Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

>50 km

Dystans całkowity:26501.69 km (w terenie 4247.79 km; 16.03%)
Czas w ruchu:1265:01
Średnia prędkość:20.95 km/h
Maksymalna prędkość:1297.00 km/h
Suma podjazdów:62118 m
Maks. tętno maksymalne:196 (166 %)
Maks. tętno średnie:171 (127 %)
Suma kalorii:612046 kcal
Liczba aktywności:382
Średnio na aktywność:69.38 km i 3h 18m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
82.35 km 17.00 km teren
04:16 h 19.30 km/h:
Maks. pr.:38.50 km/h
Temperatura:7.0
HR max:176 ( 91%)
HR avg:151 ( 78%)
Podjazdy: 62 m
Kalorie: 1672 kcal

A tym razem kapkie inaczej

Środa, 26 października 2011 · dodano: 27.10.2011 | Komentarze 5

Jaka ja jestem kurna zorganizowana w pracy, jak muszę wyjść wcześniej, huhuhuhu. Samam się siebie zaskoczyła. Tak naprawdę zrobiłam więcej niż przez trzy dni (jeśli czyta to moja naczelna, jak nic dostanę premię:D). W ciągu sześciu godzin. Zaraz mi tu pewnie przylezie ten od Monte Drinka i powie, że jak bym się tyle nie bajkstatsiła, to bym zawsze się tak wyrabiała.

A jest zupełnie odwrotnie. Jak z tym tłumaczeniem z języka obcego – lewą ręką czytam, prawą piszę. Chyba, że odwrotnie tłumaczę – NA język obcy. To lewą ręką piszę, prawą czytam.

Chyba, że to z polskiego na nasze, czyli na język wolski.
Mniejsza o to.

No tak marnej średniej to ja dawno nie miałam. Ja wiem, że może pizgać bardziej, wierzę i nie chcę, żeby mi to udowodnić. Że można bardziej.

Wreszcie jakiś ludzki dystans mi wyszedł. Się ja wybrałam z Wojtkiem do Jabłonny na trening w krzaczorach z jego podopiecznymi i wyszło, jaką jestem techniczną FIZDĄ:). W większości przypadków.
A jakież tam pikne (wszelako, mimo mojej fizdowatości) landszafty xc-owe są!

Tak więc tego fafluna, który do mnie dzwonił w tym czasie i dzwoniąc, rozłączył mi połączenie giepeesowe, gdziem se traskie nagrywała, nabiję na pal. W Azji.
Bo sama z mojej własnej pamięci, która służy do - jak logika nakazuje sądzić - zapominania, tego nie odtworzę.

Przyznam, że mocno dobrze zrobiłam, podmieniając przed treningiem rowery na Dereniowej, czylim zostawiła chłopakom Centka (bezhamulcowego niemalże, bezamortyzowanego takoż) i wymieniła go na wylizanego Rockhopa. Inaczej, Bożesztymój, czaju z melisą musiałabym se naparzyć na pierwszym zjeździe!

Jest nad czym tyrać.

Znacie tego pana i te MĘTY?

&ob=av2n

Fajnie bujają.


Dane wyjazdu:
63.12 km 0.00 km teren
02:54 h 21.77 km/h:
Maks. pr.:36.60 km/h
Temperatura:6.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:138 ( 71%)
Podjazdy: 33 m
Kalorie: 1203 kcal

Wtorek z norek, wtornica-nornica

Wtorek, 25 października 2011 · dodano: 27.10.2011 | Komentarze 4

Ojejuńciu, jak mi brakuje maratonów i potem spisywania z nich relacji. Niech już będzie ten weekend, niech ja już jestem u Faścika, Puchatego, niech ja już integruję się z irmigiem, niech ja zacieśniam sympatyczne więzi z Piotrkiem, którego w Moheruniu poratowałam pompką na maratonie i z którym na pewno się zaprzyjaźnię, bo to chłopak właśnie z takiego sortu –niech już to wszystko będzie, a ja potem z tego CZASNĘ jakiś megawpis.

Tak jakoś literacko niespełniona się czuję.

A jak ja się tak czuję, to mam podstawy do posiadania leków o poziom czytelnictwa na naszej ojczyzny łonie.

Choć tak se bałwochwalczo myślę, że jakbym napisała tu trzynastozgłowiec o nudnym, zwykłym dopraco- i zpracowym wtorku, to i tak byście piali z podziwu.
Albo z żalu. Co jest raczej pewniejsze niejako.

