Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

we w towarzystwie

Dystans całkowity:6497.24 km (w terenie 1847.32 km; 28.43%)
Czas w ruchu:364:09
Średnia prędkość:17.67 km/h
Maksymalna prędkość:1297.00 km/h
Suma podjazdów:34710 m
Maks. tętno maksymalne:190 (166 %)
Maks. tętno średnie:174 (127 %)
Suma kalorii:191973 kcal
Liczba aktywności:106
Średnio na aktywność:61.29 km i 3h 30m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
96.05 km 6.44 km teren
03:58 h 24.21 km/h:
Maks. pr.:40.30 km/h
Temperatura:12.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:135 ( 68%)
Podjazdy:197 m
Kalorie: 3063 kcal

Mam pewne treningowo-matrymonialne plany

Środa, 18 kwietnia 2012 · dodano: 20.04.2012 | Komentarze 24

Znaczy się, ja mam treningowe, a matrymonialne ma zapewne Tomcio, ale z oficjalnym oświadczeniem poczekajmy, aż przybędzie tu sam on, sam Tomcio, by złożyć swoje oficjalne oświadczenie (celowe powtórzenie, nie myślcie se). Złożyć konkretnie na siedem, bo tyle razy maksymalnie można ponoć zgiąć kartkie papiren. Z zapisanym oświadczeniem i w ogóle kartkę.

Mój plan dotyczy tego, że Tomcio będzie mi już zawsze towarzyszył w moich – wszak to nie tajemnica – UKOCHANYCH sprintach. A wybieram sobie go do tej roli, gdyż owe przyspieszenia wyszły mi miodnie. Trening ukończyłam kontenta wielce (jak nigdy ja po TEGO rodzaju pedałowaniu)

Na plan mojego nowego towarzysza w sprincie poczekajmy:D

Uzbierawszy się mię tych kaemów dzisiaj. Ale po tym, jak wczoraj zlało mi dupsko o poranku, należał mi się dzień pogodowo prikrasnyj. I go należycie wykorzystałam. I na treningi, i na romanse. Oraz na ballady, co jest oczywiście nadinterpretacją, ale bardzo na miejscu, gdyż tak się właśnie tworzy literacką fikcję.

A na koniec i zorganizowałam wsjo tak, żeby Goro jednak mógł w sobotę skatować się na Harpie. Tajemniczą przesyłkie przekazałam samemu GORU w rączki w domu samego NIEWU. Tak, w TYM domu. W domu złym. Do któregom zajechała z prawie stówką na szafie.

To teraz siadam w kąciku, szlocham, obgryzam pazury do krwi i czekam, co ten Tomcio na mój nowy plan na życie.


Dane wyjazdu:
49.10 km 5.60 km teren
02:27 h 20.04 km/h:
Maks. pr.:31.60 km/h
Temperatura:14.0
HR max:146 ( 74%)
HR avg:109 ( 55%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1291 kcal

Jaki ten Garmin mądry w sumie...

Sobota, 14 kwietnia 2012 · dodano: 17.04.2012 | Komentarze 13

Na dziś po wczorajszym jebnięciu (choć w sumie Wojtek nie brał go pod uwagę, rozpisując mi trening), a raczej po przepaleniu (raczej właśnie to Wojtek miał na myśli) miałam zaplanowaną godzinę kompensacji. Czyli jazdy takiej, jakiej nie umiem zupełnie zrobić.

Jazdy jak pizda.

Czyli w sumie jakby Wojtek przewidział, że się wyjebię... Skoro mi taki lajcik zaplanował.
Prorok jaki, czy co?

Ale wyszło na to, że dobrze, że prorok, bo niczego innego nie byłabym w stanie pojechać. Kolano miałam o poranku wielkości zmutowanego ziemniaka (z upraw GMO), dotarło do mnię, że spodenek przez łeb raczej nie założę, więc zanim wyjdę z domu, muszę odbyć tortury nacierania się tymi wszystkimi jebiącymi mentolem maziami. Mooooże po tym uda mię się przecisnąć nogawkie.

