Info
Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.Więcej o mnie.
Moje rowery
licznik odwiedzin blog
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2015, Styczeń5 - 42
- 2013, Czerwiec5 - 9
- 2013, Maj10 - 24
- 2013, Kwiecień11 - 44
- 2013, Marzec10 - 43
- 2013, Luty4 - 14
- 2013, Styczeń4 - 33
- 2012, Grudzień3 - 8
- 2012, Listopad10 - 61
- 2012, Październik21 - 204
- 2012, Wrzesień26 - 157
- 2012, Sierpień23 - 128
- 2012, Lipiec25 - 174
- 2012, Czerwiec31 - 356
- 2012, Maj29 - 358
- 2012, Kwiecień30 - 378
- 2012, Marzec30 - 257
- 2012, Luty26 - 225
- 2012, Styczeń31 - 440
- 2011, Grudzień29 - 325
- 2011, Listopad30 - 303
- 2011, Październik30 - 314
- 2011, Wrzesień32 - 521
- 2011, Sierpień40 - 324
- 2011, Lipiec34 - 490
- 2011, Czerwiec33 - 815
- 2011, Maj31 - 636
- 2011, Kwiecień31 - 547
- 2011, Marzec36 - 543
- 2011, Luty38 - 426
- 2011, Styczeń37 - 194
Dane wyjazdu:
79.03 km
68.00 km teren
07:29 h
10.56 km/h:
Maks. pr.:44.50 km/h
Temperatura:26.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:148 ( 75%)
Podjazdy:3016 m
Kalorie: 4597 kcal
Karpacz kontra Che. W sensie, że maraton tam. I Che też tam:)
Sobota, 23 czerwca 2012 · dodano: 02.07.2012 | Komentarze 35
Ołkiej.Piszem.
Wcale nie w telegraficznym skrócie. Podobno pół Polski czeka na mój wpis z Karpacza – mam o tym świeże info – zatem skrybam i gryzmolę, bo wiem, że zagryzając pazury w oczekiwaniu na tę notę, zmuszeni byliście przez cały weekend czytać mój blog raz jeszcze. Czynność powtórzyć, czynność powtórzyć.
Na wstępie fakty mocno uprzedzę – ja jestem Karpaczem absolutnie zachwycona i zupełnie NIE PANIAM tego jojczenia na forum, że za trudno, że przesadzone, że za dużo. Jakbym chciała łatwo, czy też za mało, to bym wybyła na którąś trasę Mazovii.
Chciałam dostać w rzyć i uważam MISZYN za AKOMPLISZT.
Rozumiemy się?
To jadziem.
Przez noc wiele z hamulcem się nie zadziało. Ani Buka, ani Czarna Wołga, ani nawet Stefan Niesiołowski nie zdziałali nic w zakresach naprawczych. Nadal nie wiedziałam, czy w ogóle startuję. Przy eleganckim śniadaniu (przemistrzowskie farfalle ze szpinakiem, mmmmm, mhhhh, hmmmmm::)), które wciągałam jakby bez przekonania, zastanawiałam się, czy ja od paru dni na daremno nie futruję tych węglowodanów. No bo jak nie wystartuję, to mi tylko dupa urośnie od tych klusek/klusków!
Niby wczoraj Faścik twierdził – przeciwnie do Bartka – że na pewno w miasteczku maratonowym będzie serwis i stoisko Velo, gdzie przynajmniej kupię klocuchy, ale ja nie lubię sprzecznych zeznań i nie mogłam sobie na ich podstawie ulżyć w napięciu (na przykład strzelając kontrolnie grzywką o porcelit) i na pewniaka jechać do bazy golonkowej, że niby se stamtąd ruszę zaopatrzona w klocki, wyregulowana, w jakiś sposób pewna, że dupę na zjazdach ocalę obiema tarczami.
Niniejszym postanowiliśmy z Krzyśkiem (megowcem, też Airbike) i Bartkiem, moją gigową podporą przybyć do Karpacza rozsądnie wcześniej, żeby – w razie komplikacji – pomizdrzyć się do chłopaków z serwisu. Może wydłubią klocki ze swoich rowerów, albo – nie wiem – wytną z kory brzozy… No w każdym razie, chcieliśmy asekurancko przybyć na miejsce i mieć czasoprzestrzeń do ewentualnych improwizacji.
