Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Październik, 2011

Dystans całkowity:1776.26 km (w terenie 172.00 km; 9.68%)
Czas w ruchu:80:48
Średnia prędkość:21.98 km/h
Maksymalna prędkość:49.60 km/h
Suma podjazdów:1473 m
Maks. tętno maksymalne:183 (95 %)
Maks. tętno średnie:164 (85 %)
Suma kalorii:29346 kcal
Liczba aktywności:30
Średnio na aktywność:59.21 km i 2h 41m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
86.13 km 0.00 km teren
04:03 h 21.27 km/h:
Maks. pr.:46.40 km/h
Temperatura:13.0
HR max:171 ( 89%)
HR avg:135 ( 70%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1789 kcal

Filetowanie nożem fiskarsa

Poniedziałek, 31 października 2011 · dodano: 03.11.2011 | Komentarze 6

No i o. Ciągle bez jachtów, Karaibów, morza i piwa. Na rekrutacyjny interwiu stawiłam się zupełnie nieprzepisowo, nie kodeksowo, niezgodnie ze standardami w ałturażu rowerowym, nie chcąc zgrywać kogoś, kim potem nie będę.

Na pewno nie będę pańcią w garsonce.
Się okaże, czy to jest trendi i dżezi i zgodne z transcendencją białka jajka kurzęcego.
To, że nie będę pańcią w garsonce.

I czy da się pracować z kimś (czy w ogóle ktoś zechce!) z kimś, kto wie, że nie będzie pańcią w garsonce.

Po czym se pojechałam objazd po stolicy zrobić. Taki zwyczajny errałnd trip, taki mój, taki o.
Nie odwiedzam grobów, nie zaglądam na cmentarze, bo nie. Być może dlatego, że wkurwia mnie ten bazar, który temu wszystkiemu towarzyszy. Przy Cmentarzu Bródnowskim można na przykład kupić se nawet cyckonosz i hotdoga.

No nie trawię tego oszukaństwa. Zresztą pisałam już o tu, porke.

Lubię zaś to uczucie, kiedy dopada mnie przekonanie o powszechnym zdebileniu społeczeństwa. Tych wszystkich jeleni, którzy własne dupy na cmentarze dowożą samochodami. Żeby było szybciej. A potem przez godzin osiemset szukają miejsca do parkowania. Te – zaś tak uważam – powinny być płatne nawet i po trzy dychy. Po to, żeby potem doprowadzić do porządku te porozjeżdżane trawniki, gdzie jaśniepaństwo postawiło swoje hiperważne fury.

Piękna pogoda, co? Piękny wieczór, co? Na tyle piękny, że do Karolajny na domówka-party też pojechałam rowerem, zupełnie tym samym rezygnując z picia piwa i piłam BEZALKOHOLOWE.
Bowiem u Faścika wyznaczyłam sobie maxa (w piątek wypijając piw dziewięć, w sobotę dziewiętnaście) i jakby na chwilę miałam dosyć alkoholu.

Taki żarcik.
Przyznać się, kto uwierzył i niemal herzklekotu dostał??

Piłam to bezalkoholowe tylko dlatego, że do domu chciałam wrócić niezatrzymana przez któryś z tych miliardów patroli policyjnych. Może i było to dziwne, ale kurwamać odpowiedzialne i będę sobie pomysłu owego gratulować.
Bo pod samym domem drogę zagrodził mi pan w mundurze pilnujący zakazu ruchu przy Odrowąża.
Ma się tego nosa, co?
Kategoria >50 km, trening


Dane wyjazdu:
32.16 km 0.00 km teren
01:13 h 26.43 km/h:
Maks. pr.:39.60 km/h
Temperatura:11.0
HR max:166 ( 86%)
HR avg:138 ( 71%)
Podjazdy: m
Kalorie: 664 kcal

No i długi weekend wziął i mi się zesrał

Niedziela, 30 października 2011 · dodano: 03.11.2011 | Komentarze 6

Musiałam wracać. Z Gdyni! Musiałam rozstać się z takim towarzystwem! FOK!
No dobra, o tym, że pewnie będę musiała wracać wcześniej niż w najbliższy wtorek, wiedziałam już w piątek, kiedyśmy z Niewe wyruszali na Gdynię.

Bo w poniedział czekał mnię rozmów o pracę. Acz ciągle łudziłam się, że dostanę maila przekładającego ten interwiu.

Faścik mnie pewnie nienawidzi.
Tym bardziej, że mogliśmy jeszcze NAWET przed tym wcześniejszym odjazdem moim do Wawy jeszcze pojeździć, bo los nam ofiarował godzinę ekstra (zmiana czasu, nieprawdaż).
- Ej, a dlaczego nie cofa się zegarów o sześć godzin? – zapytałam w temacie tego podarunku, zapytałam o poranku, zapytałam ZDUMIONA, no bo właściwie dlaczego? Byłoby bardziej po amerykańsku, gdyż zrównalibyśmy się czasowo przynajmniej z naszymi przyjaciółmi z Bronxu.

