazuje się, że Monte nie ma.

Tuuuuuutuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu! [czyli: muzyczny podkład najgorszego koszmaru klasy Gie.Przebitka na przerażoną twarz Che. Następnie przebitka na o wiele bardziej przerażoną twarz obsługi tego gównianego sklepu, która wie, że śmierć i zgliszcza są już blisko!
Ale wcześniej główna bohaterka najpierw straci oddech, potem przytomność, ale tylkona chwilę, bo jeden MOMĘT później wstanie, rażona wściekłością WSTANIE!
Po czym drze się! Na przykład wydobywa z siebie dźwięk:

Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!!!!

Albo taki o dwa tony niżej, o taki:

AAAAaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!

i co się dzieje?
Dopuszczam osobiście takie oto scenariusze:
1) Che dzwoni do Sanepidu, PIPu, PIHu, PeHa, Wigu20, EKG i WKD i każe zamknąć ten pomiot szatana, a nie sklep. Dzwoni też do Straży Pożarnej, sekcji „Strażacy Piromani”, by ci zajęli się jak trzeba taką oto gównianą placówką.

2) Che wyjmuje zza tak zwanej pazuchy składaną na osiem podręczną maczetę i wycina nią w pień cały sklepowy asortyment, gówniany – przyznajmy – bo przecież nie ma wśród niego Monte. Oszczędza jednak przy tym obsługę, dając jej szansę na odkupienie win, zrehabilitowanie się, przemianę – nie bójmy się użyć trudnego słowa – i wręcz metamorfozę w księdza Robaka.

3) Che wyjmuje zza tak zwanej pazuchy składaną na osiem podręczną maczetę i wycina nią w pień cały sklepowy asortyment, gówniany – przyznajmy – bo przecież nie ma wśród niego Monte. Nie oszczędza przy tym obsługi, aby taka sytuacja nie powtórzyła się już nigdy więcej. W żadnym innym miejscu.

4) Che siada i płacze i wtedy:
a. Na rowerze marki Specialized, model Epic przybywa Chris Cornell, nucący któryś z najzajebistszych kawałków Soundgarden, konkretnie na przykład każdy i ze specjalnej lodówki turystycznej wyjmuje PRZYNAJMNIEJ siedemnastopak Monte, bo musicie wszyscy wiedzieć, że idealne do spożycia Monte MUSI być profesjonalnie schłodzone. Żadne tam ciepłe gluty!

b. Na rowerze marki Specialized, model Epic przybywa Eddie Vedder, nucący któryś z najzajebistszych kawałków Pearl Jam, konkretnie na przykład każdy i ze specjalnej lodówki turystycznej wyjmuje PRZYNAJMNIEJ siedemnastopak Monte, bo musicie wszyscy wiedzieć, że idealne do spożycia Monte MUSI być profesjonalnie schłodzone. Żadne tam ciepłe gluty!

c. Na rowerze marki Specialized, model Epic przybywa prezes firmy Zott, nucący któryś z najzajebistszych kawałków... yyyy... Estopy, konkretnie na przykład każdy i ze specjalnej lodówki turystycznej wyjmuje PRZYNAJMNIEJ siedemnastopak Monte, bo musicie wszyscy wiedzieć, że idealne do spożycia Monte MUSI być profesjonalnie schłodzone. Żadne tam ciepłe gluty!


Jaki z tego morał? Ano taki, dziatki moje, że z każdego szamba da się wyjść.

Drugi morał jest taki, że Monte jest zajebiste, gdy jest schłodzone.

Przejdźmy teraz do następnego punktu.

Który mówi o tym, jak ważny jest sposób jedzenia Monte. Bo tak.
Na początek niech zbiorą się, o tu, po mojej lewej LEBIEGI, którzy jedzą Monte:

1) zmieszawszy tuż po oderwaniu wieczka zajebiste jasne z mniej zajebistym ciemnym, robiąc z tego bełta dla leszczy

2) w wersji Monte drink

3) w wersji KOFI DRINK (jest taki, o czym doniósł mi mój wierny Hrabia Monte Żerca Niewe)

4) może i schłodzone, ale tylko część ciemną, a jasną już nie

Jeśli tak jecie Monte, lebiegi, to won mie stont, bo jesteście pieprzonymi profanami, sługami Belzebuba i bękartami wśród świeżo narodzonych pokoleń prawidłowo rozwijających się Monte-żerców!