A gdy jechalim na miejsce, z naszej bazy w Podgórzynie do Karpacza, zadzwonił do Bartka Formicki chętny wspomóc JEDNĄ TAKĄ SIEROTĘ BEZ FAŁD NA MÓZGU.
Dopiero odczytał wczorajszego błagalnego esesmana i nie tylko wysłał na mój numer wiadomość o treści POMAGAM, ale okazał i troskę, i litość.
To musiał być dobry znak, noooooooooooo. Formickiemu powiedzielim, że spróbujemy rzeczy kupić na miejscu, a on zaoferował się – że w razie gdyby nie – on nam te klocki do miasteczka podrzuci.
Niemal zachlipałam wzruszona! Czyli w prawdziwej dupie nie utknęłam JESZCZE!
I są jeszcze szlachetni ludzie na tym pełnym kłamstw świecie polityki, grubego gangsterskiego biznesu i ramonesek.
Na miejscu, pełna HERZKLEKOTU o moją najbliższą startową przyszłość i otoczona chłopakami-teamowcami polazłam do stoiska Velo, które było i które dupę klockami mi uratowało. Mieli. No to my ziu z powrotem do samochodu, do rowerów, gdzie Bartek zabrał się za ratowanie moich jajek, które Wojciu by niechybnie obrzępolił, gdybym właśnie z takiego powodu jak nieprzygotowanie sprzętowe nie wystartowała.
Nie w klockach jednak tak naprawdę był ambaras, a w tłoczkach – tym razem i zdecydowaliśmy się na całego skorzystać z Velowców. Bo Bartkowi witki opadły.
RATUJCIE, PANY! – wydobyłam z siebie przy serwisie i serwis wziął się do ratowania. W akompaniamencie mojego mielenia jęzorem, które miało zatuszować, jak bardzo jestem ZNERWICOWANA.
W tak zwanym międzyczasie podjechała do nas dwuosobowa delegacja Gomoli, wiol18a i Dawid (poprawcie mnie, plis:) i to było – pod względem towarzyskim super. Acz nie zmylicie mnie, rude liski, liczyliście na to, że awaria wyeliminuje mnie z wyścigu. Ha!
NEWAH!
Modliłam się o ten serwis, a potem się panu oświadczyłam:D© CheEvara
Upewniłam się też, czy jest żonaty, bo wolę wiedzieć, że taka żona to mnie polubi, ewentualnie pokocha:D.
Hamulce po niecałym kwadransie uzyskały stan pierwotny, a raczej należyty i mogłam spokojnie pogłaskać się w kroczu – jajek nie namierzyłam, szwów z przyszycia też nie… Może nie będzie co mi urwać?
Potem udaliśmy się na kontrolny, nerwowy sik, w drodze do którego wyczaiłam w czubie sektorowym JPbike’a i klosia. Pod adresem tego ostatniego nic dobrego nie pomyślałam – najwidoczniej nie chciał rywalizacji jak w Wałbrzychu, spękał!;) – i na ostatni moment wbiliśmy się z Bartkiem i Rafałem (też Airbike, też giga) w ostatnie rzędy gigowców.
I ruszyliśmy przez Karpacz od razu pod górę. Doping miejscowych, turystów oraz startujących pół godziny później megowców niósł się szeroko wzdłuż ulicy i był – przyznam najszczerzej i najserdeczniej – kapitalny. Zapamiętałam wrzeszczącego Michała z BikeTires oraz Michała z WKK, któremu zdarza się w Wawie prowadzić treningi na Kabatach – ten ostatni kawałek asfaltu ze mną podjechał, BREDZĄC coś o tym, że ja zarzekałam się, iż na Karpacz na pewno się nie porwę. No dalibóg, jeślim to mówiła, to na pewno w malignie:).
Niestety relancję piszę ponad tydzień później, więc zapomnijcie, żeby tu było reportersko wiernie i szczegółowo:).