Nic jednak z tego rowerowania nie wypaliło. Mimo zmiany czasu. I tego godzinnego prezentu.

Udało się natomiast pożegnanie z irmigiem, który także u Faścika nocował, zupełnie przy tym nie wykorzystując właściwości materaca dmuchanego (ani go nie przedmuchał należycie, ani na nim nie spał, spał dokładnie na skos, prawdopodobnie usiłując utworzyć z materacem trójkąt prostokątny) udało się także śniadanie (Faścikowa jajecznica (bez jajek niemalże), kawa, pakowanie (no, powiedzmy, że się ta operacja powiodła, ktoś bowiem zostawił w Gdyni plecak) i trza było wracać na Mazowsze. Na Mazowsze płaskie jak czoło Mongoła. Na Mazowsze płaskie jak dziunie z TapMadl.

Szkurwa.

Żądam wygrania kumulacji w lotto TAKIEJ, abym nie musiała skracać zadżebistego wyjazdu TYLKO dlatego, że mam rozmowę o dżob.
I tego śmigłowca i jachtu na Karaiby też żądam. Oraz morza i piwa. Pożądam również i Faścika, i irmiga, i puchatego, Elci pożądam takoż!! Aaaaargh!

Jakeśmy już wrócili do stolicy (PRZYKORKOWANEJ mocno), postanowiłam nie rozpakowywać się, nie tracić na to czasu i poczłapałam na symboliczne pedałowanie. Aby cokolwiek pojeździć dnia tego. I co? Nokarwamać, odcięly mnię od świata z każdej strony. Ani dostać się Odrowąża do Żaby, ani karwa od Wincentego. Święto Zimnych Stópek (by Elcia) jest też świętem zakazu ruchu. Przynajmniej w okolicach cmentarzy, a ja przynajmniej w takiej okolicy mięszkam.

Ledwiem co się z Bródna wydostała i równie ledwie co na nie wróciła. Po marnych NIEWIELU przejechanych kilometrach.


Dane wyjazdu:
49.00 km 30.00 km teren
02:45 h 17.82 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:14.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:665 m
Kalorie: kcal

Kłuuuuuoocham Cje!

Sobota, 29 października 2011 · dodano: 02.11.2011 | Komentarze 12

Oto jest dzień, który dał nam Pannnnnn.

Pan Faścik, organizując integracyję bajkstatsowo-niebajkstatsową giembo pełno.

Bo oto, jakeśmy o świcie (cuś koło jedenastej) ODEMKLI oko (ja zawsze staram się odmykać najpierw prawe, dla wzmocnienia potęgi aktu wstania nogą prawą, czyli tą, która ma duży palec – jak się śpi od ściany – z lewej strony. Chyba, że się śpi na brzuchu od drugiej ściany, no bo przecież można spać blisko jednej ściany i daleko od drugiej ściany, ale to przecież ciągle ściana – to ma się ten palec ze strony prawej), zaraz miał dokonać się prolog do akcji zapoznacji.

Gdyż mieli pojawić się:
- szalony brodacz irmig
- fikuśny, miłujący wszystkich puchaty
- oraz zupełnie niewiedziećczemu Niezbajkstatsiony Piotrek (któregom ja w Toruniu pompką poratowała)

Na trasie zaś mieliśmy napotkać natenczas onegdaj elcię.

A prolog wyglądał tak, że ja ogarnąwszy kuchnię po zacnym śniadaniu, zasiadłam z piwkiem (reanimacyjnym, jak boga rowerów LOFCIAM) nieopodal fikającej mi przed oczami stópkami Faścikowej latorośli, Niewe z Faścikiem dłubali przy Niewowej Konie, Pani Faścikowa czyniła zakupy, a reszta mających do nas dołączyć… po prostu DOŁĄCZYŁA do nas. Tadammmmm.

Pierwszy, który wtargnął na miejsce mojego reanimowania się, czyli tam, gdzie fikały mi przed oczami dziecięce stópki, był irmig. Od razu ŻEM zapałała uczuciem gorejącym jak ten krzew, gdyż irmig to ten, którego kocham za zryte komentarze na BS, a jak zobaczyłam wielkie irmigowe oczy i wspaniały irmigowy zarost, a w irmigowej prawej ręce piwko, to DZIWNYM NIE JEST.

Zaraz przybył też puchaty, którego kocham od czasów mojego rozdziewiczenia się na BS i od mojego pierwszego wejherowskiego leśnego maratonu, po którym nabawiłam się jeno syndromu puchatego niedosytu. Zjawił się również Piotrek Imć Od Toruńskiej Pompki i konieczność przebrania się w obciski stała się realna.
Nawet mi się nagle zachciało.

Po skomplikowanej operacji zebrania wszystkich do kupy, W KOŃCU RUSZYLIM. Gerade aus nach links. Jakeśmy tylko wniknęli w teren, zechciałam zapłakać w głos.