Ale damy radę.



Damy, nie? :)


Dane wyjazdu:
61.22 km 0.00 km teren
03:07 h 19.64 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:9.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 44 m
Kalorie: kcal

Doprawdy, kto w epoce lotów na miotłach wierzy w czarodziejskie obrusy??

Poniedziałek, 24 października 2011 · dodano: 25.10.2011 | Komentarze 5

Olaboga, jak to się wszyscy o mnie troszczą. O to, czy ja mogę jechać po oddaniu w pyty płytek na rowerze, czy nie-e.

Bo się umówiłam z kumplem moim Słavciem, który kumplem jest co prawda nie tylko od tego, ale tak jakoś najłatwiej nam się ustawić nie kurna przy piwku, nie na imprezie, nie na rowerze, a właśnie przy oddawaniu krewy czy płytek tejże. Czyli krewy. Płytek.

Samam nie wiem, JAK,
j a k
przy całej mojej niechęci do wstawania, nie tylko porannego, choć tego zwłaszcza, zdobyłam się na czyn heroiczny, żeby wstać RANIUCHNO, ubrać się i pojechać. W ten mróz i w te wilki jakieś. Bo ledwie dniało, gdym z domu wybywała.

No dobra, tak po prawdzie, to było mocno po siódmej, jak startowałam, mrozu już nie było, wilków też, bo pojszły zapewne na drugie tego dnia polowanie, zatem dramatyzuję z premedytaNcją. Celowo, żeby mnie podziwiać i żałować jednocześnie. Ale bardziej podziwiać. Poproszę podziwiać dużo, dużo, dużo!

I co? Mielim być na Saskiej tugeda razem cuzamen o ósmej. O tej ósmej byłam ja, był Centurion i był esesman od Słavcia:

ZASPAŁEM

Tylko tyle. Nic innego. Po prostu ZASPAŁEM.

A gdzie: Evcia, najdroższa, wynagrodzę ci to lelyj bukietem, PARFUMEM renomowanej firmy Brunox, przyniesę na tych oto ręcach wianuszek z Monte!
?
Gdzie?

Cóż mię pozostało. Splułam się ze śmiechu. Tośmy się kurna spotkaly! A i się nagadaly! A cośmy się naoddawalyyyy!

Jako, że byłam już na miejscu, pora była barbarzyńsko wczesna, ZA wczesna by pojawić się w pracy, zwłaszcza w poniedziałek rano, tak wypaść do biurka prosto spod ogona weekendu, to polazłam oddać sama. A skoro nie musiałam jakoś szybko docierać do arbajta, tom się zdecydowała na płytki, co trwa.

Pierwsza wątpliwość swą wyraziła pani w rejestrancji. Czy aby na pewno mogę, bo tak z rowerem to nie bardzo.
TAK – wycedziłam jeszcze z uśmiechem.

Pani w szatni też nie była przekonana.
Na Saskiej zatem panuje zbiorowe nieprzekonanie.
Które udzieliło się i pielęgniarce i lekarce i lekarkom przy donacji oraz innej pani w szatni, gdym przydział czekólad odbierała.

Trochę skojarzyło mi się to z troską dresiarzy na osiedlu, którzy kiedyś zaniepokoili się tym, czy MAM MOŻE JAKIŚ PROBLEM.

Nie no, skąd. Co wy, chłopaki?

A po wszystkiem, gdym już wyjszła ogołocona z płytek, jedną z czekólad opędzlowałam jeszcze w szpitalu, po czym taka nafutrowana se pojechałam do pracy. Rowerem. Z przekonaniem i bez problemu.
Pińć lat się oddaję i przez cztery robię to z rowerem. Więc wiem, na co se mogie pozwolić.

Acz, w sumie, ja też jestem przekonana o zdebileniu społeczeństwa i ponieważ prościej jest założyć, że ma się przed sobą ciemną masę mózgową, warto zapytać, upewnić się, wytłumaczyć, przestrzec.
Niż się potem - za przeproszeniem - EBAĆ z sumienia wyrzutem.
Troszkę jakby rozumiem.

Po pracy dałam się namówić na wieczorny rowerowy powrót z El Mozano, któren to pomykał se z pracy jak ten Sasza. SZOSĄ. Ponieważ mnie indoktrynuje, bym NIE kupowała kolarzówy nówki, a włożyła nieco pracy w tę moją kozę Kogę, chciałam obadać, na czymże on pomyka, bo mówił i utrzymywał, że też na gruzie.

