Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

pierd motyla, czyli mniej niż 50

Dystans całkowity:6371.20 km (w terenie 1049.92 km; 16.48%)
Czas w ruchu:307:53
Średnia prędkość:20.58 km/h
Maksymalna prędkość:62.70 km/h
Suma podjazdów:18683 m
Maks. tętno maksymalne:188 (166 %)
Maks. tętno średnie:175 (138 %)
Suma kalorii:151062 kcal
Liczba aktywności:180
Średnio na aktywność:35.40 km i 1h 43m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
46.78 km 0.00 km teren
02:46 h 16.91 km/h:
Maks. pr.:23.80 km/h
Temperatura:5.0
HR max:153 ( 78%)
HR avg:114 ( 58%)
Podjazdy: m
Kalorie: 222 kcal

Soboty trzyetapowo-trzyrowerowej część druga;)

Sobota, 3 marca 2012 · dodano: 15.03.2012 | Komentarze 5

Taki rumor w Airbike na Dereniowej potrafię zrobić tylko ja, a asystować w tym potrafi mi tylko Karolina. Dwa huragany wtargnęły do sklepu.

Stanowiłyśmy niekłamaną atrakcję dla chłopaków, zwłaszcza Karolina, która par butów przymierzyła na oko osiemnaście. Ja w tym czasie bajerowałam Bartka na serwisie i uśmiewałam się, wspomniany rumor robiąc konsekwentny.

Słavciu z cierpliwością godną lepszej sprawy obsługiwał Karolę, która nie mogła przeżyć, że A ROZMIAR JEJ TO CZTERDZIEŚCI DWA.
W ramach tej fullserwisowej obsługi - chwilę po tym, jak z ust Karoliny padło sakramentalne "biorę se te buty na moje buty i ślubuję nie jęczeć, jakie to są wielkie buty" - nastąpiła wymiana pedałów na miejscu. Ja na wypadek wszelaki klucz ze sobą targałam, w razie gdyby wymiana w sklepie przez chłopaków miała stać się na skutek kilku czynników niemożliwa. Czasem tak bywa.

Jeszcze na koniec manipulacja z płaceniem, narobienie harmidru w sklepie i na serwisie raz jeszcze i w końcu wyniosłyśmy się z Dereniowej. Miałam wrażenie, że jak tylko zamknęły się za nami drzwi, w środku sklepu przeszedł tajfun oddechu ulgi, że to już za nimi i że teraz męczyć się z nami będą ci na KENie.

Po drodze spotkałyśmy Krzyśka, który śmiga w AIRBIKE.PL, gdzie pełni funkcję skarbnika, umówiłam się z nim, że nazajutrz widzimy się w Mrozach (on miał się pościgać, ja zjawić się towarzysko) i mogłyśmy z Karoliną tuptać dalej. Chwilę później Karolina spotkałą jakiegoś swojego znajomego, a mnie przychodzi do głowy, że jakby trzeba było z każdym napotkanym PO TRASIE kimś strzelić setkę, to jeszcze w tej samej godzinie ustanowiłybyśmy nową definicję hasła "pijane w trzy dupy".

A na KENIE jak to na KENIE. Ruch jak na Wall Street, zatem z lubością zaszyłam się w serwisie u Marcina i Radzia, tym bardziej, że jacyś supernowocześni rodzice, którzy przyleźli na zakupy całą familią, postanowili nie wyprowadzić na zewnątrz w celu uspokojenia DRĄCEGO MORDĘ NA CAŁY REGULATOR szkodnika.

Ja znoszę uzasadniony ryk dziecka, ale nie ryk małego pieprzonego terrorysty, któremu chodzi konkretnie o nic, ewentualnie o wkurwienie wszystkich w promieniu czterdziestu kilometrów.

Na serwisie trzy razy sięgałam po młotek, żeby ten ostry koniec umieścić w oku jebniętej matki, której najpewniej wydawało się chyba, że wszystkim ten ryk odpowiada.

Wielce zatem ucieszyło mnie przypomnienie sobie, że Pani Mama Karoliny poprosiła o kupienie gdzieś koperku do młodych ziemniaczków, z których kleciła dla nas obiad, to wyszłam na pobliski bazarek, z trudem powstrzymując pragnienie jebnięcia tych głośnych ludzi czymś odpowiednio jednorazowym.

Poszłyśmy z Karoliną na bazarek tugeda, zapewniając niesamowitą rozrywkę wizualną tym, którzy tam i coś sprzedają, i tym, którzy coś kupują. Dwie dupy w obciskach wracają z jednym pęczkiem koperku. Zaiste.

Wracają i kogo napotykają pod sklepem? Pawła mtbxc, który czekał na trzony i mózgi zgrupowania Bike Academy, czyli Grześka Golonko i Adama Starzyńskiego. Ci, którzy czytają blogaska Pawła wiedzą, że pojechali se oni, ŚWINIE! do Chorwacji z rowerami, wkurwiać wszystkich fotami w spodenkach i w trykotach z krótkimi rękawami.

