Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

>50 km

Dystans całkowity:26501.69 km (w terenie 4247.79 km; 16.03%)
Czas w ruchu:1265:01
Średnia prędkość:20.95 km/h
Maksymalna prędkość:1297.00 km/h
Suma podjazdów:62118 m
Maks. tętno maksymalne:196 (166 %)
Maks. tętno średnie:171 (127 %)
Suma kalorii:612046 kcal
Liczba aktywności:382
Średnio na aktywność:69.38 km i 3h 18m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
61.49 km 0.00 km teren
02:38 h 23.35 km/h:
Maks. pr.:47.50 km/h
Temperatura:16.0
HR max:172 ( 89%)
HR avg:138 ( 71%)
Podjazdy: 35 m
Kalorie: 873 kcal

Serwus. Trzy wozy buraków żem przerzucił.

Wtorek, 17 maja 2011 · dodano: 20.05.2011 | Komentarze 1

Obiecałam exocetowi piosenkę o Specjalu wypitym nad morzem, niekoniecznie machając nóżką na molo. I zarzucam.



Mam fazę na muzykę hiszpańską, a to niechybnie oznacza, że MUSZĘ w tym roku dokończyć moją wyprawę espaniolską z 2009 roku. Poza tym rano obudziło mnie brzęczenie muchy, co też na pewno oznacza MUS powrotu do Iberlandu. Nie wspomnę już o tym, że oznacza to także, że muszę kupić sobie jeszcze jeden rower.

Już widzę bogacza na wielbłądzie w moim królestwie niebieskim.

Chociaż korci mnie też Gruzja.

Ale jak posłucham tego:

&feature=related

to jednak raczej HISZPANIA.

Dane wyjazdu:
60.50 km 0.00 km teren
02:41 h 22.55 km/h:
Maks. pr.:41.50 km/h
Temperatura:10.0
HR max:178 ( 92%)
HR avg:143 ( 74%)
Podjazdy: 33 m
Kalorie: 1109 kcal

Ja chcę na wakacje!!!!

Poniedziałek, 16 maja 2011 · dodano: 19.05.2011 | Komentarze 8

Gdy jechałam w niedzielę maraton, dostałam se sesesmana: „ZJUTUBUJ sobie La Pegatinę!”
Dojechałam w poniedział rano do roboty i zamiast najpierw odpalić bajkstatsa, żeby ogarnąć panujący na nim zapierdol, odpaliłam jutjuba.

I od rana słucham, ryj mi się szczerzy, bujam się, tupię nóżką, wierzgam na boki i do środka kolankami, łepetyna lata mi jak samochodowe pieski stawiane przy tylnej szybie. I se wspominam najzajebczejsze wakacje we w mojem życiu, kiedyśmy z Centurionem przemierzyli niecałe trzy tysie hiszpańskich kaemów.

Bo La Pegatina śpiewa se po hiszpańsku.

I ja se właśnie wszystko przypomniałam.
Barcelońskich ulicznych grajków, imprezowych Brazylijczyków poznanych w gorrrącej Tarragonie, picie do rana wina z Baskiem, który zamieszkał w Almerii, wielka patelnia paelli wyżarta w podwalencjańskim El Saler z najpiękniejszym facetem na świecie, setki poznanych prześwietnych ludzi i wszystko to właśnie w rytmie TAKIEJ muzyki.

Idę walnąć łbem o jakiś zbrojony beton.

Tym bardziej, że jest i piosenka o Monte!



FOK.

Dane wyjazdu:
72.34 km 68.88 km teren
03:18 h 21.92 km/h:
Maks. pr.:52.50 km/h
Temperatura:6.0
HR max:182 ( 94%)
HR avg:164 ( 85%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1852 kcal

Kurna, wreszcie, nooooo!!!! [Mazovia w Legionowie]

Niedziela, 15 maja 2011 · dodano: 16.05.2011 | Komentarze 57

Zacznę o tak:

A po co tytuł takiemu zdjęciu? A nawet zdjęciowi?:) © CheEvara




Jużech myślała, że nigdy nie zlezę z tej trójki, a tu proszę, wystarczyło, że najlepsze laski na Mazovię nie dotarły i Che przyjechała na pierwe mNiejsce. Ubłocona, jakbym cały dzień spędziła na mecie INNEGO RODZAJU i wpadła po tym spędzaniu do rowu.

Chociaż lasce z drugiego wsadziłam tylko parę sekund i doprawdy nie miałam pojęcia, że tnie za mną. A musiała ładnie nadgonić.

Za to mojej KOLEŻANCE z Sierpca, tej od omamów i hamletowskiego dylematu TO RIDE mostkiem OR TO RIDE brodem, włożyłam 5 minut. Tak, przyznaję, SKRÓCIŁAM TRASĘ, tym razem ścinając trzy zakręty. Proponuję odebrać mi to PIERWSZE miejsce:D

O, ludzie, ludzie.

Ale pogoda była chamska, co? Taka zupełnie nieuntegracyjna.

Wjechało się na metę w stanie o takim o:

Pogoda może nie dla bogaczy, ale dla winnerów jak najbardziej;) © CheEvara


W skrzywionym kasku, ale z ryłem roześmianym © CheEvara


No.