NO BO TO SĄ WŁAŚNIE KRZACZORY DO TRENOWANIA, kurwa maaaać! Podjazd, zjazd, podjazd korzeniZDY, podjazd liŹDZIAZDY, zjazd ZDRADZIEDZGI, podjazd, którego fajansiarzowa Che nie pokonała, bo jej wyrywało kierę do góry. I to podjazd, który próbowała podjechać trzy razy i za każdym razem ten cholerny mostek okazywał się ewidentnie (lub też WIDENTNIE, czyli oczywiście bez internetu) za długi.
Albo Che za fajansiarska.

Gdzieś na zakręcie (co z nami będzie, kiedy spotkamy się na zakręcie?) dołączyła do nas Elcia (z tego, co wiem, ma internet, więc właśnie dlatego nie Lcia) i Faścik dostał szału, jakby się szaleju nażarł (lub szałwii, nigdy nie wiem, które zioło jest od czego). Jak on zaczął po tych klifach, wydmach i całej reszcie mnie kompromitować!

Oczywiście nie dałam po sobie tego poznać, cały czas dzielnie udawałam, że czekam na Niewe, któremu nowa kaseta i nowy łańcuch odstawiały hocki-podśmiechujki na starej korbie.

Przy okazji wydało się, że Faścik (mój brat, mój-kierwa-mać-brat!), puchaty, irmig oraz Elcia (ona też, a tak niewinnie wygląda) uknuli plan...

ZNISZCZENIA ORAZ ZMASAKROWANIA Che.

Mnie!
Ehe!

Oniehehehe, nenenenene! Nie damy się, ole ole!
Postanowiłam jechać tak, żeby ci wszyscy prowodyrzy tej przeciw_chewowej rewolucji zaczęli się powoli wykruszać.
Pierwszy odpadł puchaty. Zniknął gdzieś, ewakuując się po angielsku, nie dawszy cmoka pożegnalnego. Coś tam szemrał, że małe puchatki miał do ogarnięcia, ale ja będę trzymała się wersji, że NIE DAŁ RADY.
A niby taki mocny.

Potem odpadła Elcia. Coś szemrała, że dziś się skatuje, a jutro będzie umierać, ale ja będę trzymała się wersji, że NIE DAŁA RADY.

Pozostał skład najtwardszych zawodników (tego będę się trzymać) z niedającą się zniszczyć oraz zmasakrować Che na Chele, tfu! czele. Z dzielnym Niewe, walczącym z napędem, z rozkosznym irmigiem i ciągle knującym zniszczyć Che Faścikiem.

Szkoda tylko, że rano reanimacyjnie wypiłam ino jedno piwko. Bo niespodziewanie zaczęłam trzeźwieć, co objawiło się bólem głowy, jakby to jakiś toczeń był. Zażądałam w takiej sytuacji kolejno: morza i piwa. Musiałam wyglądać dramatycznie, bo żądania zaczęto spełniać. Chodziło mi jeszcze po głowie zażądać śmigłowca, który zabierze mnie na jacht, a ten na Karaiby, ale postanowiłam, że tego se zażyczę, jak już zlikwiduję tłukącą się po moim łbie kulę do kręgli.
Faścik był niepocieszony, bo żądanie przyszło w chwili, gdyśmy przejechali zaledwie jedną trzecią zaplanowanej przez niego trasy. I raczej wszystko wskazywało na to, że wziąwszy do paszczy upragnione siedemset łyków piwa, do części drugiej i trzeciej zaplanowanej trasy nie dotrzemy.

Napoilim się w Gdańsku, chwilę po tym, jak się potaplałam w zimnym Bałtyku, ja tu też wciągnęłam pierogsy (nie w Bałtyku, tylko tam, gdzie się napoilim), a Niewe opowiedział chłopakom PRAWDZIWĄ, a zatem AUTENTYCZNĄ przypowieść o tym, jak to niemowa przychodzi do urzędu z awanturą. Tu też wypiliśmy ilość piw taką, która zagwarantowała mi wyleczenie mojej pękającej od rana w szwach czaszki z tocznia (SZEJSET) i wymarzłszy na powietrzu, bo obiadowaliśmy w restauraNcyjnym ogródku, podjęliśmy decyzję o powrocie do Faścikowa, gdzie czekało na nas kolejne dziewięćset piw.

W Sopocie, który mieliśmy po drodze ja i Niewe zastopowaliśmy całą wycieczkę spragnieni gofrów (bo być nad morzem i nie wtrząchnąć gofra to jak wracać warszawskim nocnym autobusem i nie dostać w papę, ewentualnie jak być Che i nie usiąść na nowo zakupionych okularach, ewentualnie jak nakręcić film porno bez sakramentalnego hydraulika).
Wszystkim koncepcja gofrowania mocno się spodobała. Poza jedną owcą. Ale i na owcę są sposoby. Bo! Faścikowi, który zbojkotował nasz słodyczowy popęd i został przy bicyklach Niewe zakupi niskokaloryczny, dietetyczny…

JEDEN PLASTEREK OGÓRKA KONSERWOWEGO!

który Faścik dostał na tacce z widelczykiem!