I wypad stąd! Wy Lucyfery bladookie!

-----
Już? Poszli?

No to czytajcie dalej, Wy kochane dziatki moje.

Bo z Monte należy postępować tak.
1) Zakupić Monte w ilości czteropaków przynajmniej sześć (zakupić - jeśli jest się leszczem, a nie CheEvarą, do której niebawem zaczną spływać kontenery, frachtowce, odrzutowce wyładowane po brzegi Monte. Firmy Zott).

2) Pierwsze dwa pudełeczka na miejscu opierniczyć, zaraz wyszczegółowię, JAK.

3) Pozostałe wstawić do schłodzenia, bacząc, by NIGDY Monte nie ustawiać denkiem do góry, gdyż wtedy się miesza i takie Monte jest niestety do wyrzucenia. Lub do zjedzenia przez morsa. Albo ktone. Z tego, co wiem, on miesza Monte. Lucyfer bladooki!

4) Kiedy już zasłużymy na następne Monte (na przykład przeczytaniem trzech najdłuższych notek na cheevara.bikestats.pl), sięgamy po Monte. Schłodzone.

5) Zapewniamy sobie święty spokój poprzez wyłączenie komórki, laptopa, światła (bo jak z ulicy zobaczą, że jesteśmy w domu, bo światło się pali, to koniec, po nastroju!).

6) Powolutku oddzieramy wieczko, które skrupulatnie, mrużąc oczy i mrucząc, wy-li-zu-je-my.

7) Odkładamy wieczko powoli i z natchnieniem należnym tej wielkiej, wiekopomnej chwili. Gdyż zaraz będziemy spożywać te oto, pobłogosławione już na etapie mielenia orzechów najwyższej jakości, dary.

8) Sięgamy po NAJMNIEJSZĄ DOSTĘPNĄ W DOMU łyżeczką, bo tylko tak możemy sobie należycie dozować przyjemność i nie doprowadzamy do zanurzenia tej łyżeczki do denka Monte. NIE MOŻE łyżeczka dosięgnąć czekoladowej części Monte! JASNE?

9) Jakby „zdzieramy” pierwszą warstwę cudownej, pysznej, kremowej jasnej części Monte. Mrużymy oczy, mruczymy, oblizując każdorazowo łyżeczkę do błysku.

10) Pilnujemy, by nie opędzlować od razu całego jasnego, bo będzie nam potrzebne. Gdy już się namruczymy, namrużymy oczy przy jedzeniu części jasnej i zostanie nam tej jasnej warstwa ostatnia (taka, że nieśmiało przebija się czekoladowa i nawet w sumie kusi), należy nabrać na łyżeczkę pozostałe Monte tak, aby suwerennie figurowała tam część jasna i ciemna. Należy pilnować, by nie zrobił się z tego bełt, bo jak się zrobi bełt, to za trzy sekundy umrzecie za karę, a 10 sekund później wymrze cała wasza rodzina, a tym męskim osobnikom, kórzy ocaleją JAKIMŚ CUDEM, nigdy już nie stanie wiadomo co!

11) Jeśli byliśmy uważni i na łyżeczce mamy SUWERENNIE funkcjonujące obie części Monte (A NIE ŻADEN TAM BEŁT!), pakujemy sobie to do buzi (ryja, paszczy, dzioba, czy to tam kto ma na stanie) i mrużąc oczy i mrucząc rozkosznie, zjadamy.

12) Siłą rzeczy za chwilę zostaje nam na dnie czyste ciemne Monte. Trudno. Odkładamy – WYLIZANĄ DO BŁYSKU - łyżeczkę, wyciągamy palec wskazujący ze spod... yyyyyy... po prostu sięgamy palcem wskazującym w głąb kubeczka, polerując go do czysta, czyli wylizując palec upaprany pysznym Monte. .

Oczywiście potem kubek wyrzucamy z innymi plastikowymi śmieciami.

Dopuszczam bardzo wersję oblizywania palca nie swojego, jeśli istnieje właściciel palca, którego (właściciela, nie palca) uznacie ku temu godnym. Palca zresztą też.

Na koniec mój osobisty dylemat.

Bo dziś niestety taki jeden arczi podważył moją teorię, twierdząc o tu, że po Monte można spożyć tylko następne Monte. I następne Monte. Nic o smaku odmiennym.