Panie! Jakby u mnie tak klamki chodzili i w ogóle, to by się CheEvary nie zastanawiali, ino by popierniczali jak źli na tym, co mają. Jakby u mnie w tych TAK chodzących klamkach znajdowali się manetki, a nie gdzieś między nogami, to też by się nie zastanawiali!

Z El Mozano zjechalim się przy Maku na Wilanowskiej i stamtąd przez Zentrum uderzylim na Bielany. Takim fajnym tempem, którym Michał chyba chciał przekonać mnie do sensu istoty roztrenowania.

A KTO CI MÓWI O NIEJEŻDŻENIU?? – zapytał, cedząc i imputując mi ironizowanie (istosy sensu roztrenowania). – MASZ TYLKO JEŹDZIĆ WŁAŚNIE TAK.

I jak przez cały dzień życzyłam sobie szybkiej śmierci, na przykład przez utonięcie we wiadrze z Monte, tak na rowerze wszystko mi przeszło. Cud, ludzie, cud. I płacząca Maryjka.
Gdybym się zadławiła SZEJSETNYM czeskim piwem, też mogłabym zejść. Tak tylko przypominam, żeby nie było, że ja tylko to Monte i Monte. Że jest po sezonie nie oznacza, że ja formy nie szlifuję.

A Rockhopper już gotów jest do odbioru. Jutro będę na Dereniowej sypać bławatki dziękczynne.


Dane wyjazdu:
58.50 km 0.00 km teren
02:54 h 20.17 km/h:
Maks. pr.:36.00 km/h
Temperatura:6.0
HR max:170 ( 88%)
HR avg:135 ( 70%)
Podjazdy: 25 m
Kalorie: 1354 kcal

Co człowiek wylezie z domu, to może dostać z liścia. Jesień, kurna.

Niedziela, 23 października 2011 · dodano: 24.10.2011 | Komentarze 6

Wiem, że nie wyglądam, ale JESTEM tą blondynką z dżołków. Bo przy okazji dzisiejszego wieczorno-nocnego rowerowania CENTURIONEM okazało się, czemu wcześniej PRZEZ CAAAAAŁY TYDZIEŃ było mi tak ciężko, a dziś nie.

Bo umyłam napęd. I wymiotłam z łańcucha, kasety, tarcz korby oraz kółeczek wózka jakieś trzy i pół tony smaro-piachu. To troszkę jakby dziwnym nie jest.

To jak z tym pytaniem pani w szkole:
- Powiedzcie mi, dzieci, czemu dziś słońce jakoś jaśniej świeci?
- Bo okna są umyte – odparowała przechodząca obok klasy woźna.
Dodam, że przechodząca z tragarzami. Oczywista oczywistość.

Przez caluśkie moje 58 kilometrów naliczyłam cztery zroweryzowane sztuki ludzkie. Jeju.

Aaaaaaa. Przyznać się, KTO na mnie napiertyndalał klaskonem, jakem przemierzała przejazd rowerowy przy Żwirki? Przyznać się i obiecać nigdy kurfa więcej tego nie robić. Wiele rzeczy mnie wpienia, ale trąbienie mnie wręcz wkurwia. No.


Dane wyjazdu:
50.25 km 0.00 km teren
02:04 h 24.31 km/h:
Maks. pr.:35.00 km/h
Temperatura:5.0
HR max:171 ( 89%)
HR avg:134 ( 69%)
Podjazdy: 26 m
Kalorie: 876 kcal

Taka sobotnia dwu(rowe)rurka

Sobota, 22 października 2011 · dodano: 24.10.2011 | Komentarze 13

Zaprowadziłam wreszcie Rockhoppera na serwis, skoro mamy z Faścikiem poszlajać się jeszcze w terenie. I to nie w terenie mazowieckiem. Będzie grubaśnie. Mam takie przeczucie. Zawsze jak zaczynam się ślinić na myśl o rowerowaniu gdzieś DALEGO OD DOMU, A BLIZGO MORZA, to ja już wiem, że będzie grubaśnie.

Zatem rower musi śmigać.

A że słońce zrobiło dziś coś niesamowitego i podkręciło tak zwaną fajerę, to i opaliłam sobie w drodze na Dereniową połowicznie przedramiona oraz łydki, bom przeprosiła się z gatkami na czy-trzwarte, a na górze zakasałam rękawy.