No i jedziemy sobie, acz tam nie wjeżdżamy… wyjątkowo:
Hej tam w górze!© CheEvara
O ile podjeżdżamy w zasadzie od samego początku, o tyle stawka naprawdę rozciąga się w okolicach 10-tego kilometra, kiedy zaczyna się wspinaczka na Okraj. Według tego, co pisali chłopaki układający trasę, załatwienie wjazdu tam niemal ocierało się o cud – ze względu na to, że mieliśmy niniejszym naruszyć dziewiczość Karkonoskiego Parku Narodowego. Cieszyłam zatem ócz, jednocześnie błagając swoje nogi o więcej pary. Przestałam to jednak robić, gdy usłyszałam szuranie megowców, doganiających nas w tempie… no, imponującym.
Klasą samą w sobie okazało się wyprzedzanie wszystkich „czerwonych” przez Marka Konwę – zrobił to tak elegancko i dyskretnie, że jechałam z hapą rozdziawioną, acz roześmianą. Przeżyłam bowiem szok jakościowy, bo chwilę wcześniej cięło wściekle kilku PROŁSÓW, drąc ryje, żeby im na szerokiej drodze zrobić lewą wolną.
Jak nie umiesz zmieniać toru jazdy, to siedź w domu – myślałam se przy tym.
A potem tylko właśnie usłyszałam szum gum, z prawej strony mignęła mi INO fioletowa koszulka i tyle cichutkiego Konwę widziano. Było to piękne:). Tak to się robi!:)
Asierozgadaaam!
Mała przerwa na foteczki:
No to na początek się nawet jechało;)© CheEvara
Tu taka widokówka teamowa. Myląca;)© CheEvara
A ja – o ile w głowie tłukłam sobie, że w zasadzie najważniejsze będzie po prostu ten maraton bezawaryjnie ukończyć i w ogóle ukończyć, o tyle wypatrywałam też na trasie dziewczyn, które będę mogła powoli łykać. Już na samym początku, jeszcze przed zdobyciem Okraju udało mi się dojechać Kasię Laskowską – na fajnym kamieniŹDZie-korzeniZDym singlu. Albo jej tam jakiś manewr nie wyszedł, albo coś zrobiła z rowerem, bo się tam zatrzymała. Liczyłam, że będziemy się trochę tasować na trasie, bo według tego, co mówił mi Bartek, jeździłybyśmy w podobnym tempie.
Ale póki co Kaśkę miałam za sobą.
Chwilę później na zjeździe przepuściła mnie wspomniana wcześniej wiol18a, która nie mogła wpiąć się w pedały po małym spacerze w dół błotno-potoczkowym zejściem. W jej przypadku też liczyłam na rywalizację.
Nawet za chwilę na zjazdach będę łykać parę dziewczyn© CheEvara
Jak już dogonili nas NIEBIESCY, zrobilo się przyciasno na zjazdach© CheEvara
O zjeździe z Okraju można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że był pójściem na maratonową łatwiznę. To była jedna z pierwszych sekcji rtv, o tyle trudna, że zjeżdżana/schodzona w towarzystwie megowców, w związku z czym było ciasno. Oraz, że środkiem, po kamieniach płynęła se woda, więc łatwo było facjatę sobie przeszlifować. Tu wolałam zdrepcić, żeby raz, że się nie zabić, a dwa nie wjechać komuś w rów. No i żeby nie blokować twardszych.
Przeglądałam foty i natknęłam się na taką sytuancję (nie wiem, z którego miejsca to)
:
A tego Pana kto poznaje?;)© CheEvara
Wstawiam je złośliwie, owo zdjęcie, dokładnie za to, że mnie Faścik o poranku olał. Miał przybyć na start gigowców, nie przybył. Znaczy, olał, nie?:D Tak więc wstawiam.
W każdym razie.
Po tym dość trudnym zjeździe, na którym nie dało się odpocząć ani trochę, trzeba było znów tyrać podjazdy.
A tu taki widoczek, że pod górkę:)© CheEvara
A potem znów staczać się we w dół:
To dokument dla niewierzących w moje wyścigowe niecykanie się© CheEvara
Statystycznie zatem był to całkiem płaski maraton:).