Bolało jakby sam Lucyfer mieszał tą moją girą w kotle z kamieniami piekielnymi.

Ale ciągle byłam nastawiona na jutrzejsze ściganie. Przy okazji tego kompensacyjnego treningu zamierzałam odebrać koło z Dereniowej, wszak POCZEBOWAŁAM go na ściganie w Piasecznie. Ponoć bez tylnego NIE ZA BARDZO pojedzie się maraton.

Planowałam też wstąpić se po drodze do bikergonii, czyli do Ergo po żelików kilka (wróbla ćwirka).

Dobrze, że to Mazowsze płaskie jednak.

Nie podjechałabym niczego dziś. Bolało – przyznam zupełnie nie w stylu w moim.

I takoż jechałam jak ta ciota dwa kaemy na godzinę, po żele zajechałam, ale Gochy nie było. I na Dereniową dotarłam znudzona jak po przeczytaniu rozkładu jazdy pekaesów z Małkinii do Działdowa z okresu dwóch lat i tam – na Dereniowej, a nie w Działdowie – czekało na mnie zalane koło i Słavciu, z którym miałam wrócić na Bródno.

Słavciu, jak to Słavciu – poprawił mię klocuchy w przednim heblu Speca (teoretycznie mógł mi powiedzieć, żebym turlała się na szczaw, bo on już grajdół niemal zamykał), wydał koło i namówiliśmy się tak, że ja lecę teraz na KEN pogadać z Wojtkiem, a Sławek zamyka sklepowe bordello bom bom i zgarnia mnie z KENu, skąd snujemy się na dom.

A u Wojtka... Takem czuła, że mi start odradzi, acz pozwolił zdać się na moje autoemołszen i samej nazajutrz zdecydować.
Ja se skrycie myślałam, że w sumie trasa płaska, podjeżdżać nie trzeba będzie, to może i bym to giga sieknęła.

Ale nie miałam za bardzo przełożenia na to, jak będzie mi się jechało jutro, nieco bardziej FASTER niż dziś. Trudno porównywać – nie wiem, nie znam się, może się mylę;)) - kompensację z wyścigiem. Coś mi majaczy w logice mego rozumowania.

Rzecz pozostawiliśmy otwartą, acz jak usłyszałam, że jak pojadę Piaseczno, to już nie Chorzele, które – choć w ubiegłym roku zjebałam, bo zgubiłam trasę – wspominam fajnie, bo były interwałowe, to już w sumie byłam pewna swojego ruchu.
Dziwnie tak w sumie cały tydzień nastawiać się na ściganie, trzęść kuprem ze zniecierpliwienia, a potem niemal dać se siana.

Choć... gdy wróciłam do domu, to spakowałam się jednakowoż jak na maraton.

A w temacie tytułowego Garmina. Rozdziewiczam EDŻA;) 705-tkę, staram się ogarnąć mnogość tego, co oferuje (tępa jestem jak tabaka... nie! Jak DWIE tabaki w rogu!), i jak już wgrałam tę dzisiejszą kompensację do serwisu, to urzekła mnie nazwa otwartego w przeglądarce okna z nim:

KOMPENSACJA WG CHEEVARA

:D

Czyli zamiast godziny, dwie i pół, no i kilka „wypadnięć” z żądanej strefy.

Taki to ja jestem beton i zapewniam Was – Wojtek zgadza się z tym z całą swoją mocą. Nawet w całej swojej profesjonalnej grzeczności nie stara się zamydlić mi oczu i zaprzeczać.


I znowu jechałam z kołem na plecaku, budząc powszechne zaciekawienie. Jak Batman lata z tą swoją kretyńską peleryną, to wszyscy ŁAŁują. A na mnie chapy zdziwione otwierają.