Z Pawłem (który kilka dni wcześniej mnię odwiedził osobiście i w cywilu indahaus, by zapożyczyć pokrowiec na rower) wymieniliśmy serdeczne złośliwości, oplotkowaliśmy wszystko, na ile się da w tak krótkim czasie oplotkować i tyle go widziano. Pojechał. Do Chorwacji, gdzie jakieś tam KANIONY mu z ręki jadły.

No mówię Wam, dzień spotykania znajomych.

Poczekałyśmy z Karolą na Marcina, który o 14-tej kończył robotę i w takiej konfiguracji wytoczyliśmy się z KENa, Karolina klikając blokami poprzez edukacyjne (nabieranie odruchów, wiecie:)) wpinanie i wypinanie buta, Marcin fikający na swoim Stumpie i Che zakochana na nowo w Centurionie. Przy Imielinie spotkaliśmy Bartka (tego samego, z którym godzinę wcześniej na Dereniowej wbijaliśmy sobie szpilę), który fikał też, acz na swoim andżeju.

No i taka mafia (w tym ja, głaszcząca Centka po mostku i niżej też) przejechała pół miasta, gdzieś po drodze zgubiła Bartka i na Puławskiej została zatrzymana przez patrol policji, za jazdę po chodniku.

- To jakaś zorganizowana akcja? - wypaliła Karolina.
Aspirant spisujący poczucie humoru miał nieinwazyjne i nie nawiązywał interakcji z nami, choć brewka mu pykała, a i uśmieszek się gdzieniegdzie przwijał. Prawie nie zdzierżył, gdy ja na pytanie o imiona rodziców wyjawiłam mu, że Józef i Krystyna, przy czym Józef to matka, a Krystyna to ojciec, ale niech mnie nie pyta, czemu tak jest, ale ktoś tak to wymyślił i tak zostało, dokładnie tak, jak z tym znakiem zapytania, którego kiedyś nie chciało się komuś przetłumaczyć i teraz jest tak samo i po polsku, i po czesku, i po węgiersku. Generalnie dziwne, ale trzeba się z tym pogodzić.

Nstomiast koleś w tak zwanej suce, który przez RADIOLĘ sprawdzał nasze dane, ubaw miał po pas i chwilę po spisaniu całej trójki oznajmił wesoło, że będzie tym razem tylko pouczenie i zapytał:
- Czy czujecie się państwo pouczeni?

Na co głupia Che odrzekła:
- Panie PERSPIRANCIE czujemy się pouczeni jak jasna cholera! Nigdy nie byliśmy tacy pouczeni!

Czym tylko gościowi jego dobry ubaw scementowałam. Takich ludzi to ja lubię, podrażni, podrażni, a potem połaskocze:)

No. Marcin odholował nas pod samą karolinową twierdzę, nie zechciał wleźć na obiad (z tym koperkiem, z którym to tak dzielnie paradowałyśmy przez bazarek i przyległości), ja natomiast wykorzystałam tę chwilę na to, by urobić Karolinę pod kątem wykonania ostatniej części mojego niecnego planu;).

A poza tym obiad Pani Mamy to jest PAN KRÓL OBIAD Pani Mamy.

--
pe.es. Kilometraż Centurionowy jest właśnie taki dlatego, że do około piętnastu kilometrów przejechanych z serwisu do centrum z Marcinem i Karolajną doliczam późnowieczorny dystans z rundki po mieście. Musiałam. Musiałam:). Ale czwartego wpisu z tego samego dnia dziergać mi się już nie chce.


A średnia dramatyczna, ale Karolina i Marcin to osoby, z którymi powinnam odrabiać lekcję z superkompensacji:D


No i to jeszcze nie koniec;)


Dane wyjazdu:
13.08 km 0.00 km teren
00:44 h 17.84 km/h:
Maks. pr.:26.60 km/h
Temperatura:10.0
HR max:149 ( 76%)
HR avg:115 ( 58%)
Podjazdy: m
Kalorie: 219 kcal

No to trzecia część, zaległa tak samo, jak i ostatnie wpisy:D

Sobota, 3 marca 2012 · dodano: 19.03.2012 | Komentarze 11

Część trzecia dotyczy trzyrowerowej soboty, którą to – część, nie sobotę – miałam wrzucić jako ostatnią część, a zatem naturalną kontynuację dwóch poprzednich.

Powyższe zdanie napisałam, żeby zanudzić potencjalnego przypadkowego odbiorcę tej notatki oraz po to, żeby sprawdzić, czy jeszcze potrafię pierdolić trzy po trzy:D

W każdym razie.

Po tym jak nażarłyśmy się na sztywno u Karoliny, rzuciłam hasło, że trzeba jeszcze wykorzystać ten piękny słoneczny dzień i że idziemy jeszcze na rowery. Ja miałam plan zaposiadać w domu moje rowery wsje, a że mój full spędził część zimy u Karoliny w domu, potrzebowałam jej samej, żeby pomogła mi w dotarganiu do mnie i FSRa i Centka.