Tak posileni (zwłaszcza Faścik, acz ten był ciągle – mimo wchłonięcia ogórka – mocno niepocieszony naszym skróceniem trasy) wrócilim do Gdyni. A potem było już zupełnie nie rowerowo, niesportowo, ale bardzo wesoło i uczuciowo. Bo wrócił do nas puchaty. Było super!

A o czym rozmawialiśmy, napisał już Faścik u siebie we w relacji:)

Wiecie Wy wszyscy co? Klocham Włas! Mmmmmmmuaaaaaah!

P.S. Muszę to napisać. Irmig, który nuci alternatywnowoczterowe „Zazazizuzizaaaaaaa” jest do zjedzenia od zaraz! Razem z butami.

PeeS cwaj: foty są w posiadaniu Niewe, jak Niewe zechce je najpierw zgrać, a potem udostępnić, wyceniając na lichwiarską kwotę prawa do ich wykorzystania, powklejam to i owo.

PeeS draj: trasa, jakąśmy przejechali jest opisana u Faścika, ja ją mogie opisać ino jako: o, zajebisty podjazd! Ale, jacie!, kurna zjazd! Oooooo, ale wąwóz! Urrrrrwwaaaaaa, nic nie widzę spod tych LIŹDZI!
Było rajsko!

PeeS fir: tu jest relacja oczami Irka. Zajebista relacja, dodam:)


Dane wyjazdu:
56.30 km 0.00 km teren
02:35 h 21.79 km/h:
Maks. pr.:37.60 km/h
Temperatura:13.0
HR max:168 ( 87%)
HR avg:136 ( 70%)
Podjazdy: 26 m
Kalorie: 1019 kcal

A kto to, a kto to, a kto to tak gna?

Piątek, 28 października 2011 · dodano: 02.11.2011 | Komentarze 3

To CheEvara do Faścika!

Uh, nawet udało mi się zarymować i zrytmizować, kto gnA do FaścikA! CheEvarA! Ha HA!
I wiecie, KOGO udało mi się namówić do tego współgnania (do FaścikA)? Samego Niewego. Któren to do ostatniej chwili nie wiedział, czy przypadkiem nie musi pozostać na swych niewiańskich włościach, żeby na przykład okopać dalie, lub też wyłożyć taras otoczakami chińskimi. Mówił też coś o nakarmieniu ogrodowego złotoryjca, no migał się po prostu, na co ja wykonałam szybki telefon do FaścikA i ten w jeden wieczór zorganizował i dalie (do okopania) i taras (do wyłożenia) i ogród dla złotoryjcA.
:)

Zatem piątek mój rowerowy wyglądał tak, że rano pognałam do fabrykA, najszybciej i najwcześniej, jak się dA – a się dało, bo Rockhopperem – żeby wyjść do domA jak najszybciej i rzecz jasna, najwcześniej też.

Jak ja przeklinałam to, że o 15:30 (słownie: pietnastei czydzieści), czyli w pełnym, jesiennym słońcu, muszę wpakować rzyć (jak rzyć, panie prezydencie, panie poruczniku, panie generale, do waszej armii nie podłączam się wcale) do samochodu i postać w korku.

No dobra, tyle tego dobrego, że w towarzystwie Niewego, który po Harpaganie w Lblągu (to takie miasto w Polsce, któremu odcięto internet – jak Łk, Milianów pod Warszawą, i ta piosenkarka Gloria Stefan) wiózł Faścikowi na reanimację swoją Konę. Choć gwoli ścisłości (czy Gwola to taka dzielnica Wawy, która ma dołączony Gaz? I jeśli tak, to jaki ten gaz ma związek ze ścisłością?) dodam, że nie o to Niewemu chodziło, acz trzeba było dokonać pewnych warsztatowych manipulacji, żeby mógł nazajutrz, jak to nam Faścik zaplanował, pojeździć.

O bardzo nieludzkiej porze, a na pewno mocno nieludzkiej dla Faścikowego dziecięcia, które zasnęło zmożone, a nawet zdrożone czekaniem na nas, zajechalim do Gdyni, gdzie chcąc, nie chcąc i strasznie się opierając, daliśmy się napoić. Jeśli ktoś przeczytał „NAŁOIĆ”, przeczytał to zupełnie słusznie.

Przyznam szczerze, że przez ostatnią godzinę naszej z Państwem Faścikami integracji zupełnie godnie reprezentowałam dział warzywny, zamieniając się w dorodnego, acz tępego selera.

Ale wcześniej zdołałam zmolestować Faścikową kotkę Putę, atakując ją doznaniami o charakterze ambiwalentnym – a to karmiąc ją Monte (żarła, aż się cała CZĘSŁA!), a to molestując ja poprzez targanie za ogon, czochranie za futro nagrzbietne, a to próbując ją zmusić do wytworzenia sobie FAŁD NAKĄTNYCH.