Dane wyjazdu:
74.95 km 3.60 km teren
03:08 h 23.92 km/h:
Maks. pr.:40.77 km/h
Temperatura:12.0
HR max:165 ( 84%)
HR avg:134 ( 68%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1305 kcal

Na czym tu trenować, oto jest pytanie

Czwartek, 12 kwietnia 2012 · dodano: 14.04.2012 | Komentarze 7

Wczoraj udowodniłam, że można Centurionem, to i dziś pojechałam trenować Centurionem. Tym bardziej, że ciągle nie ZNAJSZŁAM czasu na to, żeby zawieźć koło Specowe do ponownego zalania tym białym sziuwaksem.
A na fullu trenować nie umiem.

No to pojechałam tym Centim z ROZPYNKNIĘTYM amorem, raz że do pracy, dwa, że po pracy na trening i trzy, że potem na wiochy;).

Trening udał mi się tak, jak zwykle udaje mi się zgarnąć kumulację w lotto, czyli chujowo. Zasadniczo to jestem wkurwiona, zdemotywowana tymi wszystkimi ostatnimi fakapami i idzie mi jak brzydkiej dziwce w ładny słoneczny dzień, stojącej w towarzystwie ładniejszych nieco koleżanek.

Czyli nie idzie mi.
Zawzięłam się niejako okrutnie i uczyniłam, co zostało mi zadane. Wiem jednakowoż, że moje szkity nie są do takich zapierdalanek stworzone. Może trza im nowego softa wgrać, ALBOCO.


Po tych moich szalonych pętlach na Bielanach, pojechałam doczynić WYCZYMAŁOŚĆ, a w tym celu dobrze nadaje się szlak na Wiktorów. Sunie się tymi osadami statecznie, w tętnie w miarę stałym. A jak jeszcze wyjeżdża takiej zdrożonej Che na spotkanie Niewe, który dosiadł stęsknion roweru, to już w ogóle cymes.


Dane wyjazdu:
130.77 km 12.54 km teren
05:24 h 24.22 km/h:
Maks. pr.:41.92 km/h
Temperatura:4.0
HR max:165 ( 84%)
HR avg:140 ( 71%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2678 kcal

Zdradliwa stówcyna, raz jest, a raz jej ni ma

Sobota, 7 kwietnia 2012 · dodano: 08.04.2012 | Komentarze 3

Dziś jest. Z nawiązką.

Łatwo nie było, przyznam. Wojtas dołożył mi na święta TAK, że już dziś ból rozsadzał mi nogi. Nie, nie na myśl o treningu. Całkiem po nim, ale jak już ja mówię, że mnie nogi bolą, to znaczy, że harówa była.

I nie powiem, że tego nie lubię. Lubię very very macz macz.

Po wszystkim (a część główna wszystkiego, czyli treningu odbywała się we Wawrze na Wale Miedzeszyńskim) zajechałam do Marcina podarować mu (odradzałam mu szczerze, ale się uparł był, że chce) mój bezprzewodowy licznik Sigmę (znany Wam jako bezprzewodowa kurwa, raz łącząca, raz nie). Chwilę pogadalim, ale stygnięcie w tej wielce wielkanocnej temperaturze nie jest jakoś wyjątkowo przyjemne, więc zmyłam się w podskokach do domu, mimo że raczej planowałam bezpośrednio zajechać odwiedzinowo do domu złego. Mój własny dom PO TRASIE wziął się stąd, że jesienne rękawiczki nie sprostały dziś zadaniu. Paluchi mi skostnieli.

W chacie uszczelniłam się tak, żeby wieczorem, jak będę wracać, mi dupy nie wytelepało i paluchi opakowałam w zimowe rękawiczory. Świat się kończy. W kwietniu zimowe.

No i udałam się ja. Spotkawszy po drodze Maćka, znajomego takiego, z którym to się kiedyś (dawno, dawno już temu) zapoznałam, ścigając się z Bródna na Powiśle.

Dziś podholował mnie do Mościsk, pod śmieciową górkę, prezentując tym samym całkiem przyjemny leśny szlaczek i tam się rozjechaliśmy. Maciek na Łosiowe Błota, ja w swoją mańkie.

W domu złym, u Niewe napojono mua ilością litościwą i rozsądną, nakarmiono takoż, wychodzić się nie chciało, ale CZA było.