Stanęło na tym, że Karolina wsiada na Centiego, ja na fulla i jedziemy se spacerkiem na Bródno (czyli kompensacji i aktywnej regeneracji ciąg dalszy), odstawić moje bicykle. Tak, tym sposobem została u Karolajny moja kolarzówa, czyli stan posiadanych na metrażu rowerów zmianie za bardzo nie uległ:D
Ani na moim metrażu, ani na metrażu Karoli.

Ale świeciło TAKIE słońce, że dla mnie w taką pogodę przechodził tylko full. Miałam lekkiego stracha o Karolę, bo w Centku moje pedały są wyjechane już okrutnie, a to w zestawieniu z kompozycją nowych bloków i braków jeszcze umiejętności reagowania w porę i na czas groziło wyjebką.

Jakbym kurna wykrakała:)

Karolina pizgnęła o bruk w połowie drogi, może nie jakoś dotkliwie, ale z rozczarowaniem dla siebie samej i mnie. Już myślałam, że będzie pierwszą osobą, która nie zaliczy rozdziewiczającej spd gleby. Ona też tak myślała:)

Potem było już bezpiecznie.

U mnie na chacie przysiadłyśmy na malutkie piweczko, po czym dziewczyna wróciła do domu trambajajem, a ja pojechałam Centurionem jeszcze się ponawyżywać (jeden z drugim), o czym wspominałam w drugim wpisie z tegoż dnia.

No. I tak o.


Dane wyjazdu:
48.18 km 0.00 km teren
01:57 h 24.71 km/h:
Maks. pr.:48.60 km/h
Temperatura:4.0
HR max:169 ( 86%)
HR avg:137 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1134 kcal
Rower:

Mgła sprawcą ogólnoludzkiego ochujenia

Czwartek, 1 marca 2012 · dodano: 13.03.2012 | Komentarze 5

Naprawdę. Mam do roboty kilometrów około 15, a już na czwartym myślałam, że oto jest dzień, w którym ktoś wskoczy na mój stołek, bo ja zwyczajnie do robo cała i zdrowa nie dotrę. A to jakiś kutas wielgus wymusi na mnie pierwszeństwo ze swojej wyraźnej podporządkowanej, a to mi się jakaś franca korpotaksówkowa nagle zatrzyma tuż przed kołem, centralnie, bez krępacji i niefrasobliwie na pasie ruchu, inny chujas włącza lewy migacz, a odwala kichę i skręca z lewego pasa w prawo, noż ja je-bię.

Sprawdzam w kalendarzu, w grafiku, w przepowiedniach niejakiego Nabuchodonozora, w horoskopie w „Angorze” i nie! Nigdzie nie napisano, że mam dziś umrzeć.

Dobra, OK, owszem, jadąc do pracy, napotykam wymalowany na jednym z osiedli konkretny nakaz brzmiący: UMRZYJ CHUJU, ale nie biorę go do siebie personalnie, bo po pierwsze, nie mam na to czasu, po drugie, tego dnia, kiedy wszyscy chcieli mnie unicestwić, miasto spowijała mgła, a w nakazie o tym ani słowa, że mam umrzeć w mgłę, co trochę wyklucza mój osobisty koniec świata dnia pierwszego miesiąca trzeciego roku bieżącego.



Po co wam wolność, jak macie te swoje samochody, a potem utykacie w nich w drodze do wolnej pracy, na której to drodze was bez wysiłku opykuję moim kolarzówo-superśmigaczem. Hę?


Dane wyjazdu:
38.35 km 0.00 km teren
01:44 h 22.12 km/h:
Maks. pr.:49.60 km/h
Temperatura:4.0
HR max:179 ( 91%)
HR avg:139 ( 70%)
Podjazdy: m
Kalorie: 761 kcal
Rower:

Bonus Day;)

Środa, 29 lutego 2012 · dodano: 13.03.2012 | Komentarze 4

Na tę okoliczność - tę w tytule - wzięłam i się wyspałam. No dobra, zasadniczo to tylko dlatego, że po wczorajszym treningu korciło UTRZYMAĆ poziom spożycia, jaki sobie narzuciłam na wyjeździe, a zatem korciło zejść do sklepu i ustrzelić choć Łomżę w wersji mini.
Aaale. Postanowiłam - nie wiem, czemu, co mi się stało, chwilowa zaćma chyba - oprzeć się owej silnej pokusie i zamiast do sklepu polazłam spać, co poskutkowało tym, że nadprogramowy dzień roku 2012 powitałam wyspana. Choć to mocno ambiwalentne, bo niby 10 godzin, ale jak człowiekowi śni się Jarosław Gowin, to jakie to jest spanie. Na pewno spałam w czwartej strefie.