Jak to przeczytałam, złapałam się z trwogą za głowę.

Taki dobry chłopak. „Dzień dobry” powiedział. Pomógł, jak trzeba było. A tu taka tragedia. Nie mogłam uwierzyć.

Zaraz na miejscu miała być ekipa TVN i programu „Uwaga”.

No bo ja NIEMAL ZAWSZE po Monte wypijałam piwo. Czyli po słodkim gorzkie. Mieszanie doznań. Dwa światy: rozkosz i rozkosz. Prawda, jak różnie? I jak fantastycznie? Tak jak NALEŻY.

Dopuszczałam oczywiście możliwość zjedzenia po Monte kolejnego Monte (jednorazowo MOŻNA zjeść maksymalnie dwa, trzy to już profanacja), ale zawsze po tym starałam się zmieszać doznania. Czyli wypić piwo.


Ale przemyślałam sprawę.
Zatem.
Jeśli postępujecie DOKŁADNIE TAK, jak mówi moja instrukcja, daruję Wam to piwo na koniec. To piwo jest dla doświadczonych Monte-żerców. Ten stopień wtajemniczenia osiągnął już Niewe (panie prezesie firmy Zott, wie pan, co ma pan do zrobienia, prawda? Należy panu Niewe przesłać skromny odrzutowiec wyładowany po skromne brzegi Monte).

Wierzę jednak, że i Wy (Ty, Arczi, też) dojdziesz – nomen omen – do tego etapu. Do etapu spożycia Monte i po nim piwa.


I aby była to notka nadająca się na blog przecież rowerowy, napiszę, że jest to wpis na temat mojego wtorkowego pierdolenia się z pewną firmą, która dostarcza stolicy prąd. Owo pierdolenie się polegało na tym, że musiałam tam pojawić się trzykrotnie. TRZY RAZY.
Ostatniego dnia mojego urlopu.

Gdyby nie Centurion i Monte, o którym powyżej, byłoby już po nich! Bo zrobiłabym z nimi to, przy czym pomylił się Hitler. A o tym, co mało zrobił z tą firmą pan Hitler, mówi o ten pan:



:D

Dane wyjazdu:
52.16 km 0.00 km teren
01:56 h 26.98 km/h:
Maks. pr.:45.60 km/h
Temperatura:23.0
HR max:168 ( 87%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy: 36 m
Kalorie: 840 kcal

Oto jest dzień, oto jest dzień, który daaaał nam... dniodawca;)

Poniedziałek, 22 sierpnia 2011 · dodano: 24.08.2011 | Komentarze 3

Dzień, w którym przejadę tylko 40 km – zapamiętajcie se to – jest dniem, w którym obsunie się jądro ziemi i jądro ogiera ze stajni przy Wisłostradzie, tuż przy moście Grota. I będzie to katastrofalna w skutkach katastrofacja, jak sama nazwa wskazuje.

Dlatego też nie mogłam sobie pozwolić na te szkody w jądrach i jak tylko skończył padać ekspresowy deszcz, włożyłam w obciski najpierw giczołę prawą, a potem lewą, czy też odwrotnie: odwrotnie prawą (czyli lewą) i potem odwrotnie lewą (czyli prawą), no chyba, że patrzeć na to w lustrze, to wracamy do punktu wyjścia i pojechałam zmierzyć się z kolacją, sprawdzić, czy Obcy nie apdejtował może swojego wyznania, zapoznać na Puławskiej pewnego bajkera na czarnej jak noc Konie i w ciuszkach Felta i z poczuciem przeraźliwej pustyni w ryju sieknąć taką traskę o długości lekutkich ponad 50 km.


Korci mnie, żeby wrócić do biegania, ale tak: po twardym biegać nie mogę, bo moje sztuczne kolana mogą tego nie zdzierżyć, a po miękkim to niezbyt jest gdzie, no chyba, że zmienię swoje nastawienie na bardziej przyjazne dla usianych psimi kasztanami parkowych trawników.

I tak – biegać nie, bo gówna, pływać nie – bo szczochy i picze kłaki.

To równanie łatwo da się rozwiązać, że tylko rower. I może jeszcze ergometr, od którego nabawiam się hardkorowego bajcepsa jak po tylko stejkach.