Zdołałam ją naprawdę zmolestować udanie;).


Dane wyjazdu:
82.35 km 17.00 km teren
04:16 h 19.30 km/h:
Maks. pr.:38.50 km/h
Temperatura:7.0
HR max:176 ( 91%)
HR avg:151 ( 78%)
Podjazdy: 62 m
Kalorie: 1672 kcal

A tym razem kapkie inaczej

Środa, 26 października 2011 · dodano: 27.10.2011 | Komentarze 5

Jaka ja jestem kurna zorganizowana w pracy, jak muszę wyjść wcześniej, huhuhuhu. Samam się siebie zaskoczyła. Tak naprawdę zrobiłam więcej niż przez trzy dni (jeśli czyta to moja naczelna, jak nic dostanę premię:D). W ciągu sześciu godzin. Zaraz mi tu pewnie przylezie ten od Monte Drinka i powie, że jak bym się tyle nie bajkstatsiła, to bym zawsze się tak wyrabiała.

A jest zupełnie odwrotnie. Jak z tym tłumaczeniem z języka obcego – lewą ręką czytam, prawą piszę. Chyba, że odwrotnie tłumaczę – NA język obcy. To lewą ręką piszę, prawą czytam.

Chyba, że to z polskiego na nasze, czyli na język wolski.
Mniejsza o to.

No tak marnej średniej to ja dawno nie miałam. Ja wiem, że może pizgać bardziej, wierzę i nie chcę, żeby mi to udowodnić. Że można bardziej.

Wreszcie jakiś ludzki dystans mi wyszedł. Się ja wybrałam z Wojtkiem do Jabłonny na trening w krzaczorach z jego podopiecznymi i wyszło, jaką jestem techniczną FIZDĄ:). W większości przypadków.
A jakież tam pikne (wszelako, mimo mojej fizdowatości) landszafty xc-owe są!

Tak więc tego fafluna, który do mnie dzwonił w tym czasie i dzwoniąc, rozłączył mi połączenie giepeesowe, gdziem se traskie nagrywała, nabiję na pal. W Azji.
Bo sama z mojej własnej pamięci, która służy do - jak logika nakazuje sądzić - zapominania, tego nie odtworzę.

Przyznam, że mocno dobrze zrobiłam, podmieniając przed treningiem rowery na Dereniowej, czylim zostawiła chłopakom Centka (bezhamulcowego niemalże, bezamortyzowanego takoż) i wymieniła go na wylizanego Rockhopa. Inaczej, Bożesztymój, czaju z melisą musiałabym se naparzyć na pierwszym zjeździe!

Jest nad czym tyrać.

Znacie tego pana i te MĘTY?

&ob=av2n

Fajnie bujają.


Dane wyjazdu:
63.12 km 0.00 km teren
02:54 h 21.77 km/h:
Maks. pr.:36.60 km/h
Temperatura:6.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:138 ( 71%)
Podjazdy: 33 m
Kalorie: 1203 kcal

Wtorek z norek, wtornica-nornica

Wtorek, 25 października 2011 · dodano: 27.10.2011 | Komentarze 4

Ojejuńciu, jak mi brakuje maratonów i potem spisywania z nich relacji. Niech już będzie ten weekend, niech ja już jestem u Faścika, Puchatego, niech ja już integruję się z irmigiem, niech ja zacieśniam sympatyczne więzi z Piotrkiem, którego w Moheruniu poratowałam pompką na maratonie i z którym na pewno się zaprzyjaźnię, bo to chłopak właśnie z takiego sortu –niech już to wszystko będzie, a ja potem z tego CZASNĘ jakiś megawpis.

Tak jakoś literacko niespełniona się czuję.

A jak ja się tak czuję, to mam podstawy do posiadania leków o poziom czytelnictwa na naszej ojczyzny łonie.

Choć tak se bałwochwalczo myślę, że jakbym napisała tu trzynastozgłowiec o nudnym, zwykłym dopraco- i zpracowym wtorku, to i tak byście piali z podziwu.
Albo z żalu. Co jest raczej pewniejsze niejako.

Ale damy radę.



Damy, nie? :)


Dane wyjazdu:
61.22 km 0.00 km teren
03:07 h 19.64 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:9.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 44 m
Kalorie: kcal

Doprawdy, kto w epoce lotów na miotłach wierzy w czarodziejskie obrusy??

Poniedziałek, 24 października 2011 · dodano: 25.10.2011 | Komentarze 5

Olaboga, jak to się wszyscy o mnie troszczą. O to, czy ja mogę jechać po oddaniu w pyty płytek na rowerze, czy nie-e.

Bo się umówiłam z kumplem moim Słavciem, który kumplem jest co prawda nie tylko od tego, ale tak jakoś najłatwiej nam się ustawić nie kurna przy piwku, nie na imprezie, nie na rowerze, a właśnie przy oddawaniu krewy czy płytek tejże. Czyli krewy. Płytek.