Do domu musiałam niestety wrócić metrem, które prawie obrzygałam w swej chorobie antyspołecznej oraz nienawiści do tłumu, nieświeżych chuchów, pach, wkurwiających nadepnięć, szturchnięć i NAPIERDALANIA przez komórki paru panienek – w całej drodze z Natolina na Wilsona.
Jak ktoś kiedyś spotka w metrze kogoś, kto stoi twarzą do ściany w pierwszym lub ostatnim wagonie, a tyłem do motłochu, to wiedzcie, że coś się dzieje i że to jestem ja.


No i ruszyłam dziś moją kolarzówę, dziewczynkę osiemnastoletnią (!!), z manetkami jeszcze na ramie, założyłam jej zakitrane gdzieś spdy z platformą, które kiedyś ujeżdżał Centurion, nabiłam jakieś siedemset atmosfer w koła, przełożyłam licznik i jeeeeeeedziem, obaczym, czy jest sens kupować cuś lepszego.

Sens jest. Otóż. Jest sens.

Po pierwsze muszę mieć coś mniejszego. A na pewno z krótszym mostkiem. Już po siedmiu kilometrach drętwiały mi paluchi. To raz. Oldskulowe siedzenie jest niewygodne jak kocioł w samym piekle. To dwa. No i... mocno kretyńska to koncepcja – musieć puścić jedną ręką kierę, by zmienić przełożenie. Zwłaszcza, gdy na zegarze mam lekutko ponad pięć dych.
OK., czasem mówię, iż mam chęć umrzeć, ale nie oznacza to, że chcę tego dokonać na rowerze, pod kołami na przykłąd opla vectry, z jakąś NAWET UWAŻAJĄCĄ na mnie i moją osobowość, dzielącą z nimi jezdnię, rodzinką na pokładzie (raczej, gdy mówię, że teraz chcę umrzeć, to mam na myśli zajebisty s… aaaaa nie powiem, niepełnoletni tu zaglądają, Google Analytics tak twierdzi. Tak więc, co mam na myśli, to mam na myśli).

Tak czy siak nie mam chęci zdechnąć z śladami bieżnika na fizysie.

No i jak se tak jeszcze wezmę do tej listy rzeczy do zmodyfikowania w kolarzówie i dołączę hamulce (a tak naprawdę SPOWALNIACZE), to ta krótka wyliczanka mi mówi: idź i kup cuś nowego. A moją dziewczynkę, osiemnastoletnią Kogę Miyatę może kiedyś przerobię na trekinga. Jak mi niespodziewanie jakieś fundusze się uwolnią.

Zapieprzanie na szosie jest super, ale zupełnie odwrotne mam uczucia na myśl o jebanych dziurach w pieprzonych stołecznych asfaltach. Jak kuźwa w Rumunii.


Dane wyjazdu:
58.31 km 0.00 km teren
02:47 h 20.95 km/h:
Maks. pr.:39.40 km/h
Temperatura:6.0
HR max:166 ( 86%)
HR avg:140 ( 72%)
Podjazdy: 30 m
Kalorie: 1019 kcal

Prawdziwa kobieta z niczego zrobi sałatkę i awanturę

Piątek, 21 października 2011 · dodano: 24.10.2011 | Komentarze 18

Nie przeszkadza mi, że zimno, że pizga, że kurna upał żelżał jakby. Zelżał. Ale coraz bardziej rozumiem małe dzieci, które czekając na to, aż ich starzy w końcu zarzucą na siebie pulower, spodnium, paltot (świetne określenia, zwłaszcza PALTOT), drą ryje w wózkach ubrane w siedemset warstw jakichś tam body, na to bluzeczki, na to CWETERKI, na to kurteczka i w końcu kożuch i finalnie jakiś tam kombinezon.

Pogoda naprawdę mnie nie wpierdacza, bo ja wręcz strzygę dupą, że idę na rower. Ale ubieranie się, żeby wyjść, doprowadza mnie do klinicznego przypadku jasnej kurwi… CY. A potem, stoi se taki ludzik Michelin albo nawet i opity kleszcz i jest zmuszon do paru czynności. Niezaprogramowanych.