Choć nie. Z Gowinem to by była Strefa X (z amerykańska „The Monsters”;))

Po szitowym pogodowo wtorku przyjszła wiekopomna CHWIŁA, w której mogłaby już zaistnieć wiosna. I słońce oraz jakieś małe, latające, ćwierkające obsrańce. Jak BONUS DAY, to na sto procent, na max, max, max;).

Pocinam na tej kolarzówie i cholernie się cieszę, że na te dziurska nie mam jakiegoś wyniunanego Alleza czy Tarmaca. Marzy mi się, ale miejmy litość. Takich dziur nie widzieli nawet zakopiańscy górale od czasu Międzynarodowego Festiwalu Takich Dziur w Montrealu w 1976 roku.


Szkoda tylko, że roboty tyle, że tłuc kilosów nie ma kiedy, nie ma jak.

Jak jeździć, panie premierze? Jak??


Dane wyjazdu:
18.40 km 0.00 km teren
01:05 h 16.98 km/h:
Maks. pr.:34.00 km/h
Temperatura:-1.0
HR max:164 ( 83%)
HR avg:126 ( 64%)
Podjazdy:246 m
Kalorie: 426 kcal

Piękny jest teeeeen świa-at! Czyli wyjazd rowerowo-nartowy

Czwartek, 23 lutego 2012 · dodano: 06.03.2012 | Komentarze 11

Ten na urlopie, nawet tak krótkim. Ale na urlopie.
Musiałam odsapnąć od wszystkiego. No dobra, prawie.
Złego słowa na treningi baj Wojciu nie powiem, potrzebowałam odetchnąć od pracy, której miałam od kwintala, potrzebowałam zmienić klimat (odwilż NAPRAWDĘ nie jest odwilży równa), potrzebowałam dobrego towarzystwa i zwykłej wolności.

NIEWSTAWANIA Z BUDZIKIEM przede wszystkim.

Tego potrzebowałam.

Jak i...

Możliwości wyboru tego, co dziś robię (zwykle codzienne życie ogranicza mi się do roweru – nie mówię, że mi z tym źle – i pracy i całej reszty), czyli tego, że mogę palnąć: MAM TO W DUPIE, IDĘ NA NARTY i zwyczajnie mam, gdzie i KIEDY iść na te narty.

I się stało. Niewe obcykał miejscówę, dzięki czemu poprzedniej nocy wylądowaliśmy w Niedzicy (a dzięki mgle, która zaczynała się od wycieraczej o włos wylądowalibyśmy samochodem NA BRAMIE prowadzącej na teren hotelu). Po podróży obfitującej w zabawy słowem (jedziemy w góŁy, będziemy przejeżdżać przez KŁaków, pójdziemy na naŁty, ŁoweŁy, zeżŁemy moskole).

Bardzo uprzejmie przywitał nas pan portier, czego zadufana hipokrytka, czyli ja (oraz najbardziej nieuprzejma osoba na świecie – też ja) nie umiałam uszanować chwilę później, już w zaciszu pokoju. Bo co z tego, że mieliśmy browarki ze sobą, któreśmy zapobiegliwie nabyli po drodze, jak w pokoju MASZYNY LODOWACIEJĄCEJ nie było.

Moja zadufana hipokryzja oraz największa w świecie nieuprzejmość objawiła się dramatycznym pytaniem rzuconym w przestrzeń, a skierowanym wiadomo, do kogo, o treści:

GDZIE LODÓWKA, CIECIU?

Pytanie ubawiło Niewe, mnie samą też. Mam bowiem tak, że wszystko, co najbardziej debilnego palnę, śmieszy mnie najbardziej.

Poradziliśmy sobie dzielnie, bowiem nie reprezentowalibyśmy z Niewe naszych narodowości godnie, gdybyśmy sami se czegoś W TAKIM BĄDŹ RAZIE, jak to się mówi, nie wymyślili.

I wobec tego informuję ja, że
Okno dachowe i dach spadzisty (bardziej podoba mi się określenie spadziowy, ale nie lepił on się od miodu ten dach;)) oraz leżący na nim śnieg mają dodatkowe funkcje, które oczywiście natentychmiast wykorzystaliśmy. O:

Wiem, że to zdjęcie jest już u Niewe, ale ajtamajtam:) © CheEvara


Czuję się strasznie pokrzywdzona tym, że Niewe nigdzie nie zaakcentował, że JA to wymyśliłam, po prawdzie nawet wkurwia mnie to strasznie, czego z kolei mua ja nie omięszkuję tego akcentować. Na ostatnią i pierwszą sylabę. JA. JA akcentuję, bo JA wymyśliłam.

Ggggghrhrttnrbl!

Wymyśliłam.

Lecim dalej.
Wiecie, co było w pierwszym dniu tego wyjazdu najfajniejsze?
Wiecie?

Czy nie wiecie?

To powiem ja Wam.

Wszystko. Zaczęliśmy od tego, co znane i lubiane.