A do domu jechało mi się DRAMATYCZNIE ŹLE, choć ani pod wiatr, ani wyprzedzana przez jakieś dramatyczne ilości samochodów. Dopiero indahaus odkryłam (mogłam była to zrobić już po trasie, bo to w sumie logiczne), że mam powietrza z przodu ilość taką, jakby mi ktoś go żałował.

Zresztą, co mi z tego, że bym odkryła po trasie, jakbym tylko się zestresowała. Pompki nie wożę – takie mam zaufanie do Geaxów.

A uczucie gorejące mam do kawałka o tego, o:


Bardzo me like it.


Dane wyjazdu:
55.10 km 11.30 km teren
02:23 h 23.12 km/h:
Maks. pr.:39.70 km/h
Temperatura:8.0
HR max:162 ( 82%)
HR avg:134 ( 68%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1177 kcal

Czyly że naprawdę estem trendi i dżezi!

Czwartek, 5 kwietnia 2012 · dodano: 06.04.2012 | Komentarze 8

Moja sława (niekiedy jak moja własna głupota) przerasta samą mnie. CzytajO mnie, PACZO, czasem komentujO tu, a czasem nie komentujO tu, tylko maile piszą, pardą – piszO.

I tak było z ofiarodawcą o takego czego, o:


Mój taczfon robi foty o take o kepske © CheEvara



Poszła z tym też niemoralna wszakoż propozycja, abym zechciała zostać rowerową koleżanką:D

Nie będę tu z nazwiska jechać, napomknę ino, że taka Biała Podlaska to jednak ma internet, choć nazwa wcale nie wskazuje (gdyby Biała chciała emanować swoim za przeproszeniem stałym łączem nazywałaby się eBiała – jak, mam nadzieję, logicznie dedukuję) i tam także sięga moja sława i wyświetla się mój bloga. Michał przybył właśnie stamtąd, TYLKO PO TO, żeby złożyć mi tę wszeteczną (matko, zapomniałam, że znam takie kozackie słowo!) propozycję:D

Się kuźwa ubawiłam tym słoniem (kóry zezuje), oraz zawartością. Można na serio coś takiego gdzieś kupić?:D

W sumie nieważne, najważniejsze jest, że komuś CHCIAŁO SIĘ za tym czymś latać.


No i ło.

Michała zgarnęłam PO TRASIE, gdym śmigała do Jabłonny na lotosowo-airbike'owe spotkanie z Andrzejem Piątkiem i Paulą Gorycką, które to Wojtek zorganizował (pomijam i przemilczam, że podstępnie zostałam wmanewrowana we wszystkie czynności przywitaniowo-pożegnaniowe:D. Prawda, że udanie przemilczam?;)).

Jakem usłyszała, ile procent tkanki tłuszczowej posiada Paula, to najpierw zbladłam, a potem poczułam, że chyba jestem głodna.

A z Andrzejem Piątkiem można było pogadać udział profi-profi na Mazovii, podyskutować o paranoi w PZKol-u i w ogóle dowiedzieć się, kto nie ma szans na MISZCZA ŚWIATA. Ja już na przykład nie mam;)


Powracałam z Jabłonny, odstawiwszy Michała wcześniej na Białołęce i chwaląc se pełnię, cięłam nadwiślańskim Szlakiem Golędzinowskim, gdziem widziała CO JA JADĘ niemal wyłącznie dzięki światłu, które mnię prowadziło i nie była to moja lampka (którą jużem rozebała), a wspomniany księżyc (znacie piosenkę o nim? Bo ja znam:)

Siedzi CheWara na daaaaachuuuu
I spogląda przez luuuupęęę
A tam księżyc na nieeebie
Pokazuje jej dupę)

Tak se myślę, że damskie spodnie kolarskie ŁIW szelki wymyślił jakiś kutas, któremu nie podobała się koncepcja parytetu w kwestiach rowerowych.