Wszystkim, którym się już z domu chwaliłam (bo co będę ściemniała, że się NIE chwaliłam), ględziłam „ale wiesz, Kaśki Ebert nie było, Zychówny tyż nie, to i dojechałam pierwsza”. A owi wszyscy na to:

WEŹ, BO CIĘ JEBNĘ, CO?

W sumie racja. Każdy swój sukces zaraz zniszczę, jak gołębia sraka nową kapotę z karakuł.

Aby nie dać satysfakcji niejakiemu panu ZETINHO, przyznam tu, publicznie, z ręcyma na sercu i godnością na kłykciu, że mnie wyprzedził. A cieszył się przy tym, że ja nie wiedziałam, czy mu palnąć, czy go sieknąć.:)

Szcygan mi uciekł, choć startowaliśmy z tego samego sektora. Nie dogoniłam tym razem Goro, a pierwsze miejsce zawdzięczam GŁÓWNIE mojemu dyrektorowi sportowemu, który po dwóch tygodniach gipsu na nadgarstku pojechał dziś giga (a przed startem mówił, że raczej jedzie fit, zazwyczaj jeździ zaś mega) i tylko mnie opierdalał:

JEDŹ! NIE GADAJ, TYLKO JEDŹ!

I tak 14 razy. Bo tyle razy korciło mnie, żeby zagaić do kogoś, uciąć sobie pogawędkie podczas wyprzedzania.

Ale nie, ten jechał i tylko pluł mi na koło:

JEDŹ, A NIE GADASZ!

No to jechałam taka uciśniona, strącona w przepaść, nieszczęśliwa. Wilk i Niemiec i jeszcze nawet TALIB!! W jednej osobie.

Poza miejscem na pudle wiele się nie zmieniło. Na podium wskoczyłam już lekko nieważka, bo przecież trzeba było przyjąć do organizmu izobronik. Sztuk ile, nie pamiętam. Niewe płacił, więc pewnie mi zliczy (podaj numer konta, Człowieniu, oddam z odsetkami i należną Tobie lichwą;)). Oprócz tego, że byłam już trzaśnięta, byłam też równie brudna. Kto by się tam kurna mył, jak można w tym czasie pić piwo. I to nie za swoje (Niewe, licz, kurna, licz dobrze!) :D

A na mecie postaliśmy przy Żubrze © CheEvara


I taką zważoną, brudną zawieziono po wszystkim do domu.

Ale aż dziwne, że ekipa, z którą przybył Fascik zechciała mnie zabrać do samochodu. Taką upierniczoną. O rowerze oblepionym błotem, który pojechał z Fascikiem do Gdyni na odchudzanie, nie wspomnę.

A tak WOGLE to Fascik i trzech kolarzy z Naftokoru u mnie nocowali z soboty na niedzielę!!! Co robiliśmy – nie powiem, ale DLACZEGO NIE CHLALIŚMY PIWA to nie rosumię ja do tej pory;)))

Gdyby ktoś pytał, czy na CZYDZIESTU CZECH (do których tych Czech mam za darmo) metrach kwadratowych CheEvarowa da się zmieścić moich pięć rowerów i cztery przyjezdne oraz czterech facetów położyć do spania, to oświadczam, że można.

Tak powinien wyglądać mój dom CODZIENNIE © CheEvara


Moje dwa Szpece zostały w salono-sypialni, czyli jedynym posiadanym przeze mua pokoju:D

Fascik przekupił mnie Monte, a jak wiadomo dla Monte to ja zrobię wszystko;). I udało się chłopaków ugościć. Mam nadzieję, że godnie. Mówią, że się wyspali, ja im wierzę, choć przychodzi mi to z trudem.

I cholernie żałuję, że Fascik nie mieszka w stolicy, bo widziałam go na oczy drugi raz w życiu, a jestem pewna, że znam go około 312 lat (i to do kwadratu) i że jest moim wirtualnym bratem bliźniakiem. Rly. Rzadko mi się zdarza, żebym z kimś weszła w tak automatyczną komitywę.

A obśmialiśmy się w sobotę!
Superancko było.

Co ja więcej mogę… Trasa super, uważam, a jedyne, na co bym popsioczyła, to na piaszczyste podjazdy, nie do zmielenia dzięki tym, którzy nie… zmielili i tuż przed mojem kołem schodzili lub też spadali z rowerów. Ale grunt, że w ogóle były górki, bo w Sierpcu to jakaś MASAKRACJA była.

Że też ja nigdy – mieszkając tak blisko Legionowa – tam się nie zapuszczałam.

Obcy17 przybył, ale Monte nie miał, szczelam historycznego focha.

Tu jeszcze przed startem pozujemy Pijącemu_mleko:
No ładna ekipa, podoba mi się, ja w roli rodzynka (a raczej rodzynki;)) © CheEvara




Goro NIE PIŁ PIWA i uważam, że to jest dopiero granda.
NA PEWNO MIAŁ BROWAR W BUKŁAKU. I opił się do oporu. Innego wytłumaczenia nie widzę.

Strasznie to dziwne, TAKI GORO BEZ PIWA.

Wielkie congraty dla emoniki, też było grane pudełko!!

Wypiłyśmy tym razem po niewiele – w porównaniu z tym, co wchłonęłyśmy w Wejherowie;). Czuję braterstwo dusz. Nie tylko ze względów chmielowych.