Najbardziej ze wszystkiego psychikę orał mi Garmin. A na nim przejechany dystans. Czułam się urypana, a jak spojrzałam na licznik, to po trzech godzinach nie byłam nawet w połowie dystansu. Tak. Miałam średnią 11 km/h. Z takim czasem zapowiadała się mała, ZALEDWIE ośmiogodzinna wycieczka.
I żeby było mi już zupełnie wesoło, w okolicach 40-kilometra – dla odmiany po wczoraj – klamka tylnego hamulca STWARDNIAŁA, co oznaczało, że posiadam go na tyle, żeby tarcza sobie spokojnie i sukcesywnie jedynie pocierać klocki. Te jej w ogóle nie ściskały, więc moje zęby same zadzwoniły o siebie ze strachu. Dupa mi na zjazdach latała. Su-per, naprawdę.
Przecież się jednak nie wycofam, nie? Nie po to było tyle zachodu rano, żeby teraz robić de-en-efy, tak? Jak nie zjadę, to zbiegnę, i łomatko, no jakoś to musi być.
Nic to.
Bez żadnego podlizu przyznam, że gdyby nie Bartek, byłabym w dupie ciemnej. O ile do połowy jechaliśmy względnie równo, to potem mogłam tylko liczyć na jego litość. Nie przeliczyłam się – co mi zwiał na podjeździe, to na dole czekał na mnie. Się ma giry zrobione po Trophy, to i się nagina;).
Jako, że chronologia mi się rypie, foty mogą być nie po kolei. Niemniej jednak bardzo dobrze pamiętam, jak w okolicach piątej godziny zaczęły rypać mnie plecy. To już było mało frywolne, bo na pozdjazdach musiałam robić postoje i rozciągać te jebane lędźwie. I tak wydarzyło się to później niż we Wałbrzychu, wtedy plecy objawiły się już w trzeciej godzinie i całą drogę wizualizowałam sobie wannę wypełnioną lodem szczelnie okrywającym mój zbolały korpusik.
Tu może plecy bolały mnie krócej, ale stosownie też mocniej. DRA-MAT.
Podjazd (to chyba była Chomontowa Droga), któryśmy wczoraj z Bartkiem robili, a który ja zapamiętałam jako w miarę krótki, a na pewno kończący się w okolicy budy robotniczej WYTOPIŁ ze mnie absolutnie wszystkie siły i zaorał mi morale glebogryzem głębokim. Tam Bartek mi uciekł, a mnie pokonała własna psychika. Jak dojechałam do tej budy i pokonałam tamtejszy zakręt i okazało się, że podjazd właściwy się tu zaczyna na dobre, autentycznie ZASZLOCHAŁAM z braku sił.
NA CHUJ CI TO BYŁO! – pytałam sama siebie. I poprawiłam tę retorykę bezsilnym rykiem.
I naprawdę, choć wiedziałam po wczoraj, że zjazd stamtąd będzie techniczny (najpierw prosty i asfaltowy, potem wnikający w teren) i będzie prowadził po kolejnej sekcji Grundigów, nie mogłam się go doczekać. Chyba nawet zła na siebie za kiepską formę na podjeździe, zjechałam se te mikrofalówki i pralki na tyle, na ile pozwolił jedyny działający hampel. Ale zjechałam, nie stuptałam.
No i o.
Z drugiej pętli pamiętam jeszcze tylko innego gigowca, który jechał z nami niemal do końca, ustępował mi jedynie na zjazdach, które ja – zawzięłam się – robiłam z siodła. Nawet przyszło mi do głowy, że ludzie z rodzinami tyle czasu nie spędzają, co my ze sobą na wyścigu.
Dalej mam już tylko przebłyski.
Takie, że na samym końcu dojechała nas Krycha z Gomoli, informując przy okazji, że Kaśka Laskowska się wycofała. Samą Kryśkę łyknęłam jeszcze przed Okrajem, więc po prostu mnie przytkało, jak ją zobaczyłam spokojnie nas wyprzedzającą.