Dane wyjazdu:
122.32 km 6.50 km teren
05:28 h 22.38 km/h:
Maks. pr.:37.60 km/h
Temperatura:18.0
HR max:174 ( 88%)
HR avg:143 ( 72%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2834 kcal

A wszystko po to, żeby zeżreć grill

Sobota, 24 marca 2012 · dodano: 26.03.2012 | Komentarze 39

:D
To taki skrót myślowo-słowny. Jak „jeść wigilię”. Albo „wypić tylko lampkę”.

W każdym razie. Che w sobotę zrobiła ponad stówkę, włączając w to trening, żeby ze spokojnym sumieniem, podpiętym dla niepoznaki poprzez USB, nazajutrz wtranżolić w dobrym towarzystwie inaugurująco-nowy-sezon GRILL. Bo w Polsce nie jemy żarcia z grilla, tylko żremy grill.
Ja na przykład najbardziej lubię tę osmaloną kratkę.

Ale.

Wiadomo, co dzieje się w stolicy w weekend. Wylęga się lud korporacyjny i lezie na spacer/na gibanie się na megaciężkich holendrach pomalowanych w jakieś maki i chabry.

Ja jestem na takie współdzielenie dróg za MIĘTKA, toteż o dnienio-brzasko-świcie wylazłam na trening, żeby go we względnie świętym spokoju zrobić (spokój był, szkieł też było pod dostatkiem). Poza dziadkami na rowerach obwieszonych balonami rozdawanymi przy okazji otwarcia Mostu Północnego nie wkierwiał mnie prawie nikt (poza szkłami – wiadomo). I jak tylko skończyłam te swoje zapierdalacje szkitkami, uderzyłam z Bielan w stronę domu.

Niby miałam zmienić rower na Speca, ale wrodzone lenistwo oraz niechęć (organiczna) do procesu zmiany opon (ciągle Spec ma kolczaste „buty”) i jakieś straszne parcie na niespędzanie za wielu minut w domu, podczas gdy na zewnątrz takie SOŃCE, sprawiły, że koła maratonowe umieściłam se na plecaku i przymocowałam TRYTYTAMI w rozmiarze zwanym „krową” i na Centku pojechałam do AirBike na KEN, budząc po drodze niesamowitą sensację.

No bo jak facet wiezie ramę/amortyzator/koła/drugi rower na plecach, jadąc rowerem, to zdziwka nie ma. Ale babeczkę to się wytyka palcami jak tego misia na miarę naszych możliwości. Czułam się mniej więcej tak, jakbym jechała do cyrku, gdzie moje miejsce.

Na miejscu czekała na mnie Karolajna z Pioterem, ta pierwsza miała przymierzyć się do jakiegoś Specucha w jej rozmiarze, Pioter jej towarzyszył. Powiedzmy, że przymierzenie się udało, bo decyzja ostateczna nie zapadła. Zmilczę;).

Jednakowoż koła udało mi się zdesantować w serwisie, trafiły w ręce mojego ulubieńca Radzia, który wyznał mi kiedyś na swoją zgubę, że strasznie „lubi” zalewać tubelessy mleczkiem. Jakże zatem mogłam mu odmówić. Prawda.

Pogadałam jeszcze z Wojciem – niestety nieznośnie krótko, bo był WERY BIZI przy bidżi:) – i wybyłam z miasta w stronę Domu Złego. No bo kilosy do stówki same się nie dokręcą.

A pod konto nazajutrznego gryla, który opisał Goro:

&feature=related

Niezły gryl-song, który mam ambicję zrobić hymnem lata:D

Aaaaaaaaaa, wreszcie odkryłam kopytka, czyli kolana!:)


Dane wyjazdu:
57.08 km 0.00 km teren
02:51 h 20.03 km/h:
Maks. pr.:42.00 km/h
Temperatura:11.0
HR max:161 ( 82%)
HR avg:132 ( 67%)
Podjazdy: m
Kalorie: 977 kcal

Znajomości są jak pomidorówka

Czwartek, 22 marca 2012 · dodano: 23.03.2012 | Komentarze 4

Są dobre. Bo pomidorówka też jest dobra. Fajnie je mieć i równie miło jest móc je je wykorzystać.