Nie wiem, dlaczego tu mam taką minę... © CheEvara



Co jeszcze…

Makaron zobaczyłam i standardowo go nie tknęłam.

Zresztą, po co jeść, jak można pić? I to pić PIWO??


Strasznie chaotyczny ten wpis mi wyszedł, ale taka jestem, trochę szalona, trochę zwariowana.

:D:D:D


P.S. Dzięki Niewe za fotki, ale next time WYTRZYJ OBIEKTYW:D
Pijący_mleko - DZIĘKI TEŻ!;)


apdejt:

Wystarczyło w niedzielę zamieścić foto na FB... © CheEvara


żeby rano zostać w pracy powitaną O TAK: © CheEvara


A to już jest co najmniej krejzolskie;)
I tak:D © CheEvara


Dane wyjazdu:
76.27 km 20.55 km teren
03:23 h 22.54 km/h:
Maks. pr.:51.50 km/h
Temperatura:10.0
HR max:172 ( 89%)
HR avg:141 ( 73%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1144 kcal

Jade sobie jadę wozem, se przysypiam...

Piątek, 13 maja 2011 · dodano: 18.05.2011 | Komentarze 37

Jade sobie jadę wozem, se przysypiam...

A TU NAGLE! Szynszyla skrzeczy!



Aczkolwiek tylko biegła. O krwa, ale to jak! Ona napierała! I mam świadka.


Nie wiem, jaki związek z szynszylą mogłyby mieć placki z Samiry (Goro nazywa tę knajpę Samantą), ale świadek je wiózł, one się tłukły w sakwie, to pewnie i szynszyla się przestraszyła.

I biegła. O krwa, ale jak!

Ale do WODY. Bo potem będzie brzeg, ale aby do brzegu, trzeba do wody. Najsamwpierw (zajebiste słowo, swoją drogą).


Wyrobiłam w robocie CZYSTA SZEJSET procent normy i zasłużyłam na ludzkie, normalne, cywilizowane, kosmologicznie poprawne wyjście z pracy. Czekała mnie jeszcze wycieczka po rower, bo dzięki przepisom ppoż administrator budynku wyjebał stojaki HEN daleko na hale, gdzie łowiecki jedna drugą... podszczypywała. A wcześniej stały jak Budda chciał przy wejścio-wyjściu.
(Po niedzielnym maratonie w Legionowie, z którego foty zamieściłam na Afe!Zbuku, kumpel napisał mi: „Gratuluję, teraz możesz rower zaparkować obok śmietnika”. Bo taką lokalizację na stojaki uradziły jakieś mezmózgie yeti)

[W zasadzie yeti to on czy ona?]


I przeszedłszy (też fajne imiesłowo) się po bajsikla, pojechałam na Pole Mokotowskie, którędy ZUPEŁNIE PRZYPADKOWO przejeżdżać mieli Goro i Niewe.

Na tymże Polu (nigdy nie zrozumiem, dlaczego to jest jedno pole, jak ewidentnie są dwa – to PRZED kładką i tamto ZA kładką) działy się sceny dantejskie w ramach corocznej studenckiej rozpusty, czyli legalnego chlania w krzakach, czyli juwenaliów. Ale o ile spieszeni studenci mogli poruszać się najebani po nakrętkę jak arabski targ tanim szitem, tak zrowerowani już byli dokładnie kontrolowani przez patrole.

I jakem czekała na chłopaków, którzy ZUPEŁNIE PRZYPADKOWO mieli przybyć na TO Pole PRZED KŁADKĄ i którzy równie zupełnie przypadkowo wcześniej odwiedzili mekkę warszawskich cyklistów, czyli bar pod rurą, gdzie spożyli oczywiście, zaliczyłam cztery obserwacje spektakularnych zatrzymań rowerzystów przez czujne wielce patrole policyjne. Dwa z tych zatrzymań składały się z badania trzeźwości tych zbrodniarzy na rowerach metodą na CHUCH. Prawie obsmarkałam się ze śmiechu. No, profeska!

I w końcu przyjechali. Zupełnie przypadkowo. Niewe i Goro. Chyba chorzy, bo pod rurą wypili tylko po jednym.

Razem podjechaliśmy do tej Samanty po te PLACKI, co do których Goro wyraził wcześniej pewną wątpliwość skierowaną do Niewe:
I CO?! MOŻE MI POWIESZ, ŻE SAM BĘDZIESZ TE PLACKI WPIE$%&AŁ?!

Oświadczam, że Niewe nie jest tam jakimś Albańczykiem z Albanii, żeby samemu te placki WPIE$%&AĆ.

Obkupił się chłopak jeszcze w inne specyjały i obładowany jak jakaś chędożona beduińska karawana poprowadził naszą szanowną ekskursję do Bemola, ekskluzywnego lokalu z wyszynkiem, gdzie wypili jeszcze po piwie (czy po dwóch?) i gdzie nastąpiło rozstanie z Gorem. Załkałam oczywiście na to potajemnie, emocji starając się nie okazać (swoją drogą, zajebisty szyk zdania).

No i teraz czas na szynszylę.

Szynszyla, mili Państwo prezentuje się tak:

Jedzie sobie wozem, se przysypia... © CheEvara



Niestety nie znalazłam zdjęcia szynszyli w galopie lub też w cwale, musicie sobie zwizualizować taką szynszylę napierniczającą z naprzeciwka, a nie śpiącą.

No bo tak. Jedziemy se z Niewe, jedziemy, placki w sakwie skwierczą, sakwa na wybojach podskakuje, wyboje na drodze są, a droga po prostu prowadzi. Prowadzi też Niewe, który olewa moje wskazówko-zachcianki („jedźmy TERENEM, muszę se coś wpisać w kratkie”) i prowadzi przez asfalty. Kiedy ja mówię, że jedźmy jednak asfaltem, Niewe ZBACZA w teren. I w tym terenie walczy z lampką. Napierniczamy tymi duktami, wgapiając się w ciemność przed nami, kiedy

NAHLEEE!

Ale to tak najnahlej!

Nahle z naprzeciwka nadbiegła szurając niemożebnie SZYNSZYLA jakaś! Biegła w takim zapamiętaniu prosto pod koła! Biegła W AMOKU to mało powiedziane!
Ona, złociutcy moi – pardoą maj lengłyż – NAKURWIAŁA!
Na... dbiegała, jakby jakąś życiówkę biegła! Albo jakby umykała jakiemuś ZWIERZU ostatniemu w łańcuchu pokarmowym.

Ale mnie suka wystraszyła!

Aczkolwiek dyskutowałabym, czy to jednak była szynszyla.

Mógł to być:

Borsuk:

Jak to jest borsuk, to ja jestem Marit Bjoergen. To jest owca!:D © CheEvara


Albo pancernik (łacińska nazwa POTIOMKIN):

Jakbym tak wyglądała, też bym panowała na morzach poprzez wygrywanie bitew artyleryjskich i niszczenie wrogich jednostek nawodnych wszystkich klas. © CheEvara


albo też rosomak (ten na przykład z rodziny afgańskich):

Rosomak jest jednym z największych – obok wydry olbrzymiej i wydry morskiej – przedstawicieli rodziny łasicowatych © CheEvara


O pardą, jednak ten:

To jest jakiś kuguar raczej! © CheEvara



Nie wiem, co to było, ale szurało profesjonalnie!

Aż musiałam zeżreć PLACKI.


Kurna, taki stres!


------
O, właśnie dostałam maila:

,,W związku z licznymi prośbami najemców budynku Trinity Park I, dotyczących przywrócenia stojaków rowerowych na pierwotne miejsce znajdujące się przed wejściami do budynku, administrator informuje, że stojaki zostaną ponownie ustawione przed budynkiem, jednak w taki sposób, aby nie kolidowały z przepisami bezpieczeństwa pożarowego''.


Wiedzą, że z mistrzem (wersja na kontynent i dla Niewe: mistrzynią) się nie fika!:D
Lajkit!

Dane wyjazdu:
60.14 km 0.00 km teren
02:34 h 23.43 km/h:
Maks. pr.:47.00 km/h
Temperatura:17.0
HR max:177 ( 92%)
HR avg:144 ( 75%)
Podjazdy: 51 m
Kalorie: 1126 kcal

Wiem, że najlepiej jest zignorować

Czwartek, 12 maja 2011 · dodano: 17.05.2011 | Komentarze 37

Ale jak mnie wkurwia taki mandzioł, to nawet ja, grafoman (wersja dla Niewe: grafomanKA) opisać nie umiem.

No i dokarmiam trolla © CheEvara


Ja jebię.

Dane wyjazdu:
58.50 km 0.00 km teren
02:18 h 25.43 km/h:
Maks. pr.:49.00 km/h
Temperatura:18.0
HR max:180 ( 93%)
HR avg:148 ( 77%)
Podjazdy: 33 m
Kalorie: 1102 kcal

Rzęzi(ło) i pstryka(ło)

Wtorek, 10 maja 2011 · dodano: 17.05.2011 | Komentarze 12

No to rozkręciłam. Ale zanim rozkręciłam wyjęłam sztycę, wylizałam, w środku rurę podsiodłową też wypolerowałam w Centurionie, bo JA PIÓRKUJĘ pryskało i pryskało. A gdy TO nic nie dało, rozkręciłam kierownicę, mostek i tam też wymlaskałam. Potem podsmarowałam tu i ówdzie.

I pojechałam do roboty CIĄGLE TRZESZCZĄC I PRYSKAJĄC.
Zgłośniłam empetrójkę w słuchafonach z nowym solowym Pablopavo oraz starym featuringowym Habakukiem, zaklęłam szpetnie i pojechałam.

A zanim wyszłam z roboty rozkręciłam sztycę, siodło, znowu przeprowadziłam operację lizaniowo-mlaskaniową.

I już bez dodatkowego bitu ze strony PODDUPIA mogłam porozkoszować się nową Sedativą. A potem znowu Habakukiem.



o tym o właśnie;)

Dane wyjazdu:
51.21 km 0.00 km teren
02:16 h 22.59 km/h:
Maks. pr.:48.50 km/h
Temperatura:17.0
HR max:178 ( 92%)
HR avg:148 ( 77%)
Podjazdy: 31 m
Kalorie: 897 kcal

Ponieważ nie chce mi się pisać, że...

Poniedziałek, 9 maja 2011 · dodano: 12.05.2011 | Komentarze 22

... w poniedziałek wróciłam do domu z delegacji o 4:30 RANO, w związku z czym okrutniem zjebana była i wiele nie pokręciłam dnia tego - tyle, co do pracy i z pracy, BĘDZIE KAWAŁ.

Słoneczna pogoda. Leśną ścieżką biegnie sobie jeżyk z jabłuszkiem na plecach, słowem - scenka jak z obrazka.
Nagle jeżyk wybiega na polankę, a tam - dziewczynka jagódki zbiera. Taka malutka dziewczynka, lat może sześć, może siedem, w różowiutkiej sukieneczce. Jeżyk podbiega do jej stopy i zaczyna obwąchiwać - jak to jeże mają w zwyczaju - swoje znalezisko.
W tym momencie dziewczynka łapie jeżyka za łapki i zaczyna nim z całej siły walić o pieniek, potem o swoje kolano. Po takiej karuzeli zaczyna machać nim nad głową i po sześciu i pół obrotów ciska jeżykiem najmocniej, jak może. Jeżyk spada między krzaki jałowca, a tam - siedzi facet. Cały pobity, oczy sine i zapuchnięte, aż ich nie widać. Usta rozbite, uszy ponadrywane, nos połamany w pięciu miejscach. I pyta ten facet ledwie żywego jeżyka:
- Widziałeś dziewczynkę na polance?
Jeżyk ledwie obracając językiem odpowiada:
- Aha...
- No powiedz, czyż nie jebnię*ta!?

:D:D

Dane wyjazdu:
55.44 km 0.00 km teren
02:17 h 24.28 km/h:
Maks. pr.:41.50 km/h
Temperatura:10.0
HR max:171 ( 89%)
HR avg:148 ( 77%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1115 kcal

Jeśli nie pójdę na łatwiznę, to nigdy z tej wpisowej dupy nie wyjdę!

Niedziela, 8 maja 2011 · dodano: 16.05.2011 | Komentarze 20

Tym bardziej, że przestaję pamiętać, co kiedy jechałam. Niewe mi proponuje, żebym zrobiła historyczną zbiorówkę z tego czasu, co dałoby jakieś 360 km z jednego wpisu, trafiłabym dzięki temu na główną oraz na czarną listę, rozkręciłaby się ładna imprezka na forum, zaczęto by psy na mnie wieszać, moderować, opierdalać, a ja bym im wszystkim zamknęła jamy prostym wyjaśnieniem:

EJ, NIE WIEDZIAŁAM, że tak nie można...

Pół roku na BS, wszystkie wpisiki osobno, karnie i grzecznie, a tu nagle trach, bach, jeden olbrzymi – tak zwany WIELGUS – i ona...

NIE WIEDZIAŁA!

:D:D:D

Przemyślę to jeszcze, acz korci mnie niemożebnie;).

Niedzielę popustynną, czyli powejherowsko-maratonową spędziłam częściowo na rowerze – pojechałam z Wejhe do Gdańska (gdzie czekała na mnie robota do zrobienia) na okurzonym, zapiaszczonym Specu, dróżką lokalną, dwieście osiemnasteczką, umajoną przyjemnymi podjazdami, przez pikne lasy, wiochy.

Ale zanim wyjechałam, pozwoliłam się obfocić:

Wejherze, widzisz i nie grzmisz, jaki ten rower brudny! © CheEvara



Kiedyś już raz tak pozowałam, po czym przyku*wiłam w fotografa:D © CheEvara


i pojechałam przed się.

A fotograf miał doturlać się samochodem. Oczywiście ja byłam wcześniej, przysiadłam zatem na kawie na Staróweczce i siorbiąc ją, marzłam, przysłuchując się też przyśpiewkom niezwykle sympatycznych, elokwentnych i błyskotliwych, dziarskich młodzieńców, krzywdząco zwanych kibolami, których hordy przewalały się od Bramy Złotej do Bramy Szarej. A przed którymi patrole policyjne dziarsko spierdalały w boczne uliczki. Lubię wiedzieć, że w razie potrzeby policja zadziała szybko i w ekspresowym tempie spieprzy z MZ, czyli z miejsc zagrożonych.

Od razu wiem, skąd biorą się doktryny polityczne. U każdej bowiem stoi cwaniak, któremu się nie chce płacić podatków. Mnie by się nie chciało płacić za TAKIE poczucie bezpieczeństwa.


Robotę ochędożyliśmy w miarę szybko [w międzyczasie TAK ZWANYM wtranżoliłam Monte, które poprzedniego wieczora dostałam od Fascika (Muuuuuuuaaaaaaaahhhh!):

Bez Monte nie ma wyjazdu. Nie ma zabawy. Bez Monte nie będzie niczego! © CheEvara




ale do Warszawy już tak szybko zebrać się nie mogliśmy, bo obiecałam zabrać do stolicy menagierkie tegoż chłopaka, z którym robotę mieliśmy do zrobienia. I wcześniej niż przed 22 wymknąć się z Pomorja nie mogliśmy. Podróż do chaty spędziłam obok mojego roweru na tylnym siedzeniu fotografowej fury i wcale nie narzekam. Poprzytulaliśmy się nawet. Nie jestem szczególnie ckliwa, ale LUBIĘ TO. Specyk też:D


Pomijam, BO JUŻ TO WIECIE, że o 4:30 zasnęłam w końcu w cywilizowanym miejscu, w łóżku, w domu, już bez Speca. Gdyby był czysty, to... czemu nie?

A po czterech godzinach spania trzeba było pojechać do roboty. Barbarzyństwo.
Kategoria >50 km


Dane wyjazdu:
66.24 km 59.44 km teren
02:50 h 23.38 km/h:
Maks. pr.:46.50 km/h
Temperatura:15.0
HR max:179 ( 93%)
HR avg:160 ( 83%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1556 kcal

Leśna wyrypa, czyli ósmy, choć mój pierwszy, Leśny Maraton Rowerowy

Sobota, 7 maja 2011 · dodano: 13.05.2011 | Komentarze 9

O mojej służbowej delegacyi na Pomorje wiedziałam od dwóch tygodniu, jakoś mocno mimochodem wspomniałam o niej na mailu exocetowi, który zgłaszał obiekcje co do mojej słowności (słowa klucze to: opona Speca, poczta polska, sąsiad exoceta) i



NAHLE!

Nahle we w tej rozmowie via mail okazało się, że skoro moja robota wypada DOPIERO ósmego maja, MOGIE, A NAWET MUSZĘ wykorzystać to, że dnia siódmego (dla niewtajemniczonych oraz posługujących się kalendarzem Inków oraz Inek - równouprawnienie, nieprawdaż - czyli poprzedzającego) nadarza się okazja ściganka we Wejherowie.
Co mi Rafał wziął i zajawił. No tom zatarła ręce. Co prawda nie czułam się szczególnie zregenerowana po sierpcowej Mazovii i podłamana lekko swoją formą postanowiłam sobie, że potraktuję tamtejsze giga (66 km) hobbystycznie.

A że ambicję mam chorą, oczywiście z tego hobby niewiele wyszło.

A miałam się nie spawać i napalać tym bardziej, że do Wejherowa dotarłam z kumplem z pracy po trzeciej w nocy, a raczej po trzeciej NAD RANEM.
TYM samym ranem, kiedy miałam usłyszeć STAAAAART! Spanie w samochodzie nigdy mi nie wychodziło, zawsze się budzę, jak prędkość spada poniżej setki.

Ponieważ jestem stara, wmawiam sobie, że ilość snu ma znaczenie – w tym wieku człowiek se to musi racjonalizować, toteż rano uznałam, że tym bardziej, 4 godziny konkretnego spania nie będą czynnikiem, który mi pomoże w maratonie.

Czułam się spierniczona, żeby nie powiedzieć SPIERNICZAŁA.

Na śniadanie w hotelu nie było już prawie nic oprócz gotowanego psa zmielonego z budą, popielniczką, dwutygodniowym workiem śmieci kiszącym się na słońcu. Innymi słowy nie miałam chęci na parówki.

A jajecznicę wyżarła jakaś gruba locha, która epatowała swoim BMI powyżej 60 wylewającym się znad paska od spodni, który wyglądał, jakby dzwonił do Houston ze zgłoszeniem problemu.

Tym bardziej odechciało mi się jeść.

Do tego nie jestem, jakimś wygą wyścigowym, bo zaczęłam regularnie maratonować się w tym roku, ale zawsze mam stres i nerwa.

Tym bardziej odechciało mi się jeść.

Wmusiłam w siebie kanapkie, bo z pustego to i kruk człowiekowi wilkiem i udaliśmy się z moim delegacyjnym fotograferem do Kępina. Gdzie już samochodem na wjeździe ugrzęźliśmy w piachu.

Zresztą wcześniej obczytałam się w relację puchatego, który objechał trasę i kurwił na to, jak ów szlaczek wyglądał. No dobra, kurwiłabym ja, Puchaty ją opisał.

Zanosiło się na małą reminiscencję z Sierpca, gdzie zwieziono kilka światowych pustyń.

Zdzwoniliśmy się z exocetem, ja czekając na niego stanęłam w kolejeczce po ujmujący, uroczy, rozczulający numerek startowy namalowany na kartce flamarkiem i już w kolejce zachowałam się brzydko, rozwarszawiając się, bo stanęłam dokładnie nie we właściwej i gdy już przyszła maj tern, pan mi obwieścił, że głąby, które przez telefon nie zarejestrowały się, powinny skorzystać z kolejeczki obok. No to skorzystałam. Wpieprzając się jak Paciaciakowa na roraty – na sam przódeczek tego ogonka.
Ale nikt nie protestował.

FRAJERZY.

Pan rejestrujący zdziwił się, żem „na prowincję przybyła aż ze stolicy”, na co dość filozoficznie go pouczyłam, że wszyscy żyjemy w jednej globalnej wiosce. Tylko li jedynie chrząknął i prawie z wrażenia zapomniał zgarnąć ode mnie cwaj dyszken za startieren.

Idą zipy, czyli trytytki! © CheEvara



Znalazłam się też JAKOŚ z emoniką, a raczej to ona mnie namierzyła i odczułam w powietrzu wiszącą, wręcz dekonspirującą się zapachem piwa (polewali nieopodal już od-przed-startu) integrację.

Rozgrzaliśmy się z exocetem, i już na tym etapie trasę zakwalifikowałam jako – fachowo rzecz ujmując i przy użyciu żargonu kolarskiego – chujową. Siedem pierwszych kilometrów zaliczało się na asfalcie, gdzie wiedziałam, ze ucieknie mi nawet gajowy (startował na takiej kozie), o koksach z białymi plasterkami na nosach nie wspominając.

Jeszcze zanim ruszyliśmy exocet musiał podmuchać w oponkie. Captainy, powiadasz… Tubelessy, rzeczesz… Wolę chyba moje cegły;). Nie pamiętam, kiedy dobijałam im powietrza.

To byłaby najlepsza obietnica przedwyborcza na billboardzie: exocet podyma;) © CheEvara




Jaka ja tu jestem zafascynowana! © CheEvara



No i ruszyly my. Start ostry, niesektorowy i po tym cholernym asfalcie. Potraciłam w cholerę minut na tymże odcinku, które potem zaczęłam pieczołowicie odrabiać na nierównym. To akurat mi nieźle wychodzi.

Start ostry i wszyscy mi spieprzają © CheEvara


Ale myślałam, że się dosłownie porzygam na tych piaskach. Takiej kopaniny nie było nawet w Sierpcu. Jednak patrząc na to, jak inni się okopują, dziwowałam się nawet, że tak sprawnie przedzieram się przez tę kuwetę. Pierwszą pętlę i całkiem niezły czas zniszczył mi łańcuch, który wziął i się zakleszczył na przedniej przerzucie.

No to kacze cipsko – wycedziłam do siebie. I zabrałam się do skuwania. Zrobiłam to w miarę szybko, choć oczywiście z łap spinka mi wypadła prosto do piachu (i tak 4 razy) i zanim ją dobyłam, obok mnie przejechali ci, którzy robili już dwunastą – z planowanych na dystansie giga trzech – pętlę.

W końcu zlikwidowałam tę kurewską awarię i mogłam wskoczyć na rower. I z mozołem odrabiać straty. Dogoniłam Gosię, która potem mi zwiała, gdy ja wdałam się w gadkę z blondyneczką, która cięła w kolarskiej koszulce rasta. Nie mogłam obok niej przejechać obojętnie. Oprócz zajebiaszczej koszulki miała też niezłe nogi i jak się okazało, same się nie zrobiły - od pięciu lat dziewuszka prowadzi spinning w Gdańsku. Technicznie jednak niezbyt sobie radziła i co i rusz zostawała mi w tyle na piaskach. Miłosiernie jednak czekałam, w końcu to maraton nie najwyższego dla mnie priorytetu.

Ale finalnie straciłam cierpliwość i jak tylko dogonił nas jakiś jej znajomy, wyrwałam do przodu.

Na końcu drugiej pętli czekał na mnie i mój fotografer i exocet, który rzucił info, ile minut straty mam do trzech lasek przede mną, które zaczęły trzecią pętlę.

Wjeżdżam na trzecią pętelkie i słucham, co wrzeszczy exocet © CheEvara



Zakręcowawszy oczywiście zaryłam w kuwecie:

Na zakręcie wpadłam w okopy © CheEvara


A że mam traumę czwartego miejsca, na ogromnym wkurwie zaczęłam te straty odrabiać, wściekając się na siebie, że wdałam się w ploty na drugiej pętli..

Gdzieś po drodze całkiem uroczo odpadła mi gumowa końcówka od bukłakowej rurki i zgubiłam ją w piachu.

UMRĘ TU, KURWA, Z PRAGNIENIA, nooooooo – załkałam.

Jechałam jak wściekła, ale zdołałam dogonić tylko jedną dziewuszkę. Co dało mi trzecie miejsce. Ale tego nie wiedziałam od razu.

Wjazd na metę i analogowe liczenie czasu. Czad! © CheEvara


Na mecie czekał na mnie exocet, dobiegła emonika i doprawdy nie wiem, JAK TO SIĘ stało, że siedzieliśmy już przy piwku.


Z Emoniką było wesoło. W sumie jak inaczej miałoby być?;) © CheEvara



Dooobry team, a nawet dream team! © CheEvara




No dobra, tu już siedzimy po piwku © CheEvara




Dziwnie tak czeka się na dekorację, gdy się do końca nie wie, czy się będzie dekorowanym. Zliczanie wyników – RĘCZNE!!! – trwało dobre dwie godziny, więc nasza integracja odbywała się w najlepsze. Nie przeszkadzało nam, że w kolejce do piwa stało się i stało, bo wysiadł agregat i kij podawał pianę, a nie żywe piwo. I co obsługa nalała do kubasów, wybierała łyżką. MASAKRA I ZBRODNIA.

I tak wypiłyśmy z emoniką tyle, ile trzeba, choć w sumie przynajmniej o dwa za mało.

Zaświadczam osobiście ja, że obśmiałam się jak norka i kapkie żal mi było mojego fotografera, który musiał wysłuchiwać bandy rowerowych maniaków. Nawet dostrzegłam ulgę na jego gębie, gdy ktoś do niego zadzwonił i mógł się od tych popieprzeńców, czyli nas oddalić.

Chciałabym też zaznaczyć, że jeśli przy okazji następnego spotkania z Che exocet i puchaty przyjadą samochodami, to normalnie POPRZEBIJAM WAM OPONY, KURNA!!

W końcu doszło do najmilszego i Kołodziej czyli Che został wywołany.

Ale dlaczego ja się tu MIZIAŁAM z mundurowym, to matko i córko NIE WIEM!!
Pamiętam, że tylko odbierawszy od niego - puchar? Figurkie? Nie wiem, jak to nazwać, ale to, co zastępowało puchar – powiedziałam mu szczerze, że:

LLLLLLLUBIĘ TO!!! Yeeeeeeeaaaaaaah

I ten mi wpadł w objęcia.

Dlaczego ja się tu obściskuję z gajowym, to ni kuta nie kojarzę:D © CheEvara


Mimo podium w wersji 2D, czyli w sumie braku podium, ustawiłyśmy się z dziewczynami profesjonalnie:

Na wirtualnym podium ustawiłyśmy się jak trzeba;) © CheEvara



BTW, lasce z pierwszego miejsca pogratulowałam, zapytałam, co ma w nogach, a ona mi na to:

ŻYŁY MNIE BOLĄ.

Takiej odpowiedzi to ja się nie spodziewałam:D



Potem nastąpiła tombola z wypaśnymi nagrodami (kaski, liczniki, oświetlenia, błotniki) i – jak łatwo się domyślić – całe gówno dostałam. Nawet zniżki na kurs prawa jazdy w wejherowskiej szkole. Acz spodziewałam się takiej nagrody, bo przecież to byłby chichot losu – dostać nagrodę, z której nawet nie mogłabym skorzystać.

Dziecko-sierotka losującego numery powinno się wytargać za uszy. Bo i rower Kross dostał ktoś inny, kto oczywiście nie zasłużył. Bo wiadomo, że ten rower należał się mua.

Ale znajcie mą dobroć. Oddałam z godnością.


Imprezka rozjechała się w swoje strony.

Ale.

Emonika, Puchaty, exocet – to JEST DO POWTÓRZENIA!!
Rzekłam.

A wieczorem spotkałam się z Fascikiem i jego sympatyczną narzeczoną, obżarliśmy się na sztywno naleśnikami – ja w ramach uzupełniania glikogenu, Fascik – ładowania węglami, bo dnia następnego wybierał się na Thule Cup, obśmialiśmy się i rozejszliśmy też wieczorkiem NIESTETY w poczuciu ogromnego towarzyskiego niedosytu.

A od Fascika dostałam Monte na pożegnaniue. Chciał kupić całą zgrzewkę, ale była tylko jedna sztuka. Na widok której i TAK SIĘ SPOCIŁAM.

Zajebiaszczy był to dzień.

Ale dlaczego nie mam nawet pół zdjęcia z Fascikiem i jego narzeczoną, Majką, to nie wiem. Tym bardziej, że towarzyszył nam mój redakcyjny fotograf:D.
Kategoria >50 km, zawody


Dane wyjazdu:
52.36 km 9.54 km teren
02:08 h 24.54 km/h:
Maks. pr.:51.50 km/h
Temperatura:11.0
HR max:177 ( 92%)
HR avg:142 ( 73%)
Podjazdy: 24 m
Kalorie: 987 kcal

Jak ja lubię tak wszystko na wariata

Piątek, 6 maja 2011 · dodano: 12.05.2011 | Komentarze 14

Zapowiadał się ciężki piątek, bo a to w sobotę maraton w Wejherowie, na który zdecydowałam się pojechać dzięki exocetowi, a to w niedzielę materiał foto do zrobienia w Gdańsku. I na wszystko to należało DOJECHAĆ.
O właśnie, przypomniałam sobie, że do puli pierdyliarda dni składających się na mój zaległy urlop muszę doliczyć niedzielę, w którą przecież pracowałam. Co też skwapliwie uczynię. Znaczy się DOLICZĘ SE.

Już. Doliczyłam.
Jak mówię, że coś zrobię, to to robię.
Czasem jednak zajmuje mi to chwilę. Na przykład sześć tygodni.

Ale nie o tym.

Miałam ruszać z fotograferem od razu po robocie, ale okazało się, że nie zabrałam wszystkich rzeczy ze sobą i pojechałam po arbajcie curyk nach hałze, co oczywiście ucieszyło mnie, bo plan zwany „minimum pięć dyszek dziennie” został wykonan. No i wstydziłabym się tu zrobić wpis z kilometrażem rzędu 21 km. Na ten przykład.

Popowrotnie z pracy ponownie zeksplorowałam tę fajną nadwiślańską ścieżkę, po której POZWOLYŁ mi jeździć obcy17 i wtedy to odkryłam, że ma ona jedną, ale to silną wadę.

Jebane robaki, które pikują w sam środek giemby* rowerzysty. A nie, przepraszam. Jebany tryliard robaków.

Bleeeeh.

I taka wstępnie najedzona dobiłam do domu, co by spakować mandżur i zrobić szczęśliwej drogi już czas.



* giemba to według mojej licealnej biologicy otwór, w którym ektoderma łączy się z endodermą.