Bardzo niefajne jest też wypicie absolutnie wszystkiego 15 kilometrów przed metą. Tu jednak na szczęście zupełnie inaczej niż na Mazovii można jeszcze liczyć na bufet. Ostatni był 5 kilometrów przed metą i dupsko moje uratowane zostało. Zatankowałam bukłak do pełna, choć wiedziałam, że tego już na pewno nie wyżłopię. Ale psycha swoje robi. Wiadomo, że kto nie pije, ten nie jedzie – jeśli wiecie, co mam na myśli.
Wkurzało mnie zaś siedemnaste i dalsze pytanie/a o to, czy w tym plecaku to ja targam laptopa. Nie, kurwa, ja po prostu targam to, na co wolę nie liczyć u innych. Nie mam ochoty błagać o dętkę, pompkę na trasie, serio, nie mam chęci. A trzylitrowy bukłak nie zmieści się w półlitrowym Camelbacku. Swój rozmiar ma, a z nim jego opakowanie.
I tak o.
O godzinie 17-tej, na którą zaplanowano dekoraNcję – ja jeszcze byłam na trasie i naprawdę nie łudziłam się, że coś tam mogłam zwojować. PRZEMILCZMY:).
Ostatnie agrafki, do których oczywiście wiódł podjazd, zjechałam z podparciami, nie chciałam już zdawać się na moje uchetane członki oraz ciężko kapującą mózgownicę, poza tym w temacie tylnego hamulca nie zaszły jakieś oszałamiające zmiany. Woziło mnie niezmiennie, więc szarżę zostawiłam sobie na kiedy indziej. Tak samo potraktowałam końcową łąkę zakończoną hopą, już naprawdę nie miałam chęci rozorać sobie ryja.
Na metę wjechaliśmy z Bartkiem solidarnie razem i zaprawdę powiadam Wam, duuuuuuuuuuuuuużo chłopakowi zawdzięczam. Pewnie bym odpadła po piątej godzinie, dzięki plecom, paleniu w płucach, nogach i w ogóle. W głowie w sumie też.
Czas mój ŻAŁOSNY, ale se tak czytam, ile osób się wycofało, to zasadniczo cieszę się, że w ogóle ukończyłam, że krzywdy sobie nie zrobiłam, poza paroma otarciami, wielkim siniorem na udzie (se wbiłam weń… klamkę hamulca) i małymi pizgnięciami w łydkę, pedałem w kostkę, czy łokciem w kolano, tudzież oko.
O ile w czwartek, kiedym jechała tym moim fullem do Bartka pod jego pracę, miałam olbrzymie obawy, jak ja na tym będę w ogóle jechać w tych górach, skoro se zakodowałam, że fullina to taka zabawka, a nie wyścigówka, o tyle już na jednym z pierwszych podjazdów po kamulach nie miałam złudzeń. Wzięłam absolutnie jedyny i właściwy rower. Przydał się na przykład do zjechania tego czegoś:
Ja schody zjechałam po schodach:) Bart chyba na mnie czeka© CheEvara
czy:
To już chiba końcóweczka:)© CheEvara
Łoj. Moim skromnym zdaniem, było zajebiście. Jedyne, co mnie wkarwiało, to… niestety, ale w cholerę śmieci na trasie. A już wpadłam w zachwyt w Wałbrzychu, że można nie syfić. Niepojęte jest dla mnie, jak świnią ludzie zwłaszcza przy takim zagęszczeniu bufetów. Naprawdę można skitrać te puste tubki pod nogawką i dowieźć do śmietnika.
Żałuję, że nikt na moich oczach nie szczelił śmieciem na trasę, z radością bym doniosła na takiego małego fiutka.
Na koniec jeszcze dwie migaweczki (zdjęcia ekipy BikeLife urywają tyłki!):
Sorry, Barti, MUSIAŁAM!:D© CheEvara
BŁOTNIŹDZIE, co?;)© CheEvara
Byli też tacy, którzy wyglądali po maratonie kiepsko:
A Krzychu urządził się tak!© CheEvara
Oraz znany Wam JPbike, który wyglądał TAK (pożyczyłąm fotę!;)):
Ładnych szlifów się nabawiłem :)© JPbike
Po wszystkim, czyli jakeśmy wtrząchnęli z Bartkiem w miasteczku maratonowym makaron – ciągle uważam, że ten Mazoviowy w tym roku lepszy – podjechaliśmy do knajpy, gdzieśmy wczoraj spożyli pysznego Rohozeca, zamówiliśmy go jeszcze raz, a do tego całkiem zacną pizzę. No i przyznam, że nigdzie człowiek nie pozostanie anonimowy. Wielkopolska ekipa BikeStatsa też tam wcinała , a zanim do tego doszło, rozpoznała Che siedzącą tyłem do nich wysiadających z samochodu. A dokładnie chyba klosiu rozpoznał:).