Bo samo wdziewanie tylu warstw na się nie jest tak wkierwiające, jak:
a) szukanie już w pełnym rowerowym rynsztunku a to okularów, a to kondona na telefon, a to kluczy – nie ma znaczenia, CZEGO się szuka – zawsze to jest rzecz, która uniemożliwia wyjście w końcu z tego pieprzonego domu w tych miliardach pieprzonych trykotów!
b) strasznie mocno odczuwana potrzeba wyszczania się przed wyjściem, zwłaszcza jeśli wdziało się już na dupę radosny wynalazek zwany spodniami z szelkami. A szelki są zarzucone na pierwszej warstwie góry. A na to mamy jeszcze bluzę i kurtkę. PRZYNAJMNIEJ.
c) zdanie sobie sprawy, że to, co przewalamy, szukając a to okularów, a to kondona na telefon, a to kluczy, jest NIEZAŁOŻONYM POD WŁASNE CYCE paskiem od pulsometru. Sytuacja jest dramatyczna w przypadku osób, które nie potrafią już jeździć bez pulsaka.

I do tych wszystkich sytuacji, które mi się przytrafiają – czasem wszystkie jednego dnia – dzisiaj doszło PRZYPOMNIENIE SOBIE (jak już stałam jak ta baryła, sapiąc i dysząc), że może bym wzięła strój APS-owy na wieczorne teamowe zakończonko sezonku w Centrum Olimpijskim, hę?

Wkurw mnie szarpnął szeroki, ale bez teamowych obcisków nie mogę jechać. Teraz tak: zdejmij kask, kurtkę, bluzę, żeby się nie zagotować, sapnij, idź do szafy, namierz trykoty, złóż trykoty, wpakuj do plecaka, zamknij plecak, włóż bluzę, nie, zdejmij bluzę, bo jeszcze obowiązkowe szczanie, gdyż na pewno okaże się pilne, gdy włożę kurtkę; teraz szczanie, po szczaniu włóż bluzę, załóż kurtkę, włóż kask, włóż rękawice, wrrrrróć! Szukaj rękawic, bo oczywiście jestem tajfun i nie mogę wszystkiego desantować z siebie w jednym miejscu, ja się muszę defragmentować i rozpierzchać na całej przestrzeni garsoniery. O, są rękawice, teraz jeszcze tylko kask, znalezienie pingli i mogę jechać.
Jezuńciu.

A spotkanko APS-owe bardzo przyjemne (kto LAJKNĄŁ APS na fejsbuku, se nawet foty może podejrzeć), krótki trening na stacjonarkach w Centrowo-Olimpijskim Zdroficie, potem wyżera, PRESĘTY i niesmak po tym, jak z całej siedmioosobowej ekipy tylko trójka zdecydowała się przedłużyć wieczór o ciąg dalszy. Ma się rozumieć, że partycypowałam w tym dziele następującego po sportowym spotkaniu zniszczenia (się).


Dane wyjazdu:
56.43 km 0.00 km teren
02:37 h 21.57 km/h:
Maks. pr.:34.60 km/h
Temperatura:7.0
HR max:168 ( 87%)
HR avg:143 ( 74%)
Podjazdy: 33 m
Kalorie: 991 kcal

Zamienię zeszyt A4 na Audi, najchętniej ten sam model

Czwartek, 20 października 2011 · dodano: 24.10.2011 | Komentarze 11

Żebym tak choć kawałek miała dziś z wiatrem w zad. Choć kilometr. O milę (nawet i księżycowego światła) nawet nie śmiem prosić. Prawiem płucotchawki wypluła i te… no… prątki. Za którymś wepchniętym z powrotem mi do oskrzeli wyziewem, który w zamiarze miał być profesjonalnym kolarskim wydechem, rzekłam w stronę wiatru (czyli tak naprawdę dookoła siebie): ty kurwo!, marząc o tym, żeby te słowa jakoś w cudowny sposób nabrały mocy sprawczej i obok huku implozji i przybyłego za jej pomocą dżina z lampy, albo wielkiego nietoperza, albo CHOCIAŻ premiera Iraku pojawiła się możliwość, by szanowny wiatr ułożył dziób w ciup i pocałował mnie w dupę.
Sprawnie to wszystko ujęłam w jednym zdaniu, co? Się umie.