Samam nie wiem, JAK,
j a k
przy całej mojej niechęci do wstawania, nie tylko porannego, choć tego zwłaszcza, zdobyłam się na czyn heroiczny, żeby wstać RANIUCHNO, ubrać się i pojechać. W ten mróz i w te wilki jakieś. Bo ledwie dniało, gdym z domu wybywała.

No dobra, tak po prawdzie, to było mocno po siódmej, jak startowałam, mrozu już nie było, wilków też, bo pojszły zapewne na drugie tego dnia polowanie, zatem dramatyzuję z premedytaNcją. Celowo, żeby mnie podziwiać i żałować jednocześnie. Ale bardziej podziwiać. Poproszę podziwiać dużo, dużo, dużo!

I co? Mielim być na Saskiej tugeda razem cuzamen o ósmej. O tej ósmej byłam ja, był Centurion i był esesman od Słavcia:

ZASPAŁEM

Tylko tyle. Nic innego. Po prostu ZASPAŁEM.

A gdzie: Evcia, najdroższa, wynagrodzę ci to lelyj bukietem, PARFUMEM renomowanej firmy Brunox, przyniesę na tych oto ręcach wianuszek z Monte!
?
Gdzie?

Cóż mię pozostało. Splułam się ze śmiechu. Tośmy się kurna spotkaly! A i się nagadaly! A cośmy się naoddawalyyyy!

Jako, że byłam już na miejscu, pora była barbarzyńsko wczesna, ZA wczesna by pojawić się w pracy, zwłaszcza w poniedziałek rano, tak wypaść do biurka prosto spod ogona weekendu, to polazłam oddać sama. A skoro nie musiałam jakoś szybko docierać do arbajta, tom się zdecydowała na płytki, co trwa.

Pierwsza wątpliwość swą wyraziła pani w rejestrancji. Czy aby na pewno mogę, bo tak z rowerem to nie bardzo.
TAK – wycedziłam jeszcze z uśmiechem.

Pani w szatni też nie była przekonana.
Na Saskiej zatem panuje zbiorowe nieprzekonanie.
Które udzieliło się i pielęgniarce i lekarce i lekarkom przy donacji oraz innej pani w szatni, gdym przydział czekólad odbierała.

Trochę skojarzyło mi się to z troską dresiarzy na osiedlu, którzy kiedyś zaniepokoili się tym, czy MAM MOŻE JAKIŚ PROBLEM.

Nie no, skąd. Co wy, chłopaki?

A po wszystkiem, gdym już wyjszła ogołocona z płytek, jedną z czekólad opędzlowałam jeszcze w szpitalu, po czym taka nafutrowana se pojechałam do pracy. Rowerem. Z przekonaniem i bez problemu.
Pińć lat się oddaję i przez cztery robię to z rowerem. Więc wiem, na co se mogie pozwolić.

Acz, w sumie, ja też jestem przekonana o zdebileniu społeczeństwa i ponieważ prościej jest założyć, że ma się przed sobą ciemną masę mózgową, warto zapytać, upewnić się, wytłumaczyć, przestrzec.
Niż się potem - za przeproszeniem - EBAĆ z sumienia wyrzutem.
Troszkę jakby rozumiem.

Po pracy dałam się namówić na wieczorny rowerowy powrót z El Mozano, któren to pomykał se z pracy jak ten Sasza. SZOSĄ. Ponieważ mnie indoktrynuje, bym NIE kupowała kolarzówy nówki, a włożyła nieco pracy w tę moją kozę Kogę, chciałam obadać, na czymże on pomyka, bo mówił i utrzymywał, że też na gruzie.

Panie! Jakby u mnie tak klamki chodzili i w ogóle, to by się CheEvary nie zastanawiali, ino by popierniczali jak źli na tym, co mają. Jakby u mnie w tych TAK chodzących klamkach znajdowali się manetki, a nie gdzieś między nogami, to też by się nie zastanawiali!

Z El Mozano zjechalim się przy Maku na Wilanowskiej i stamtąd przez Zentrum uderzylim na Bielany. Takim fajnym tempem, którym Michał chyba chciał przekonać mnie do sensu istoty roztrenowania.

A KTO CI MÓWI O NIEJEŻDŻENIU?? – zapytał, cedząc i imputując mi ironizowanie (istosy sensu roztrenowania). – MASZ TYLKO JEŹDZIĆ WŁAŚNIE TAK.

I jak przez cały dzień życzyłam sobie szybkiej śmierci, na przykład przez utonięcie we wiadrze z Monte, tak na rowerze wszystko mi przeszło. Cud, ludzie, cud. I płacząca Maryjka.
Gdybym się zadławiła SZEJSETNYM czeskim piwem, też mogłabym zejść. Tak tylko przypominam, żeby nie było, że ja tylko to Monte i Monte. Że jest po sezonie nie oznacza, że ja formy nie szlifuję.

A Rockhopper już gotów jest do odbioru. Jutro będę na Dereniowej sypać bławatki dziękczynne.