Tak się właśnie chyba świat kręci, że ja tobie, ty mi, oni nam… my im NIE i tak dalej. No różnie jest:).

Goro był w potrzebie, ja znam ludzi, którzy bywają pozytywnie nastawieni w kwestii pomagania, więc jedziemy. Ustawiliśmy się przy Jeffsie na Polu Mokotowskim, skąd ja ustalam trasę na Dereniową. Śmigamy do AirBike, w zasadzie tylko po diagnozę. W Gorowym ścigaczu walnięty został tylny zacisk hamulca i trochę wymuszał trening siłowy.

W sklepie Słavciu spogląda fachowym okiem, mamrocząc coś tam, coś tam, pod nosem, że on od ręki to nie robi. Rzadko się zdarza, że robi. W sumie niemal w ogóle. To się właśnie nazywa działanie ambiwalentne – gdera, że nie, ale gdera, że nie, kręcąc imbusami przy zacisku i usiłuje znaleźć przyczynę. I to stwierdzanie, co jest krzywe: zacisk, śruba w środku, czy tarcza, zajmuje trochę, ale Słavciu, jak to Słavciu – staje na wysokości zadania.

Znalazł, wyprostował. I od ręki. Me like it.

Usterkę naprawiono, za usługę zapłacono (pozwólcie, że to Goro opisze, czym między innymi zapłacono i po jakich kurwa mać manewrach;)), ja nieodmiennie napawałam się sarkazmem serwisowego Bartka i już w ciemnościach wybyliśmy z Gorem w stronę domów.

Powrót uprzyjemniliśmy sobie spożytym nad Wisełką piwkiem, w czym zastaje nas jakiś chłopak na Meridzie i prosi o zdiagnozowanie stuków z okolic korby.
Pisząca ta słowa wstała, odstawiła piwko, wsiadła na Meridę, znalazła przyczynę i wróciła z poradą, że na usyfiony suport i wywołane tym stuki TYLKO JAZDA Z MUZYKĄ w uszach, ewentualnie przepalenie się w błotnym maratonie;).

No i tak o. Chłopak pojechał, my dokończyliśmy nektary i w okolicach mostu Gdańskiego (gdzie zresztą ja się zapominam i towarzyszę Gorowi, choć miałam wjechać na most) rozstajemy się.

Spotykam jeszcze quarteza i jego świtę, co zostało opisane tu i wpadam do domu.


Tym wpisem wracam se na dziewczyński top Bikestatsa, gdzie moje miejsce jest;). Zaległości, powiedzmy, że w jakimś stopniu nadgonione, choć kosztem – przyznam – niemałym.


Dane wyjazdu:
97.84 km 6.40 km teren
04:19 h 22.67 km/h:
Maks. pr.:44.29 km/h
Temperatura:16.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:127 ( 64%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1795 kcal

O tym, że wiosennym weekendem trzeba spiertalać z miasta

Sobota, 17 marca 2012 · dodano: 23.03.2012 | Komentarze 2

Błędem jest wychodzić na trening w TAKĄ pogodę i w sobotę za dnia, czyli po polsku mówiąc – w dzień. Tam, gdzie zazwyczaj nie spotykam więcej niż trzech rowerzystów około godziny 22.-giej, tym razem byli wszyscy ci, którzy nie zmieścili się w Arkadii i Lerła Merlę.

W przypadku moich przyspieszeń, gdzie zasuwam w amoku i nie widzę poza ciemną szmatą na oku nic, ci wszyscy byli tak wkurwiający (bo raz, że nie mają ślepiów, dwa, że nie mają mózgów, trzy, że na rowerach nie jeżdżą, a się gibią), że nachodziły mnie myśli o złamaniu zakazu posiadania broni palnej i o zajebaniu ludzkości wniwecz.


I jak tu nie zazdrościć Niewe, który może i ma – jak ten krasnoludek – wszędzie kuuuurrrwa daleko, ale jest tam pusto i lansiarzy na holendrach nie uświadczysz?