Dane wyjazdu:
41.94 km 14.50 km teren
01:58 h 21.33 km/h:
Maks. pr.:37.60 km/h
Temperatura:28.0
HR max:164 ( 85%)
HR avg:128 ( 66%)
Podjazdy: 24 m
Kalorie: 795 kcal

A ja siem turlam, bo mam fulla, hahahaha

Poniedziałek, 22 sierpnia 2011 · dodano: 24.08.2011 | Komentarze 7

Sobie wyskoczyłam w dzień spocić się jak mysz, a że pogoda taka pod fullika się ukształtowała, wyskoczyłam na relaxing między chałturą a chałturą. W końcu na urlopie jestem, prawda?

Środek dnia w wakacje tez jest fajną porą na jazdę po mieście. Poza dziadkami na stalowych, rzężących składaczkach niemal nie ma nikogo. I bardzo konweniuje mi taka koncepcja.

Ponieważ wczoraj Niewe pofatygował się na Starówkę, co skrupulatnie opisał tu, by oddać mi moją zgubę, czyli pulsaka, bez którego nie umiem już jeździć, dziś ja łaskawie udałam się tam, gdzie Niewe zazwyczaj ODMAWIA, by oddać Niewemu, co Niewowskie, cesarzowi, co cesarskie (przypadkowo też tam dziś był), Rzymowi, co rzymskie i fullowi, co fullowskie (hopencje i schody w Lasku Bielańskim;)).
I tego wszystkiego wyszło mi prikrasne 42 kilo.

No i teraz ogłaszam konkursik. Co mogłam ja oddać Niewe?
Wiem, że są wakacje i komentarzy odnotowuje się nędznie, dlatego druga osoba, która dopiero za czwartym razem poda prawidłową odpowiedź dostąpi zaszczytu zjedzenia ze mnie Monte.

Tak STOI w regulaminie ogłoszonego przeze mnie konkursiku.

Hehehehehehehehehehe.

Dane wyjazdu:
62.60 km 0.00 km teren
02:39 h 23.62 km/h:
Maks. pr.:42.60 km/h
Temperatura:22.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:131 ( 68%)
Podjazdy: 33 m
Kalorie: 1093 kcal

Ta ostatnia niedzieeeeeelaaaaaa...

Niedziela, 21 sierpnia 2011 · dodano: 24.08.2011 | Komentarze 0

Ostatnia urlopowa, oczywiście, ja wracam do pracy, a nadchodzi nakurwiający front atmosferyczny z upałami.
Szkoda tylko, że przez pierwszy tydzień mojego wolnego chodziłam śnięta jak czterodniowa fryta znaleziona za piecykiem, bo albo wiało, albo padało, albo wiało i padało jednocześnie kuźwa mać. Zaraz chwilę po tym jak ustała ulewa.

Na rower wylazłam dziś porą ulubioną, czyli nocną, bo w dzień najpierw włączył mi się aktywny alkoholik i pod akompaniament GUL GUL GUL, serwowany przez jednego takiego szlachcica na etykiecie browaru wysprzątałam chatę. Pani Mama zerkała wtedy na „Najdziwniejsze zwierzęta świata” na Animal Planet i uznała, że to co widzi w chacie jest o wiele dziwniejsze. Własna matka. Do tego biedaczka, co się po szosie wozi.

Jak już posprzątałam, włączył mi się aktywny alkoholik spacerowicz, postanowiłam się oraz Panią Mamę wyprowadzić na spacer. Operacja oficjalnie zwała się „lody u Grycana”, stanęło jednak na babilońskim lansie na Starówce z drugą Panią Mamą Karolajny i Karolajną. Panie Mamy dostały do opędzlowania lody, a dziewczynki, jak przystało na szanujące się chlorzyce, piwo. Zasiadłyśmy zatem przy, za przeproszeniem, Kolumnie Zygmunta w knajpie jakowejś.

Jak już zdążyłam zbajerować pana jadłopodawcę, pana jadłoczyńcę i prawie zapoznać trzech odganiających się od osy Hiszpanów, oraz z kolei odgonić zakusy starszego pana, jak się potem okazało, uczestnika powstania warszawskiego, który zaplanował sobie, że wyswata mnie z towarzyszącym mu wnukiem, który przybył do Warszawy z Belgii, Panie Mamy ogłosiły rozejście się i pojechałyśmy do domów. Ufffff. Człowiek wyjdzie po cywilu w miacho i od razu takie mecyje.