Dane wyjazdu:
54.44 km 0.00 km teren
02:09 h 25.32 km/h:
Maks. pr.:34.60 km/h
Temperatura:8.0
HR max:167 ( 86%)
HR avg:141 ( 73%)
Podjazdy: 20 m
Kalorie: 762 kcal

Nie ma nic łatwiejszego od skomplikowania sobie życia

Środa, 19 października 2011 · dodano: 21.10.2011 | Komentarze 37

Tak se czytam o tych paraliżach komunikacyjnych i nie mogę, a wręcz nie chcę INACZEJ myśleć jak o frajerni o tych, co to NAGLE teraz od świata odcięci na dwa lata i kurwią, że metro, że zamknięta Prażka, że nieszczęście, że skandal.

Jakbyście nie zgrywali cwaniaków, ważnych panów, którym się czapka z krokodylkiem z łba obsunie w chwili, gdy wsiądziecie na rower, żeby nie stać jak te chuje w korkach, to by i skandalu, i masakry, i korków nie było.

Och, och, ach, ach, jak mnie uszczęśliwia widok tych wszystkich wściekłych ryjów, gdy im sobie lawiruję między furami. I se mogę rano wstać lewą nogą, obudzona najpierw z lewego oka, zaatakowana brakomagnezowym tikiem w lewej brewce, ale wychodzę na rower i choć zaczynam pedałować z lewej nogi, to gdy widzę, jak ważniacy w furach (SPIESZĄCY SIĘ DO PRACY, OCZYWIŚCIE) korzenie zapuszczają już na Odrowąża, od razu świat robi się taki jakiś piękniejszy.

Chyba napiszę pismo, żeby rozryć tę Warszawę jakoś jeszcze bardziej. Będę miała zagwarantowany dobry humor wiekuiście.


Dane wyjazdu:
71.00 km 0.00 km teren
03:14 h 21.96 km/h:
Maks. pr.:33.80 km/h
Temperatura:8.0
HR max:177 ( 92%)
HR avg:157 ( 81%)
Podjazdy: 24 m
Kalorie: 1245 kcal

Muszę nadrobić zaległości, w związku z tym...

Wtorek, 18 października 2011 · dodano: 21.10.2011 | Komentarze 7

...
PRZYJDĘ DO DOMU I ZALEGNĘ W ŁÓŻKU.


Dzisiaj wtorek, akcja worek!:D
Oj, ludzie, ludzie. Zewrą się te płyty jak nic. Jak ja będę nadal tak się snuła na tym rowerze, tak się wlokła, jak miągwa ostatnia, bo po prostu JEST POD WIATR, no to ja najmocniej przepraszam, obrażam się i wychodzę, ładna pogoda jest, co się będę kisiła w domu. Ze sobą. Która ta soba się wlecze na rowerze jak jakaś miągwa ostatnia.
Zaowocowało to towarzystwem rowerowym rano – bo wszyscy mnie doganiają. Jak na przykład Janek. Mnie doganiał i dogonił. A po robocie jechałam tempem spacerowym z Czarnym (którego uratowałam w zakresie aprowizacji grafiki:D), no i powrót był o tyle przyjemny, że z wiatrem w zad. Ale spacerowo, bo z Czarnym na jego kolorowym krążowniku.

A potem zamiast do domu, to pojechałam nie do domu. Potem też polazłam biegać i jakem rzekła NIE BĘDĘ NIGDY BIEGAĆ SAMA.


Dane wyjazdu:
54.87 km 0.00 km teren
01:58 h 27.90 km/h:
Maks. pr.:37.00 km/h
Temperatura:9.0
HR max:175 ( 91%)
HR avg:159 ( 82%)
Podjazdy: 28 m
Kalorie: 890 kcal

Cyrkowy niedźwiedź Wasyl, przed wejściem na rowerek, podciąga sierść do kolan.

Poniedziałek, 17 października 2011 · dodano: 21.10.2011 | Komentarze 15

Co jest z tą jesienią, że tak powera brak? No jedzie mi się jakby pod górę caaaaaaaaaały czas. Ja wiem, że roztrenowanie, pierdy srerdy, po sezonie, ale żeby AŻ TAK?
Jednakowoż w swoim małym, CheEvarowym maniakalnym rozumku, wciąż będę twierdzić, że z tym całym roztrenowaniem jest jak z przesądem o jaszczurce w studni – że niby oznacza to, że woda w takiej studni jest BANKOWO czysta i zdrowa. Mnie jednakowoż się tak nie wydaje.
No bo nie sądzę, żeby jaszczurki wychodziły z tych studzien, żeby skorzystać z szaletu miejskiego.
Takżetego, BUJDA, AŻ FURCZY, małe fiutki!;)