Dane wyjazdu:
58.50 km 0.00 km teren
02:54 h 20.17 km/h:
Maks. pr.:36.00 km/h
Temperatura:6.0
HR max:170 ( 88%)
HR avg:135 ( 70%)
Podjazdy: 25 m
Kalorie: 1354 kcal

Co człowiek wylezie z domu, to może dostać z liścia. Jesień, kurna.

Niedziela, 23 października 2011 · dodano: 24.10.2011 | Komentarze 6

Wiem, że nie wyglądam, ale JESTEM tą blondynką z dżołków. Bo przy okazji dzisiejszego wieczorno-nocnego rowerowania CENTURIONEM okazało się, czemu wcześniej PRZEZ CAAAAAŁY TYDZIEŃ było mi tak ciężko, a dziś nie.

Bo umyłam napęd. I wymiotłam z łańcucha, kasety, tarcz korby oraz kółeczek wózka jakieś trzy i pół tony smaro-piachu. To troszkę jakby dziwnym nie jest.

To jak z tym pytaniem pani w szkole:
- Powiedzcie mi, dzieci, czemu dziś słońce jakoś jaśniej świeci?
- Bo okna są umyte – odparowała przechodząca obok klasy woźna.
Dodam, że przechodząca z tragarzami. Oczywista oczywistość.

Przez caluśkie moje 58 kilometrów naliczyłam cztery zroweryzowane sztuki ludzkie. Jeju.

Aaaaaaa. Przyznać się, KTO na mnie napiertyndalał klaskonem, jakem przemierzała przejazd rowerowy przy Żwirki? Przyznać się i obiecać nigdy kurfa więcej tego nie robić. Wiele rzeczy mnie wpienia, ale trąbienie mnie wręcz wkurwia. No.


Dane wyjazdu:
50.25 km 0.00 km teren
02:04 h 24.31 km/h:
Maks. pr.:35.00 km/h
Temperatura:5.0
HR max:171 ( 89%)
HR avg:134 ( 69%)
Podjazdy: 26 m
Kalorie: 876 kcal

Taka sobotnia dwu(rowe)rurka

Sobota, 22 października 2011 · dodano: 24.10.2011 | Komentarze 13

Zaprowadziłam wreszcie Rockhoppera na serwis, skoro mamy z Faścikiem poszlajać się jeszcze w terenie. I to nie w terenie mazowieckiem. Będzie grubaśnie. Mam takie przeczucie. Zawsze jak zaczynam się ślinić na myśl o rowerowaniu gdzieś DALEGO OD DOMU, A BLIZGO MORZA, to ja już wiem, że będzie grubaśnie.

Zatem rower musi śmigać.

A że słońce zrobiło dziś coś niesamowitego i podkręciło tak zwaną fajerę, to i opaliłam sobie w drodze na Dereniową połowicznie przedramiona oraz łydki, bom przeprosiła się z gatkami na czy-trzwarte, a na górze zakasałam rękawy.

Do domu musiałam niestety wrócić metrem, które prawie obrzygałam w swej chorobie antyspołecznej oraz nienawiści do tłumu, nieświeżych chuchów, pach, wkurwiających nadepnięć, szturchnięć i NAPIERDALANIA przez komórki paru panienek – w całej drodze z Natolina na Wilsona.
Jak ktoś kiedyś spotka w metrze kogoś, kto stoi twarzą do ściany w pierwszym lub ostatnim wagonie, a tyłem do motłochu, to wiedzcie, że coś się dzieje i że to jestem ja.


No i ruszyłam dziś moją kolarzówę, dziewczynkę osiemnastoletnią (!!), z manetkami jeszcze na ramie, założyłam jej zakitrane gdzieś spdy z platformą, które kiedyś ujeżdżał Centurion, nabiłam jakieś siedemset atmosfer w koła, przełożyłam licznik i jeeeeeeedziem, obaczym, czy jest sens kupować cuś lepszego.

Sens jest. Otóż. Jest sens.

Po pierwsze muszę mieć coś mniejszego. A na pewno z krótszym mostkiem. Już po siedmiu kilometrach drętwiały mi paluchi. To raz. Oldskulowe siedzenie jest niewygodne jak kocioł w samym piekle. To dwa. No i... mocno kretyńska to koncepcja – musieć puścić jedną ręką kierę, by zmienić przełożenie. Zwłaszcza, gdy na zegarze mam lekutko ponad pięć dych.
OK., czasem mówię, iż mam chęć umrzeć, ale nie oznacza to, że chcę tego dokonać na rowerze, pod kołami na przykłąd opla vectry, z jakąś NAWET UWAŻAJĄCĄ na mnie i moją osobowość, dzielącą z nimi jezdnię, rodzinką na pokładzie (raczej, gdy mówię, że teraz chcę umrzeć, to mam na myśli zajebisty s… aaaaa nie powiem, niepełnoletni tu zaglądają, Google Analytics tak twierdzi. Tak więc, co mam na myśli, to mam na myśli).

Tak czy siak nie mam chęci zdechnąć z śladami bieżnika na fizysie.

No i jak se tak jeszcze wezmę do tej listy rzeczy do zmodyfikowania w kolarzówie i dołączę hamulce (a tak naprawdę SPOWALNIACZE), to ta krótka wyliczanka mi mówi: idź i kup cuś nowego. A moją dziewczynkę, osiemnastoletnią Kogę Miyatę może kiedyś przerobię na trekinga. Jak mi niespodziewanie jakieś fundusze się uwolnią.

Zapieprzanie na szosie jest super, ale zupełnie odwrotne mam uczucia na myśl o jebanych dziurach w pieprzonych stołecznych asfaltach. Jak kuźwa w Rumunii.


Dane wyjazdu:
58.31 km 0.00 km teren
02:47 h 20.95 km/h:
Maks. pr.:39.40 km/h
Temperatura:6.0
HR max:166 ( 86%)
HR avg:140 ( 72%)
Podjazdy: 30 m
Kalorie: 1019 kcal

Prawdziwa kobieta z niczego zrobi sałatkę i awanturę

Piątek, 21 października 2011 · dodano: 24.10.2011 | Komentarze 18

Nie przeszkadza mi, że zimno, że pizga, że kurna upał żelżał jakby. Zelżał. Ale coraz bardziej rozumiem małe dzieci, które czekając na to, aż ich starzy w końcu zarzucą na siebie pulower, spodnium, paltot (świetne określenia, zwłaszcza PALTOT), drą ryje w wózkach ubrane w siedemset warstw jakichś tam body, na to bluzeczki, na to CWETERKI, na to kurteczka i w końcu kożuch i finalnie jakiś tam kombinezon.

Pogoda naprawdę mnie nie wpierdacza, bo ja wręcz strzygę dupą, że idę na rower. Ale ubieranie się, żeby wyjść, doprowadza mnie do klinicznego przypadku jasnej kurwi… CY. A potem, stoi se taki ludzik Michelin albo nawet i opity kleszcz i jest zmuszon do paru czynności. Niezaprogramowanych.

Bo samo wdziewanie tylu warstw na się nie jest tak wkierwiające, jak:
a) szukanie już w pełnym rowerowym rynsztunku a to okularów, a to kondona na telefon, a to kluczy – nie ma znaczenia, CZEGO się szuka – zawsze to jest rzecz, która uniemożliwia wyjście w końcu z tego pieprzonego domu w tych miliardach pieprzonych trykotów!
b) strasznie mocno odczuwana potrzeba wyszczania się przed wyjściem, zwłaszcza jeśli wdziało się już na dupę radosny wynalazek zwany spodniami z szelkami. A szelki są zarzucone na pierwszej warstwie góry. A na to mamy jeszcze bluzę i kurtkę. PRZYNAJMNIEJ.
c) zdanie sobie sprawy, że to, co przewalamy, szukając a to okularów, a to kondona na telefon, a to kluczy, jest NIEZAŁOŻONYM POD WŁASNE CYCE paskiem od pulsometru. Sytuacja jest dramatyczna w przypadku osób, które nie potrafią już jeździć bez pulsaka.

I do tych wszystkich sytuacji, które mi się przytrafiają – czasem wszystkie jednego dnia – dzisiaj doszło PRZYPOMNIENIE SOBIE (jak już stałam jak ta baryła, sapiąc i dysząc), że może bym wzięła strój APS-owy na wieczorne teamowe zakończonko sezonku w Centrum Olimpijskim, hę?

Wkurw mnie szarpnął szeroki, ale bez teamowych obcisków nie mogę jechać. Teraz tak: zdejmij kask, kurtkę, bluzę, żeby się nie zagotować, sapnij, idź do szafy, namierz trykoty, złóż trykoty, wpakuj do plecaka, zamknij plecak, włóż bluzę, nie, zdejmij bluzę, bo jeszcze obowiązkowe szczanie, gdyż na pewno okaże się pilne, gdy włożę kurtkę; teraz szczanie, po szczaniu włóż bluzę, załóż kurtkę, włóż kask, włóż rękawice, wrrrrróć! Szukaj rękawic, bo oczywiście jestem tajfun i nie mogę wszystkiego desantować z siebie w jednym miejscu, ja się muszę defragmentować i rozpierzchać na całej przestrzeni garsoniery. O, są rękawice, teraz jeszcze tylko kask, znalezienie pingli i mogę jechać.
Jezuńciu.

A spotkanko APS-owe bardzo przyjemne (kto LAJKNĄŁ APS na fejsbuku, se nawet foty może podejrzeć), krótki trening na stacjonarkach w Centrowo-Olimpijskim Zdroficie, potem wyżera, PRESĘTY i niesmak po tym, jak z całej siedmioosobowej ekipy tylko trójka zdecydowała się przedłużyć wieczór o ciąg dalszy. Ma się rozumieć, że partycypowałam w tym dziele następującego po sportowym spotkaniu zniszczenia (się).