Poczekałam jeszcze na Niewe, który siekał dziś terenową stówkę z Gorem i wiózł mi mój pulsometr, w którego posiadanie WESZED nie wiem zupełnie, jakim cudem.
Przyjechał i zupełnie nie wyglądał na takiego, który by przeżywał stany, które opisał tu, bardziej sprawiał wrażenie wielce spragnionego. Ale to akurat łatwo odczytać, bo Niewe spragniony jest zawsze;).

No i gdy już odzyskałam pulsaka, a Niewe obfocił blondynę z bańkami, nasz babski, panio-mamowy babiniec, czyli Babilon rozjechał się do domów.

W moim na przykład czekały trzy skomlące rowery. Na wypadek ustawki ze zfullonym Sławkiem, już prawie wystawiłam eFeSeRRRA z chaty, po czym dostałam sygnał, że jednak nieeeee, chłopak ujechał się w ciągu dnia i już nie reflektował.

Nooooooo jak nie full, to ścigacz, który z dwóch pozostałych rowerów najgłośniej piszczał o wyprowadzenie na szpacer. Centurion piszczy, owszem, ale w wersji ledwie zipie, zaś moje nadgarstki ledwie zipią też od jazdy na tym przełaju. NO więc MUSIAŁAM użyć Rockhoppera.

No to pokrążyłam sobie. Od siebie z Bródna poprzez Targówek, hyc na Most Gdański, potem Żoliborz, Bemowo, Wola, Ochota, Centrum i sruuuuu w dół na Służew. Matko, jak cudownie pusto, jak inaczej niż wczoraj, nikogo do bezsensownego wymijania. Cała jebana lanserska wawka oglądała w telewizorniach, jak gwiazdy tańczą, robiąc po lodzie.

Mam plan taki, że wynajmę wyjebanie wielką powierzchnię w Warszawie do pokazania jej całego mojego kciuka, którego wystawię na znak, że LUBIĘ TO.

Taką pustą Warszawę lubię zdecydowanie.

Dane wyjazdu:
66.68 km 0.00 km teren
02:58 h 22.48 km/h:
Maks. pr.:44.80 km/h
Temperatura:21.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 28 m
Kalorie: kcal

Wieczorning sobotning

Sobota, 20 sierpnia 2011 · dodano: 24.08.2011 | Komentarze 8

Niby urlop wzięłam dlatego, żeby wykończyć jedną rzecz, która nade mną od roku wisi, a która doprowadzi mnie do sławy, bogactwa, blichtru, Kasztelanociągu podciągniętego do mojej willi z basenem, sauną i dżakuzą w dżakuzi, kontraktu na dożywotnie reklamowanie za ciężkie pieniądze Monte (jestem w stanie podczas każdego nagrania spotu doprowadzić się do orgazmu, jedząc Monte, mogę nawet powtarzać do zajebania - nomen omen - każdą scenę) oraz na kanapę u Wojewódzkiego.

Nie miałam w planach póki co wyjeżdżania na wekejszen, bo szanowny pan skurwysyn franciszek szwajcarski niweczy wszelkie moje starania w zakresie jebnięcia polskiej rzeczywistości malowniczo szeroko i z ułańskim rozmachem przynajmniej na tygodni cztery. Miałam po prostu zapomnieć o pracy, porozpieszczać Panią Mamę, trochę się poopierdalać (tu akurat wyrabiam normy 550%) i skończyć rzecz pewną.

Tak się jednak kurwa składa, że nie umiem. Co przycupnę przy kompie, to tak: ktoś zadzwoni. Jak już skończę gadać, to jeden z rowerów zapiszczy tęsknie z kuchni i poprosi o malutką przejażdżkę, a temu niestety odmówić nie umiem. Jak już wrócę, to strasznie zachciewa mi się WŁAŚNIE W TYM MOMENCIE, kiedy zamierzam pokończyć, co mam do pokończenia, jeść.
Jak już się najem, to strasznie chce mi się pić, jak już się napiję, to muszę iść wyjszczać się, potem znów ktoś zadzwoni i takim sposobem umiejętnie przejebałam calutkie dwa tygodnie.
Moja głupota przerosła mnie, ja mam 159 cm wzrostu, ona ma 220.
Łatwo przeliczyć, że przerosła mnie o całą mnie.