O tym, że jest wiosna, świadczy ilość odebranych przeze mnie o poranku telefonów z propozycjami wyjścia na rower. 13.

Techniczną niemożliwością jest dogodzić wszystkim (chyba, że prowadzi się burdel), dokonuję zatem arcytrudnego aktu selekcji towarzyskiej i wybieram Karolajnę oraz Czarnego, choć w planach aktywnej regeneracji nie mam;). Wiąże się to dla mnie z tym, że muszę uderzyć nad Wisłę i w związku z tym na nowo muszę odwoływać się do swojego miłosierdzia, które mam ukryte, gdzieś w głębokich pokładach Che (na pewno mam, wierzę, że mam) i starać się nie jechać na oślep we wszystko to, co wylęgło na bulwary, a co obfocił arczi.

Nad Wisłą spotykam wreszcie Karolę i Marcina i żądam, abyśmy stąd spierdalali, bo jestem jednostka aspołeczna i boję się, że zrobię wszystkim tu wylęgłym to, co niedawno zaszokowało Norwegię. I potem byłoby: Che morderczynią? Nie mogę uwierzyć! Nie no, 'dzień dobry' powiedziała, nogi nie podstawiła, piwko fundnęła, nie można powiedzieć!

Aby tak nikt nie musiał mówić, musieliśmy zatem stąd spylać.

Zwialiśmy w kierunek Służewiec, żeby Marcina odprowadzić, bo chłopak chciał jeszcze ponawyżywać się na motocyklu i traf sprawił, że na Sikorskiego spotykaliśmy wracającego z pracy AirBike'owego Słavcia, którego oczywiście namówiłam na wspólne kręcenie (dla niewtajemniczonych: wspólne kręcenie w sobotę, w taką pogodę oznacza, że Che ma ochotę napić się i nawet przysponsorować piwko).

Tymże sposobem wylądowaliśmy na trawce nieopodal Smródy i w wielce przyjemny sposób ZLECHMANIŚMY 40 minut naszego zajebistego życia.

I to upełnie niezgodnie z planem, bo gdzieś tam, skąd krasnoludki mają wszędzie daleko, czeka Niewe, na wyprawę do którego (niemiecka składnia:D) namówiłam Karolinę.

No to zawijamy w kierunku Wisły z powrotem, pozostawiwszy Marcina w miejscu zamieszkania. Ze Sławkiem rozstajemy się przy Gdańszczaku i my jedziemy w stronę Bielan, Arkuszowej, Ajzablina (ewry dej ajzablin:D) i tak dalej. Wycieczka wypada lajtowa – ja na tych asfaltach zwykle nakurwiam, ile zębów w przełożeniu, ale tym razem nie chcę zniechęcić Karoliny, która formę dopiero, że tak powiem, buduje.

Na miejscu czeka nas imprezowa atmosfera, piwko, megawyjebista chińszczyzna mejd baj Pani Mama Niewe, Hanna Tralalanna i sam Niewe, co wydaje mi się w tym wszystkim wpytkę najzajebistsze.

Byłoby tego dnia ponad 130 km, gdyby Karolina nie zbojkotowała mojego pomysłu wracania curyk-bak-zpowrotem do Warszawy;). Chyba spodobało jej się w domu złym:).

A dziś jeździłam przy tym:

&ob=av2n


ewridej ajm bajking! tu tu tu tututu!;)


Dane wyjazdu:
75.89 km 0.00 km teren
03:52 h 19.63 km/h:
Maks. pr.:51.60 km/h
Temperatura:8.0
HR max:175 ( 89%)
HR avg:135 ( 68%)
Podjazdy:422 m
Kalorie: 1840 kcal

Che szuka podjazdu

Piątek, 16 marca 2012 · dodano: 23.03.2012 | Komentarze 4

Aaaa bo mi kurna kibole zawładnęli Agrykolą, wespół z policją i w ogóle zastała mnie noc – to się tak kończy, jak się mówi Wojtkowi właśnie przez telefon, że już teraz zaraz wychodzę na trening, bo jasno i wiosna i mam wszystko w dupie. Mówię to i utykam w pracy do późna.