Wyjęliśmy rowery i jak nigdy – bo przecież normalnie nie mamy z nimi w ogóle do czynienia – pojechaliśmy sobie. Najpierw obczaić stok, który mieliśmy 2 km od kwatery (w ogóle to było dość magiczne miejsce, bo do każdej miejscówy: do sklepu, na kręgle, na narty, do zapory, mieliśmy OKOŁO 2 KILOMETRY), a potem tak o, po prostu. Pokręcić.

Na stoku mnie, zupełnego leszcza (pozwolę sobie zacytować irmiga, który twierdzi, że ma zadatki na leszcza, ja w kwestii narciarstwa także) przeraził widok tego, że do trasy biegówkowej trzeba sobie wjechać na górę orczykiem (proces wkładania sobie tego czerwonego talerza pod dupę przerażał mnie chyba the most) oraz wniosek, że skoro trzeba wjechać na górę, to jakoś też trzeba stamtąd zjechać w dół i to prawdopodobnie na nartach, z którymi jakikolwiek styk miałam taki, że je przywiozłam do domu i tam na życzenie Pani Mamy założyłam („pokaż, jak się chodzi w tym” - śmieszka, kuźwa ta własna Pani Matka). To by było na tyle z mojego pojęcia o nartach, zarówno z praktycznego, jak i teoretycznego punktu widzenia.

Narty – jakie są – każdy widzi.

Takie jest moje stanowisko w tym temacie na ten dzień – wyrzekłam do Niewe i prawie jak to takie przerażone dziecko, chlipiące, przelęknione, pociągnęłam Niewe za rękaw windstoppera z błagalnym OĆ STĄD i pojechaliśmy zrobić to, co umiemy. Łoweły.

Oglądamy zaporę, a potem kusi nas niedzicki zamek. O ten o:

PACZYMY na zamek i w ogóle paczymy © CheEvara


Fałszywie kusi, bo babol w kasie zażądał forsy i zaparkowania gdzieś TYCH ROWERÓW (to ostatnie wypowiedziała z taką pogardą, jakbyśmy zajechali tam furmanką wyładowaną po brzegi gównem).

Adekwatnie do moich cech osobowościowych wyrzekłam na to życzenie pod nosem:
- Weź i spierdalaj
i zawrócilim TE ROWERY.

Nie to nie. Co to ja, ruin nie widziałam? Pffff. Takie ruiny to mi z ręki jedzą! O takie:
Ale zamek bez Che © CheEvara


Mnie przyssało, a że sklepów Niedzicy kurna nie ma, stanęło na Hajduku:

Tu zagajam i jedzonko i rowerów zaparkowanko © CheEvara


A potem zachciało nam się terenu. Grube opony są? No są. Kolce takoż? No takoż. Niewe wyszukał na tym swoim nawigacyjnym spryciarzu szlak czerwony i tam uderzyliśmy. Hahahaha. Taaaaaaak.

Udało nam się przejechać, kotwicząc co chwilę w śniegu, kolebiąc się na boki, mooooże 50 metrów.

No to rzuciliśmy rowery i postanowiliśmy wykorzystać śnieg zgodnie z jego przeznaczeniem:

Po co mi rower, jak mam siebie i sama se stwarzam rozrywkę? © CheEvara



i na brodzenie:

A śniegu po KULANA! © CheEvara


na fikołki:

Nie pamiętam W CO ten przewrót, w tył, czy w przód:) © CheEvara


i na PADY:

Niewuńcio się tapla, a czas wolno płynie;) © CheEvara



na obrzucanie się gałami, na nacieranie śniegorem (szczęśliwie nie było żółtego;)) i gdy ja już miałam mokrą dokładnie każdą część garderoby, powróciliśmy do hotelu tylko po to, by ku ubawieniu, zdziwieniu, konsternacji i podziwowi recepcjonistki (ta pani prezentowała sobą wszystkie te emocje NARAZ, naprawdę) zmienić szaty, poleźć te wspomniane wcześniej dwa kilometry Z BUTA na kręgle i bilard, gdzie dołączył do nas mały wyszczekany wyjadacz:

Po kręglach, co do których fota jest u Niewe, rozegraliśmy partyjki bilarda © CheEvara


I wrócić stamtąd wstępnie zrobionymi i ku ubawieniu, zdziwieniu, konsternacji i podziwowi wspomnianej pani na recepcji (tej samej) pójść o 21 z hakiem na biegówki na oświetloną polankę przy hotelu:)

Ja wiem, że to BIKEstats, ale zliczę moje biegówkowe.... gleby. 17 przez pierwsze pół godziny:D
Staram się oddać sobie samej honor i w ogóle, bo warunki do nauki miałam najbardziej fatalne na świecie – wieczorem padał śnieg, przez cały dzień trochę deszcz, nasza TRASA nie miała za wiele wspólnego z tymi, które się przygotowuje pod narciarstwo biegowe, bo nasz śnieg był miejscami po kolana, ale kuuuurna. Uśmiałam się, przemoczyłam, powykręcałam se stawy (przy próbach wstawania) i było zajebiście.