Niemniej poproszę o wpisanie mię się tu, bo – PLASIAM WIELCE – z nowych dla mua nicków zarejestrowałam jacgola i niestety nikogo WIENCY. Ale tak mam, że jestem zakręcona jak słoik pikli i nie ogarniam, a zwłaszcza po czasie nie ogarniam.
Wybaczcie też, że nie doszło do prawdziwie serdecznej integracji, ale musielim tego wieczora spylać.
Niemniej jednak piweczko z JPbike CZASNĘŁAM, bo wziął i się dosiadł między innymi na okazanie swoich ran;).
No.
Nie znam osobiście Grześka Golonki i chłopaków, którzy robili tę trasę w Karpaczu, ale w sumie nie ma to znaczenia. Było tam dokładnie tak, jak mi się wydawało, że będzie. Wręcz śniło mi się to. I tak chciałam, żeby było.
7 i pół godziny jazdy prezentuje mi mój Garmin.
A dwa lata temu szczelałam niemal w tym czasie całonocny maraton Red Bulla. Po pętlach. Szaleństwo, co? Tylko, że wtedy zrobiłam ponad dwieście kilometrów:).
Cieszem siem, że ten Karpaczinho ukończyłam.
Mój rzyg na Mazovię jest niestety coraz większy. [/b]
Kategoria >50 km, fullik, krajoznawczo, we w towarzystwie, zawody
Komentarze
bloom | 20:24 środa, 11 lipca 2012 | linkuj
aaa Czy to ty miałaś router w plecaku ? :D czy mi się źle wydaje ? :D
daVe | 11:10 piątek, 6 lipca 2012 | linkuj
Mea culpa, wysokie temperatury mi nie służą. Zapomniałem, że piłaś colę :D
daVe | 04:52 piątek, 6 lipca 2012 | linkuj
Tak, tak. Już od jakiegoś czasu sobie tutaj czytam co nieco i widzę jak nieśmiała, cicha i spokojna jesteś ;) Szkoda, że wszystkie dziewczyny takie nie są ;) W Stroniu niestety mnie nie będzie, zaczynam urlop i akurat mi trochę nie po drodze. Ale gdzieś tam kiedyś na siebie na pewno trafimy to będziesz miała okazję się zrehabilitować i postawić naszej ekipie po piwie :p
daVe | 21:31 czwartek, 5 lipca 2012 | linkuj
Melduję się! Jako członek bliżej nieznanej wielkopolskiej ekipy ;) Tylu przystojniaków przy stole i się nie przysiąść? Nietakt z Twojej strony :p Pozdrawiam i do następnego!
cycle2work | 10:53 środa, 4 lipca 2012 | linkuj
Fantastyczna sprawa jak widzę. Cóż Mazovia jest jednak nie tym co misie lubią najbardziej po tylu latach ścigania.
wiol18a | 21:06 wtorek, 3 lipca 2012 | linkuj
oj oj .ja niestety nie mam takich jaj na zjazdach:( nie mam fulla:( nie mam tarcz tylko V-ki, no i zlapałam kapcia :( ale dowlokłam się do mety siłą woli i tym że nei chciałam miec DNF
puchaty | 19:08 wtorek, 3 lipca 2012 | linkuj
Chciałbym w tym momencie wyrazić swoje podziękowania dla Che oraz Grzegorzowi Golonko. Cudny jest ten świat pełen dolin i gór, zjazdów i podjazdów no i zimnych potoków, w których bystrzą pstrągi.
klosiu | 15:59 wtorek, 3 lipca 2012 | linkuj
Acha, były takie szepciki w naszej grupce - ty, zobacz, przyjechała na fulu, a zawsze na hardtailu pocina ;).