Gdybym zaś nie UTKŁA, bym tę Agrykolę zdążyła zrobić i nikt by mnie tam suką policyjną nie próbował rozjechać.

Insza inszość, że raz spróbowałam na tej ciemnej Agrykoli i tętno nie spełniło ZAŁOŻEŃ, więc zwinęłam się stamtąd na Belwederską, gdzie tętno może i spełniło założenia, ale światło czerwone, jakie napotkałam na swojej drodze, PO TRASIE, cały mój trud zniszczyło, w związku z czym wkurwiłam się okrutnie i pojechałam zdobyć bielańską ulicę Dewajtis.

Wspomniałam już, że wkurw mnię szczelił? Nie?

Szczelił mnię.

Na caluśkie szczęście, na poprawę humoru (a niech ma!:D) dołączył do mnie Jarek i te moje rzeźnickie podjazdy siekaliśmy razem, choć jego przy trzecim naszła refleksja, że za jaką karę on też nagina, jak może po prostu poczekać na mnie. Tym lepiej dla mnie, bo nie zdążyłam, zrzucić plecaka w domu, a targałam w nim różne zdobycze i robiło mi się tytułem tej jebanej kulturystyki słabo.

Nie sądziłam, że to napiszę, ale do wyprucia Che z mocy taki trening okazał się wręcz wzorowy.

Dziś też spotkałam chrabu – jechał zrealizować się kibolsko na Łazienkowską:D

A podjazdy robi się dobrze przy tym:



i przy tym:



oraz przy tym:



Tak.



Dane wyjazdu:
68.15 km 0.00 km teren
03:46 h 18.09 km/h:
Maks. pr.:42.64 km/h
Temperatura:7.0
HR max:160 ( 81%)
HR avg:109 ( 55%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1271 kcal

A ja se dziś odpoczywam i sięgam po odpowiednie ku temu środki

Czwartek, 15 marca 2012 · dodano: 22.03.2012 | Komentarze 8

Czyli po Karolajnę, która zresztą burzy się o to:)
Że jak lajtowa jazda, to z nią.
Co ja zrobię, że z nią jeździ mi się miło i spokojnie i nie napiertalam i nie lata mi tętno (celowo o nim tyle ostatnio piszę, żeby mogło się Wam wydawać, że mi na tym tętnie zależy:D)​

Inna sprawa, że burzy się także, jak ją zabieram na rower wtedy, gdy istotnie zapierdalam. Nie trafisz, no;).

Niejaki greq próbował mnie wyciągnąć dziś na tłuczenie podjazdów na Agrykoli, ale ja górkie miałam zaplanowaną nan jutro, a dziś się – za przeproszeniem – superkompensowałam.No i pojechałymyse z Centrum na Stegny, gdzie ja w Zdroficie miałam do odebrania PIENIĄSE za spinning (jeszcze chwila i kasa na karbonowe Sidiki uskłada się w bardzo miłą i odpowiednią kupkę:)), a potem zrobiłyśmy miłą i sympatyczną pętlę na Wilanów i znów do Centrum. Przy Placu Politechniki drze na nas japę jakiś rowerzysta, którego ignoruję, bo nie znam żadnego szosowca (w sumie dziwne), a rowerzysta ów czeka na zmianę świateł na sympatycznej i budzącej zazdrość Meridzie.

Rowerzysta nie uznaje mojego ignora i jeeeedzie za nami po to, żeby okazało się, że to chrabu. A ja na widok jego szosówki dostaję krwawego oka, acz staram się tego nie okazać. Zazdrość mnie zjada kurewska i tylko wysoka moja kultura osobista sprawia, że nie tłukę chłopaka po głowie i nie spierdalam na jego rowerze:).

Komplementuję przez zaciśnięte jedynki;), po czym żegnamy się (w imię ojc... i tak dalej) i śmigamy z Karolą na herbatkę i naginam już (w tętnie, a jak!:D) do domu, uwzględniając po drodze progi tektoniczne i struktury izoklinowe.