Co widać na załączonych obrazkach.

Jest wygodnie, co zależy od tego, jak i gdzie się leży:) © CheEvara


Gdyby ktoś nie wierzył, ja tu się nawadniam po wysiłku:D © CheEvara




Koleś w recepcji, który lampił się poprzez kamery hotelowego monitoringu na nas leżących w śniegu, na lekutkim mrozie i popijających piwko, wręcz NIE ŚMIAŁ cokolwiek powiedzieć, gdyśmy już do hotelu wrócili.

A gdy zbiegłam jeszcze do niego pożyczyć łyżeczki, żeby „potreningowo-biegówkowo” było czym wtranżolić Monte, zbladł myśląc, że wracam na śnieg. I w ogóle nie powiedział nic.

A łyżeczki dał najmniejsze, jakie miał. Jakby wiedział, że tylko takimi Monte winno być spożywane.


Dane wyjazdu:
36.51 km 0.00 km teren
01:39 h 22.13 km/h:
Maks. pr.:36.90 km/h
Temperatura:-1.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:144 ( 73%)
Podjazdy: m
Kalorie: 844 kcal

No nie NADANŻAM z tymi wpisami i chyba już tak pozostanie [alternatywny tytuł to Zzzzzzzzzz!]

Poniedziałek, 20 lutego 2012 · dodano: 05.03.2012 | Komentarze 0

Korci mnie uzupełniać wpisy od najświeższych, bo naturalnym skutkiem tego będzie, że te najstarsze odbębnię krótkim i treściwym JEŹDZIŁAM.

Ale mam TYLKO dwa tygodnie zaległości, jakby to były trzy, to bym się skusiła. Nie ma mięTkiej gry, BICZES.

A póki co lecę oddać Szpecka na serwis, bo zęby na blacie, na średniej i na całej kasecie mogą służyć za igły w szwalniach, kółeczka przerzuty są naprawdę kółeczkami, a nie jakimiś tam zębatkami i w ogóle charczy mi wszystko, co nie powinno. Chłopaki obiecali usługę last minet, zatem jutro też tu będę. Zamienię po prostu rowery, bo Centurion do zrobienia ma dokładnie to samo.


A ślizgawa rano zastała mnie okrutna i zdradziecka. W walącym po gałach piękniutkim słońcu nachodnikowo-naDDRowy lodzik w ogóle nie przypominał siebie. Nóżka parę razy ratowała sytuację. Jak dobrze, że nóżka jest tak blisko.

Do domu powróciłam - staram się nie rzygnąć, pisząc to słowo - metrem.


Dane wyjazdu:
18.97 km 0.00 km teren
00:54 h 21.08 km/h:
Maks. pr.:36.56 km/h
Temperatura:1.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Aaaaaaaaaaa!

Niedziela, 19 lutego 2012 · dodano: 05.03.2012 | Komentarze 13

Hello,
My name is Miss jennysky pretty, i will like to have a good relationship with you please write me with my ID (jennyskypretty@yahoo.com) so that i will send you my photo and tell you about me.
jenny jennyskypretty@yahoo.com

Anons kurna. Na moim profilu Suunto do przesyłania treningów z pulsaka.
Senkju, senkju, kurna, nawet tam przyłażą i mlaszczą ulungi.
Chyba prześlę jennyskypretty fotę sprzęgła, którym mu/jej wysprzęglę. Albo szkic wała, którym mogę mu/jej przywalić.

Ilu to trolli ta nasza matka ziemia nosi, to ja ziękuję barso.


A tymczasem była pięknie obrzydliwa niedziela. Powiedzieć o niej, że lało jak z cebra to mało. Od samego rańca lało jak Z CERBERA! Wylazłam rano, żeby ZAKLĄĆ rzeczywistość, licząc na to, że przestanie padać, ale rzecz stała się odwrotna. Opad się wzmógł. Już chwilę po wyjściu z domu chciałam zostać wyżęta przez jakiś magiel. Widziałam się nawet jako sałata w takiej wirówko-suszarce. Przemogłam chęć zrzygania się na tę okoliczność i zrobiłam słono-mokrą pętlę na Bielany. Ja se tu moknę, a chłopaki się pocą w Karczewie, prawda.

Przeto wróciłam do domu, na trenażer, włączyłam se Spadkobierców i ryjąc ze śmiechu, trening uszczeliłam.