klosiu | 15:57 wtorek, 3 lipca 2012 | linkuj
Przy herbacie to może za śtyrdzieści lat :)
Fakt że do maratonu też zastrzeżeń nie mam, choć pierwsza część mnie nieźle przemieliła. Ale szykowałem się na maszynkę do mięsa i tak właśnie było. Najważniejsze to przygotować się psychicznie :). Już Wałbrzych był o wiele gorszy moim zdaniem, nie wiedzieć czemu zawsze spodziewam się w tych stronach czegoś lżejszego, hehe. I tak od pięciu lat. W końcu na którymś podejściu myślę sobie -pierdolę nie jadę- i nie jadę :)
A Karpacz był spoko, podobała mi się ta łatwiejsza druga połowa, było trochę czasu żeby się ogarnąć :).
Fakt że do maratonu też zastrzeżeń nie mam, choć pierwsza część mnie nieźle przemieliła. Ale szykowałem się na maszynkę do mięsa i tak właśnie było. Najważniejsze to przygotować się psychicznie :). Już Wałbrzych był o wiele gorszy moim zdaniem, nie wiedzieć czemu zawsze spodziewam się w tych stronach czegoś lżejszego, hehe. I tak od pięciu lat. W końcu na którymś podejściu myślę sobie -pierdolę nie jadę- i nie jadę :)
A Karpacz był spoko, podobała mi się ta łatwiejsza druga połowa, było trochę czasu żeby się ogarnąć :).
klosiu | 14:22 wtorek, 3 lipca 2012 | linkuj
Długo trzeba było czekać na wpisik :P
Cały czas na trasie miałem schizy, że jesteś z przodu. Graniczące zresztą z pewnością :).
Ale masz zaliczony najtrudniejszy w tym kraju maraton, i to na giga. Teraz może już być tylko łatwiej :).
Chomontową pamiętam w ten sposób z pierwszego maratonowego podjazdu, tam się zawsze wydaje, że za każdym cholernym zakrętem jest już koniec. A koniec jest dopiero wtedy gdy droga wjeżdża w wysokie świerki, niech ta wiedza pomoże ci następnym razem ;).
W tej knajpie wszyscy cię poznali, nie myśl że jesteś taka niepopularna :)
Cały czas na trasie miałem schizy, że jesteś z przodu. Graniczące zresztą z pewnością :).
Ale masz zaliczony najtrudniejszy w tym kraju maraton, i to na giga. Teraz może już być tylko łatwiej :).
Chomontową pamiętam w ten sposób z pierwszego maratonowego podjazdu, tam się zawsze wydaje, że za każdym cholernym zakrętem jest już koniec. A koniec jest dopiero wtedy gdy droga wjeżdża w wysokie świerki, niech ta wiedza pomoże ci następnym razem ;).
W tej knajpie wszyscy cię poznali, nie myśl że jesteś taka niepopularna :)
k4r3l | 12:52 wtorek, 3 lipca 2012 | linkuj
Najs! Kurdę, to musiało być COŚ! Jeszcze kilka takich wpisów i zjeżdżam z asfaltu w las, i w góry :)
exocet | 08:41 wtorek, 3 lipca 2012 | linkuj
brawo Ewa za ukończenie Giga, było gdzie się zajechać ;) pare dni po dopiero dociera do mnie jak to był zajebisty maraton ..
JPbike | 08:13 wtorek, 3 lipca 2012 | linkuj
To była esencja MTB !
Mnie już dawno takie szaleństwa po kamieniach i korzeniach wszelakiej wielkości wciągnęły :)
A Rohożec smakował wybornie ;)
Mnie już dawno takie szaleństwa po kamieniach i korzeniach wszelakiej wielkości wciągnęły :)
A Rohożec smakował wybornie ;)
obcy17 | 07:08 wtorek, 3 lipca 2012 | linkuj
ale Faścik jeszcze w złości komuś po bidonie jedzie :).....
Niewe | 04:40 wtorek, 3 lipca 2012 | linkuj
Fascik sprowadzający rower z miną jakby miał biegunke bezcenny. Chyba zajmie miejsce Obcego ;)
Komentuj