Co nie zmienia faktu, że przestałam czuć temat, co z kolei nie zmienia faktu, że jestem chędożonym leniem.
No i zamiast posadzić dupę na czymś posmarowanym klejem i zrobić, co mnie nużna, to ja oczywiście przetarłam wyścigówkę i jazda! Jak gwiazda.
Przetarłam, czyli co zrobiłam?
Odkręciłam hałasujący hak przerzuty, który od ostatniej wizyty u Marcina posiedział cicho dni dwa, po czym jął odpieprzać swoje.
Tym razem hak odkręciłam se sama.
Brunox zrobił porządek i te „łożyska”, na które tak lubię zwalać całą odpowiedzialność za hałasy w Rockhopperze, uciszyły się.

No i potem zjechałam się z Karolajną, która wykonała przez cały dzień wielce skomplikowaną operację przyjechania do mnie samochodem, zostawienia tego samochodu u mnie pod domem, wrócenia do swojego domu, wtargania się na rower, pojechania ze mną na tym rowerze z Centrum przez Stegny na Bródno, pozostawienie u mnie roweru tegoż (jestem przekonana, że liczy na małą usługę serwisową, sprytnie) i wrócenie do domu samochodem.

Maryjko nadobna, ile to kurwa aktywności jest. Od samego pisania o tym mam zmęczeniowy bezdech i sapię umęczona jak wielbłąd.

Jak już Karolajna zaparkowała u mnie w kuchni swój pojazd dwukołowy i pojechała do się pojazdem czterokołowym, ja udałam się jeszcze poprawić wynik mojego wieczornego rowerowania. Gdyby nie stado najebanych yeti, które snują się każdą możliwą arterią, w końcu sobota jest, czyli dzień pijanego ruchania się w brokacie, zapierniczałoby mi się całkiem superancko. Ale tak: przy Wisłostradzie jechać się nie da, bo właśnie skończył się pokaz fontann i te pół całego świata, które tu przylazło, właśnie rozchodzi się cielęco bezmyślnym krokiem do domu. Nad Wisłą jechać się nie da, bo pijane nastolaty spierdalają filuternie, a zatem niespiesznie przed swoimi ziombalami, którzy starają się złapać je za cycki albo za biżuterię typu BROCHA. Z Cudu nad Wisłą wytacza się ostra lanserka w różowych koszulkach i na holenderkach, a po całej długości trasy nadwiślańskiej odbywają się lowcoastowe randki, więc nie ma jak się rozpędzić.
A przy zoo jechać nie da się też, bo tam akurat najebka odbywa się w LaPlayi. Takoż sobotę ogłaszam najgorszym dniem DO... DO... DO... (powtarzać w rytmie forfitera, który "płynie mi do... do...") nocnego roweru.
Jako tako jeszcze wygląda Żoliborz.

A najgorszym mostem do wracania na prawą stronę stolicy wieczorową porą jest Most Gdański. Przez całą długość jego odbywa się jakaś paranoidalna orgia schizofrenicznych ślubnych sesji fotograficznych.
Most ten jest moim ulubionym, tym większy rzyg odczuwam, mijając te żeno-scenki. No to dziś wróciłam sobie Śląsko-Dąbrowskim, który też uwielbiam.
Dżenereli mam mocno ciepłe uczucia do dzisiejszego nocnego pedałowania.

Dane wyjazdu:
18.94 km 0.00 km teren
00:51 h 22.28 km/h:
Maks. pr.:39.00 km/h
Temperatura:27.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 15 m
Kalorie: kcal

Sobotnim porankiem, zaraz po Monte-wyżerce;)

Sobota, 20 sierpnia 2011 · dodano: 24.08.2011 | Komentarze 13

Ale wieje, co? Nie tak sobie sierpień wyobrażałam, zwłaszcza po listopadowym lipcu. A tu może i jakieś nieśmiałe słońce przemawia co nieco, ale że nie można mieć wszystkiego, zwłaszcza na tych współrzędnych, w jakich przyszło nam się męczyć, to dostajemy w pakiecie istne sirocco. Które w zasadzie dziś podczas krótkiej godzinnej przejażdżki na Cencie chciało ze mną współpracować i przez 16 z osiemnastu kilometrów wiało mi w zad. Pod koniec tylko dostałam kilkoma silnymi podmuchami w papę.
Nie było źle.

Muszę szybko coś wymyślić z tym Centurionem, bo mój niby najukochańszy rower, a wygląda jak fleja. Tak, Faścik – do Ciebie piję, nakurwiaj do Warszawy z częściami od Speca, bo pilnie chcemy (Ty też chcesz, tylko jeszcze o tym nie wiesz:D) zrobić temu Centku przekładkę. Konkretnie wszystkiego. Jak mam jechać tym Rzymianinem do Gruzji, tfu, Grójca, to niech on ma sprawne ręce, nogi, ptaka, koła oraz heble.
Rzekłam, powiedziawszy.

Dane wyjazdu:
52.17 km 0.00 km teren
02:39 h 19.69 km/h:
Maks. pr.:37.00 km/h
Temperatura:18.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 16 m
Kalorie: 1014 kcal

Piątek po raz drugi, czyli jak nie załatwia się spraw

Piątek, 19 sierpnia 2011 · dodano: 24.08.2011 | Komentarze 2

No bo ludzie ustawili się tego wieczora po coś. Po to, żeby Goro mógł za mym wstawiennictwem kupić se suport do swojej już latającej na boki korby.
Po to, żeby zagrać na palcach i na nosie burzy, która przetoczyła się nad miachem.
Po to, żeby pojeździć.
Najeść się.
Napić.
No i w tym składzie jeszcze się pośmiać.

A skład był taki: Niewe, któremu burza wyniosła z domu i prąd i zasięg, Goro, który przeczekiwał opad atmosferyczny i mój dojazd w pracy i ja czyli JA.

NIE KTO INNY.

W zasadzie załatwilim całe gówno. Bo w eXie na Śniegockiej było całe gówno, na dodatek było późno, na dodatek temu Goru niby zależało na nowym suporcie, ale nie aż tak, żeby zapierniczać z Solca na Ursynów, zamiast tego zachciało mu się jeść i tym sposobem wylądowaliśmy w Centrum, gdzie Goro wtrząchnął kebaba. No to i mnie głód przyssał. Niewe ponoć też. Łatwo można wydedukować, że 15 minut później byliśmy na Ochocie, na Barskiej i przy skomplikowanej operacji zaopatrzeniowej wypiliśmy po izobro i wciągnęliśmy pizzę (jedna była przewykurwiaszcza, bo z orzechami!). Potem już tylko przystanek Bemol, gdzie przestrzegliśmy Goro przed Pawłem mtbxc, czyli opowiedzieliśmy, jak nas tenże wydymał w Euko-Olecku, wydoiliśmy po piwie (niektórzy nie poprzestali na jednym;)) i następnie przystanek dom. Dla niektórych ciemny, do którego też "A DROGA CIEMNA JEEEEEEEST".




Armagiedon i babilon. I tradżedy!

Dane wyjazdu:
38.63 km 0.00 km teren
01:38 h 23.65 km/h:
Maks. pr.:36.50 km/h
Temperatura:26.0
HR max:157 ( 81%)
HR avg:127 ( 66%)
Podjazdy: 18 m
Kalorie: 584 kcal

Fuu fuuul fuuuull, czyli piątek po raz pierwszy

Piątek, 19 sierpnia 2011 · dodano: 24.08.2011 | Komentarze 6

To w dzień. Zachciało mi się przetoczyć przez Żoliborz i Bielany, doniszczyć nadgarstek (w końcu niedługo zawody, TAK?), nabawić się kolejnej warstwy debilnej opalenizny i w ogóle zasłużyć na Monte. No i niecałe 40 ciężkich, buczących kilometrów wejszło do statystyk.

Teraz oprócz kretyńsko nieopalonych ramion dołączyło kretyńsko nieopalone prawe przedramię, dzięki obecności ortezy. Dobrze, że ją założyłam, bo kilka(-dziesiąt) schodów zaatakowałam, prawie wypiertyndaczyłam się, próbując podjechać na tylnym kole górkę zamkową i nie zdążyłam wybić koła, tym razem przedniego na czas, gdzieś na Starówce też. I to, co mi normalnie wystaje z łapy, teraz po prostu przysłania łapę.
Debil pozostanie debilem. A 60 pensów to 60 pensów.

Aaaaaale.
Ajm gona bi...


;)