To ja już nic nie napiszę na taką pogodę. Stara się robię, że mi taki syf zaczyna przeszkadzać. Wiedz, że coś się dzieje i że szatan mieszka w domu twym, kocmołuchu


Dane wyjazdu:
16.89 km 0.00 km teren
00:37 h 27.39 km/h:
Maks. pr.:33.64 km/h
Temperatura:-1.0
HR max:161 ( 82%)
HR avg:112 ( 57%)
Podjazdy: m
Kalorie: 730 kcal

To jest tak, jak się cały dzień tyra

Sobota, 18 lutego 2012 · dodano: 02.03.2012 | Komentarze 3

Wtedy całe howno (czyli po czesku GÓWNO) z planów wynika.
Zrobiłam to, czego dokonanie uniemożliwił mię czwartkowa masakra rowerem spinningowym i piątkowy żywy trup napędu.

Pomkłam na siłkie.

Ponieważ mówiłam długo, jeździłam krótko.

Na razie panuję nad własnym czasem dokładnie tak jak wtedy, kiedy nie miałam na to czasu.

Młócę teraz ten serial (wolę wersję brytyjską, bo potem Amerykance zrobili remake i to raczej już popłuczyny):



Jest grubo:).


Dane wyjazdu:
25.26 km 0.00 km teren
01:14 h 20.48 km/h:
Maks. pr.:32.94 km/h
Temperatura:2.0
HR max:174 ( 88%)
HR avg:145 ( 73%)
Podjazdy: m
Kalorie: 596 kcal

Gno-jów-ka

Piątek, 17 lutego 2012 · dodano: 02.03.2012 | Komentarze 0

I szlam oraz breja. Jeszcze rano był względny pikuś i to coś, co zalegało tu i tam, w miarę, przy użyciu odrobiny wyobraźni, mogłoby przypominać śnieg. Nadal naginam ulicami, bo z kolei nie styknęło mnię imaginacji, by zobaczyć, że istnieją przejezdne śmieszki rowerowe.

Dodatkowym utrudnieniem jest af kors napęd Centka, któremu przyznaję Złoty Hormon za dodatkowe zastrzyki z adrenaliny. Jak se SZCZELAŁ na DDR-ach, było OK i miałko, bez emocji, wręcz nudno. Ale na przykład na światłach, z których usiłuję ruszyć, a za mną sznur aut, a w tych autach wilcy jakieś? Trochę groza.


No i o ile rano, można było jeszcze mówić o śniegu, to w toku nawalającego przez dzień cały syfu z nieba, mokrego, bezbarwnego, wszystko spłynęło i pociekło. I dzięki temu prawdziwy syf zrobił się wieczorem. Już na Placu Konstytucji (a to tylko niecałe 2 km od pracy mojej) miałam Jangcy w butach i Nil w spodniach.

I o ile generalnie nie marudzę, bo zima jest zima i tak dalej, tak tym razem pokurwiłam sobie pod nosem, zaklinając, aby pewna, prawdziwa pora roku, bez tych stanów POMIĘDZY, tych obłych, mokrych przejściówek jęła NAKURWIAĆ.

Nie godzi się bowiem, bym ja dokonała takiego marnego dystansu [celowa zła deklinacja służy mi tu za środek artystyczny i serdecznie oraz uprzejmie APELUJĘ o nieprzypierdalanie się].

No bo... pokaż kolarzu, co masz w kilometrażu, nie?


Dane wyjazdu:
31.12 km 0.00 km teren
01:37 h 19.25 km/h:
Maks. pr.:39.89 km/h
Temperatura:1.0
HR max:181 ( 92%)
HR avg:157 ( 80%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1077 kcal

Debiucik na szpinningu, taki legalny. I tradżediczny jednocześnie:)

Czwartek, 16 lutego 2012 · dodano: 01.03.2012 | Komentarze 10

Wpis dedykuję wszystkim, którzy mnie nie znają i nienawidzą oraz tym, którzy mnie nienawidzą, bo mnie znają:D Ucieszycie się prawem Che-schadenfreude:D

Bo tu masakra goniła masakrę.

Startu instruktorskiego (na legalu, bo wcześniej prowadziło się kilka zajęć bez papieru) to ja udanego nie miałam. Wzięli mnię bowiem z zaskoczenia. W południe mnię wydzwoniono, że istnieje zapotrzebowanie na zastępstwo na spinningu.

JACIE! BIORĘ! – wyrzekłam.

Miały być dwie godziny pod rząd, to uczyniłam odpowiedni zestaw muzy, jak mnię na szkolonku poczuczono. Na godzinę siły i godzinkę wytrzymałości. Zgrałam to wsjo na pendrajwena, wylazłam rychło z pracy i Centurionem udałam się do dom po rzeczy – UDAŁAM SIĘ to bardzo dużo powiedziane, bo na TYM napędzie można powiedzieć, że powlokłam się do domu, obijając sobie zęby, krocze, kolana, wszystko, co w zasadzie może zostać skrzywdzone przez schędożony, sfatygowany napęd.

Ponieważ ów szpining miał odbyć się w fajtnesklabie na Stegnach, tam, gdzie rok temu wkurwiałam się na ochroniarzy, którym przeszkadzało parkowanie roweru przy klubie, a argumentowali to wyczerpującym BO NIE, uznałam, że Specem nie pojadę, bo nie będę z kutasem kłócić się po to, żeby na koniec tej pyskówki zostawić rower na zewnątrz.
A Centurionem to kurwa chyba nie zdążę? TYM zepsiutym Centurionem.

Szybko obliczyłam pierwiastek z dojazdu rowerem, dołożyłam potęgę pragnienia bycia chociaż kwadrans przed zajęciami, żeby se salę przygotować, przekalkulowałam, ile zarobię na czysto, jeśli pojadę taksą i… zamówiłam taksę.

A co ja się kurwa osłuchałam w tej taksówce, to jezuńciu tralaluńciu.
Można by se darować raczenie klienta historiami rodzinnymi, kłótniami, rozpierduchą biznesową i całym przekrojem swojego życia, o którym się człowiek wyraża -oględnie mówiąc - gorzko.

W tej samej taksie se uprzytomniłam, że ja właściwie nie wiem, czy sprzęt grający szpinningowy ma wejście usb.

Dzwonię upewniająco do menadżerki. – Yyyy, nie wiem, nie chcę ci skłamać, ale raczej płyty… - usłyszałam.

- Panie taksiarzu, wracamy na chatę po kompa, będę nagrywać mjuzik! – zadecydowałam, nie chcąc ryzykować tego, że muszę liczyć na cud i że na koniec GDZIEŚ se wetknę tego pendrajwa, aż rozlegnie się muzyka.

No i na samym wracaniu się do chaty straciłam kwadransik. A w taksie udało mi się nagrać płytę sztuk jeden na nieco ponad godzinę zajęć. Padli bateryje w laptoku.

CZY JA KURRRRWA ZAWSZE MUSZĘ ODGRYWAĆ WIELKĄ IMPROWIZACJĘ?? – zawarczałam sama do siebie, po czym…
UTKNĘLIŚMY W MEEEEEGAKORKU na Wisłostradzie. Mecz Legia vs. Wisła na Łazienkowskiej, nie?

Na zajęcia wpadłam dziesięć minut po czasie i od wejścia czułam się jak odrzucony przeszczep. I ja się tym ludziom nie dziwię. No.

Mało Wam Che-fakapów?
Idziem z koksem daley.

Podłączam się spiesznie do kabelków i okazuje się, że nie działa mi mikrofon. Sala na trzy rzędy rowerów, które SZUMIĄ przy pedałowaniu, do tego daję czadu z muzyką, wszak na pierwszą godzinę muzę mam, a ja muszę DRZEĆ RYJA, co daje niewiele, bo i tak mnie nie słychać.

No to dżajko, będzie pantomima. Podjazd pokazać łatwo. Podniesienie dupy z siodła też. Zmianę uchwytu na kierze również. Przyspieszenia nieco ciężej. Mimo całych swoich zdolności teatrzykowych musiałam wspomóc się DARCIEM RYJA, czego i tak nikt nie słyszał.

KO-SZ-MAR.

Na drugą godzinę został mało kto (ja sama jechałam pierwszą niemal całą w czwartej kurwa strefie), ale dojechał Pan Prezesuńcio, Arek, bo go powiadomiłam. To mi się miło zrobiło.

O ile jeszcze miałam nadzieję, że po pierwszej godzinie nie zostanie nikt i przyjdą NOWE ludzie, to przyszczurzę z muzą, którą mam tylko na jedną godzinę, wszak był to dzień jebiącego się dokładnie wszystkiego, i zapuszczę dokładnie to samo, ale nieeee.

No to znalazłam przy odtwarzaczu JAKIEŚ płyciwo, ze złowieszczym tytułem na niej zapisanym, a brzmiącym DANCE i z rzygiem (na samą myśl o tym, jakie to będzie umc umc) podeszłam do tematu odważnie, wręcz brawurowo, że niby kurwa wiem, co robię i to zapuściłam.
Bobie Marleyu, Purplesi, Stonesi, Metallico, Zeppelini, najmocniej Was przepraszam, ale naprawdę nie chciałam. Nie zamierzałam.
MA-SA-KRA.

I tak zakończyła się moja historia z popem katoli… a nie, to nie ta notka. Ze spinningiem. Przynajmniej na ten tydzień.

Jeden, jedyniusieńki plus i to dodatni całego tego ochujałego TŁUSTEGO CZWARTKU był taki, że Arek odwiózł mnie do domu i mogliśmy sobie pogadać dłużej niż zwykle.

Na całej imprezie – po odliczeniu kosztów taksówkowych – zarobiłam 15 złotych.
Mówiłam, że żyłki do biznesów to ja nie mam.

A jeśli chodzi o drugi motyw przewodni tego dnia, to nie połasiłam się na ani jednego gnieciucha, bo inaczej nie można nazwać tego, co wyprawia się i jak profanuje się pączki właśnie w dzień ich święta.

Ale piosenkę zapodam Wam tłustoczwartkową: