Info

Więcej o mnie.


Moje rowery
licznik odwiedzin blog
Wykres roczny

Archiwum bloga
- 2015, Styczeń5 - 42
- 2013, Czerwiec5 - 9
- 2013, Maj10 - 24
- 2013, Kwiecień11 - 44
- 2013, Marzec10 - 43
- 2013, Luty4 - 14
- 2013, Styczeń4 - 33
- 2012, Grudzień3 - 8
- 2012, Listopad10 - 61
- 2012, Październik21 - 204
- 2012, Wrzesień26 - 157
- 2012, Sierpień23 - 128
- 2012, Lipiec25 - 174
- 2012, Czerwiec31 - 356
- 2012, Maj29 - 358
- 2012, Kwiecień30 - 378
- 2012, Marzec30 - 257
- 2012, Luty26 - 225
- 2012, Styczeń31 - 440
- 2011, Grudzień29 - 325
- 2011, Listopad30 - 303
- 2011, Październik30 - 314
- 2011, Wrzesień32 - 521
- 2011, Sierpień40 - 324
- 2011, Lipiec34 - 490
- 2011, Czerwiec33 - 815
- 2011, Maj31 - 636
- 2011, Kwiecień31 - 547
- 2011, Marzec36 - 543
- 2011, Luty38 - 426
- 2011, Styczeń37 - 194
Dane wyjazdu:
63.20 km
6.00 km teren
02:51 h
22.18 km/h:
Maks. pr.:40.50 km/h
Temperatura:2.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Huhu HA hu hu HA, nasza mgła(ha) zła!
Czwartek, 3 listopada 2011 · dodano: 07.11.2011 | Komentarze 6
Ależ to był ekstremalny powrót z roboty. Wracając jak ten Kombajn do Zbierania Kur po Wioskach, czyli wracając po wioskach, czułam się, jakbym w butach próbowała rozróżnić duży palec u nogi.GÓWNO BYŁO WIDAĆ.
Gówno i ewentualnie jeszcze kierę oraz przednie koło. Od czasu do czasu z mleka rozlanego wokoło dało się wydestylować snop świateł nadjeżdżających samochodów. W zasadzie próba dostrzeżenia czegokolwiek w tej mgle równała się szansom na przybicie TEJ samej mgły do ściany.
Odkryta do połowy łyda przed wejściem do domu nabrała właściwości mrożonego morszczuka. Po wejściu do domu przypominała tego samego morszczuka, tyle że spędzającego wakacje w zepsutym zamrażalniku.
Było zatem zajebiście. Chociaż ruki to mi zmarźli w rękawiczkach wiosenno-jesiennych. Acz te, które mam już wiosny raczej nie doczekają.
Jednakowoż ruki zmarźli nie na tyle, by nie chwycić w nie buteleczki schłodzonego Kasztelana;) Oczywiste, nie?;)
Niezłe to:
&feature=player_embedded
Kategoria >50 km, całe goowno, a nie dystans;), nocna jazda też;), trening, zwykły trip do lub z pracy
Dane wyjazdu:
55.30 km
0.00 km teren
02:33 h
21.69 km/h:
Maks. pr.:44.50 km/h
Temperatura:5.0
HR max:170 ( 88%)
HR avg:146 ( 76%)
Podjazdy: m
Kalorie: 954 kcal
Wyścig z taksówką, ą, ą, ą
Środa, 2 listopada 2011 · dodano: 04.11.2011 | Komentarze 27
Znowu mam syndrom niewspółpracującego nadgarstka, dobrze, że lewego, będę mogła nadal dziarsko wstawać z łóżka prawą ręką. Jednakowoż o tyle mnie to martwi, że w sobotę mam sprawdzian techniki i szybkości w Jabłonnie, a trasa jest taka, że przydałoby się móc operować przednią przerzutą. A ja zrzucić jeszcze zrzucę, ale już wrzucić… Uj, najwyżej podjeżdżać będę z blatu. :DOrteza sreza.
Po pracy musiałam zorganizować powrót PanioMamowy z Dworca Zachodniego na CheEvarowo, na który to dworjec podbiłam rowerem, tam podstawiłam Pani Mamie taksę i ustaliłam z taksiarzem, że u celu będę pierwsza:D.
Gdybym nie musiała zbaczać z trasy, bo zwiewałam przed strażą miejską DOKŁADNIE W TYM SAMYM MIEJSCU, w którym niedawno sprezentowano mi mandat, byłabym równiutko z nim pod chatą. A tak to tylko se pomachaliśmy.
Pani Mama przywieziona i tym sposobem dwa słoiczki marynowanych zielonych gąsek trafiają do mnie, do nikogo innego;).
Jak rano mi się wydawało, że przegięłam ze spodniami na ¾ i kapkie łydy dostały zastrzyku krioterapii, tak wieczorkiem było super.
Gdzie można napisać, żeby w tym roku zima spieprzała do Nowej Zimlandii? Śnieg jestem w stanie lubić max tydzień.
Gnojówki zaś nie zdzierżę.
Fajny klip (zgadnijcie, DLACZEGO?:)) i fajna muza:
serio!
Dane wyjazdu:
82.60 km
19.00 km teren
04:24 h
18.77 km/h:
Maks. pr.:44.80 km/h
Temperatura:14.0
HR max:173 ( 90%)
HR avg:151 ( 78%)
Podjazdy: 44 m
Kalorie: 1877 kcal
Ajć kurna, noooo
Wtorek, 1 listopada 2011 · dodano: 04.11.2011 | Komentarze 13
Miały być Gassy, Konstancin, Chojnowski PN, ale z rytmu wybił mnie zaś poranny trening, a potem zupełnie niepotrzebnie dokonany powrót do domu, gdziem się rozsiadła kolejno przy: kawie, Monte, i a-co-mi-tam-jeszcze-jednej-kawie. No i raczej stanęło na Fortach Bema, na Lesie Bemowskim, zapierniczaniu na piętnastą w okolice centrum, bo taka jedna rura miała się odezwać, a że się nie odezwała, to ja sobie przystanek na cmentarzu wojsk radzieckich przy Żwirki zrobiłam, po czym, zapętlając na Czerniaków wbiłam się na moją ulubioną ściechę terenową (Obcy, gdzie jesteś???). I jakoś tak zacnie mi wyjszło nawet.A porą wieczorową polazłam potruchtać.
Całkiem ciekawe obszczymury siedzą w lesie bródnowskim. Muszę poćwiczyć sprinty:).
A fot cyknęłam dziś mało. Bo mi się nie chciało:)

Skromnie i symbolicznie© CheEvara

Tu leży numer 530© CheEvara

Wołod długo nie pożył© CheEvara
Ale przynajmniej wiadomo, jak wyglądał.
I na koniec krzak:

On zbladł czy spąsowiał? :)© CheEvara
Dane wyjazdu:
86.13 km
0.00 km teren
04:03 h
21.27 km/h:
Maks. pr.:46.40 km/h
Temperatura:13.0
HR max:171 ( 89%)
HR avg:135 ( 70%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1789 kcal
Filetowanie nożem fiskarsa
Poniedziałek, 31 października 2011 · dodano: 03.11.2011 | Komentarze 6
No i o. Ciągle bez jachtów, Karaibów, morza i piwa. Na rekrutacyjny interwiu stawiłam się zupełnie nieprzepisowo, nie kodeksowo, niezgodnie ze standardami w ałturażu rowerowym, nie chcąc zgrywać kogoś, kim potem nie będę.Na pewno nie będę pańcią w garsonce.
Się okaże, czy to jest trendi i dżezi i zgodne z transcendencją białka jajka kurzęcego.
To, że nie będę pańcią w garsonce.
I czy da się pracować z kimś (czy w ogóle ktoś zechce!) z kimś, kto wie, że nie będzie pańcią w garsonce.
Po czym se pojechałam objazd po stolicy zrobić. Taki zwyczajny errałnd trip, taki mój, taki o.
Nie odwiedzam grobów, nie zaglądam na cmentarze, bo nie. Być może dlatego, że wkurwia mnie ten bazar, który temu wszystkiemu towarzyszy. Przy Cmentarzu Bródnowskim można na przykład kupić se nawet cyckonosz i hotdoga.
No nie trawię tego oszukaństwa. Zresztą pisałam już o tu, porke.
Lubię zaś to uczucie, kiedy dopada mnie przekonanie o powszechnym zdebileniu społeczeństwa. Tych wszystkich jeleni, którzy własne dupy na cmentarze dowożą samochodami. Żeby było szybciej. A potem przez godzin osiemset szukają miejsca do parkowania. Te – zaś tak uważam – powinny być płatne nawet i po trzy dychy. Po to, żeby potem doprowadzić do porządku te porozjeżdżane trawniki, gdzie jaśniepaństwo postawiło swoje hiperważne fury.
Piękna pogoda, co? Piękny wieczór, co? Na tyle piękny, że do Karolajny na domówka-party też pojechałam rowerem, zupełnie tym samym rezygnując z picia piwa i piłam BEZALKOHOLOWE.
Bowiem u Faścika wyznaczyłam sobie maxa (w piątek wypijając piw dziewięć, w sobotę dziewiętnaście) i jakby na chwilę miałam dosyć alkoholu.
Taki żarcik.
Przyznać się, kto uwierzył i niemal herzklekotu dostał??
Piłam to bezalkoholowe tylko dlatego, że do domu chciałam wrócić niezatrzymana przez któryś z tych miliardów patroli policyjnych. Może i było to dziwne, ale kurwamać odpowiedzialne i będę sobie pomysłu owego gratulować.
Bo pod samym domem drogę zagrodził mi pan w mundurze pilnujący zakazu ruchu przy Odrowąża.
Ma się tego nosa, co?
Dane wyjazdu:
32.16 km
0.00 km teren
01:13 h
26.43 km/h:
Maks. pr.:39.60 km/h
Temperatura:11.0
HR max:166 ( 86%)
HR avg:138 ( 71%)
Podjazdy: m
Kalorie: 664 kcal
No i długi weekend wziął i mi się zesrał
Niedziela, 30 października 2011 · dodano: 03.11.2011 | Komentarze 6
Musiałam wracać. Z Gdyni! Musiałam rozstać się z takim towarzystwem! FOK!No dobra, o tym, że pewnie będę musiała wracać wcześniej niż w najbliższy wtorek, wiedziałam już w piątek, kiedyśmy z Niewe wyruszali na Gdynię.
Bo w poniedział czekał mnię rozmów o pracę. Acz ciągle łudziłam się, że dostanę maila przekładającego ten interwiu.
Faścik mnie pewnie nienawidzi.
Tym bardziej, że mogliśmy jeszcze NAWET przed tym wcześniejszym odjazdem moim do Wawy jeszcze pojeździć, bo los nam ofiarował godzinę ekstra (zmiana czasu, nieprawdaż).
- Ej, a dlaczego nie cofa się zegarów o sześć godzin? – zapytałam w temacie tego podarunku, zapytałam o poranku, zapytałam ZDUMIONA, no bo właściwie dlaczego? Byłoby bardziej po amerykańsku, gdyż zrównalibyśmy się czasowo przynajmniej z naszymi przyjaciółmi z Bronxu.
Nic jednak z tego rowerowania nie wypaliło. Mimo zmiany czasu. I tego godzinnego prezentu.
Udało się natomiast pożegnanie z irmigiem, który także u Faścika nocował, zupełnie przy tym nie wykorzystując właściwości materaca dmuchanego (ani go nie przedmuchał należycie, ani na nim nie spał, spał dokładnie na skos, prawdopodobnie usiłując utworzyć z materacem trójkąt prostokątny) udało się także śniadanie (Faścikowa jajecznica (bez jajek niemalże), kawa, pakowanie (no, powiedzmy, że się ta operacja powiodła, ktoś bowiem zostawił w Gdyni plecak) i trza było wracać na Mazowsze. Na Mazowsze płaskie jak czoło Mongoła. Na Mazowsze płaskie jak dziunie z TapMadl.
Szkurwa.
Żądam wygrania kumulacji w lotto TAKIEJ, abym nie musiała skracać zadżebistego wyjazdu TYLKO dlatego, że mam rozmowę o dżob.
I tego śmigłowca i jachtu na Karaiby też żądam. Oraz morza i piwa. Pożądam również i Faścika, i irmiga, i puchatego, Elci pożądam takoż!! Aaaaargh!
Jakeśmy już wrócili do stolicy (PRZYKORKOWANEJ mocno), postanowiłam nie rozpakowywać się, nie tracić na to czasu i poczłapałam na symboliczne pedałowanie. Aby cokolwiek pojeździć dnia tego. I co? Nokarwamać, odcięly mnię od świata z każdej strony. Ani dostać się Odrowąża do Żaby, ani karwa od Wincentego. Święto Zimnych Stópek (by Elcia) jest też świętem zakazu ruchu. Przynajmniej w okolicach cmentarzy, a ja przynajmniej w takiej okolicy mięszkam.
Ledwiem co się z Bródna wydostała i równie ledwie co na nie wróciła. Po marnych NIEWIELU przejechanych kilometrach.
Kategoria całe goowno, a nie dystans;), nocna jazda też;), pierd motyla, czyli mniej niż 50, trening
Dane wyjazdu:
49.00 km
30.00 km teren
02:45 h
17.82 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:14.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:665 m
Kalorie: kcal
Kłuuuuuoocham Cje!
Sobota, 29 października 2011 · dodano: 02.11.2011 | Komentarze 12
Oto jest dzień, który dał nam Pannnnnn.Pan Faścik, organizując integracyję bajkstatsowo-niebajkstatsową giembo pełno.
Bo oto, jakeśmy o świcie (cuś koło jedenastej) ODEMKLI oko (ja zawsze staram się odmykać najpierw prawe, dla wzmocnienia potęgi aktu wstania nogą prawą, czyli tą, która ma duży palec – jak się śpi od ściany – z lewej strony. Chyba, że się śpi na brzuchu od drugiej ściany, no bo przecież można spać blisko jednej ściany i daleko od drugiej ściany, ale to przecież ciągle ściana – to ma się ten palec ze strony prawej), zaraz miał dokonać się prolog do akcji zapoznacji.
Gdyż mieli pojawić się:
- szalony brodacz irmig
- fikuśny, miłujący wszystkich puchaty
- oraz zupełnie niewiedziećczemu Niezbajkstatsiony Piotrek (któregom ja w Toruniu pompką poratowała)
Na trasie zaś mieliśmy napotkać natenczas onegdaj elcię.
A prolog wyglądał tak, że ja ogarnąwszy kuchnię po zacnym śniadaniu, zasiadłam z piwkiem (reanimacyjnym, jak boga rowerów LOFCIAM) nieopodal fikającej mi przed oczami stópkami Faścikowej latorośli, Niewe z Faścikiem dłubali przy Niewowej Konie, Pani Faścikowa czyniła zakupy, a reszta mających do nas dołączyć… po prostu DOŁĄCZYŁA do nas. Tadammmmm.
Pierwszy, który wtargnął na miejsce mojego reanimowania się, czyli tam, gdzie fikały mi przed oczami dziecięce stópki, był irmig. Od razu ŻEM zapałała uczuciem gorejącym jak ten krzew, gdyż irmig to ten, którego kocham za zryte komentarze na BS, a jak zobaczyłam wielkie irmigowe oczy i wspaniały irmigowy zarost, a w irmigowej prawej ręce piwko, to DZIWNYM NIE JEST.
Zaraz przybył też puchaty, którego kocham od czasów mojego rozdziewiczenia się na BS i od mojego pierwszego wejherowskiego leśnego maratonu, po którym nabawiłam się jeno syndromu puchatego niedosytu. Zjawił się również Piotrek Imć Od Toruńskiej Pompki i konieczność przebrania się w obciski stała się realna.
Nawet mi się nagle zachciało.
Po skomplikowanej operacji zebrania wszystkich do kupy, W KOŃCU RUSZYLIM. Gerade aus nach links. Jakeśmy tylko wniknęli w teren, zechciałam zapłakać w głos.
NO BO TO SĄ WŁAŚNIE KRZACZORY DO TRENOWANIA, kurwa maaaać! Podjazd, zjazd, podjazd korzeniZDY, podjazd liŹDZIAZDY, zjazd ZDRADZIEDZGI, podjazd, którego fajansiarzowa Che nie pokonała, bo jej wyrywało kierę do góry. I to podjazd, który próbowała podjechać trzy razy i za każdym razem ten cholerny mostek okazywał się ewidentnie (lub też WIDENTNIE, czyli oczywiście bez internetu) za długi.
Albo Che za fajansiarska.
Gdzieś na zakręcie (co z nami będzie, kiedy spotkamy się na zakręcie?) dołączyła do nas Elcia (z tego, co wiem, ma internet, więc właśnie dlatego nie Lcia) i Faścik dostał szału, jakby się szaleju nażarł (lub szałwii, nigdy nie wiem, które zioło jest od czego). Jak on zaczął po tych klifach, wydmach i całej reszcie mnie kompromitować!
Oczywiście nie dałam po sobie tego poznać, cały czas dzielnie udawałam, że czekam na Niewe, któremu nowa kaseta i nowy łańcuch odstawiały hocki-podśmiechujki na starej korbie.
Przy okazji wydało się, że Faścik (mój brat, mój-kierwa-mać-brat!), puchaty, irmig oraz Elcia (ona też, a tak niewinnie wygląda) uknuli plan...
ZNISZCZENIA ORAZ ZMASAKROWANIA Che.
Mnie!
Ehe!
Oniehehehe, nenenenene! Nie damy się, ole ole!
Postanowiłam jechać tak, żeby ci wszyscy prowodyrzy tej przeciw_chewowej rewolucji zaczęli się powoli wykruszać.
Pierwszy odpadł puchaty. Zniknął gdzieś, ewakuując się po angielsku, nie dawszy cmoka pożegnalnego. Coś tam szemrał, że małe puchatki miał do ogarnięcia, ale ja będę trzymała się wersji, że NIE DAŁ RADY.
A niby taki mocny.
Potem odpadła Elcia. Coś szemrała, że dziś się skatuje, a jutro będzie umierać, ale ja będę trzymała się wersji, że NIE DAŁA RADY.
Pozostał skład najtwardszych zawodników (tego będę się trzymać) z niedającą się zniszczyć oraz zmasakrować Che na Chele, tfu! czele. Z dzielnym Niewe, walczącym z napędem, z rozkosznym irmigiem i ciągle knującym zniszczyć Che Faścikiem.
Szkoda tylko, że rano reanimacyjnie wypiłam ino jedno piwko. Bo niespodziewanie zaczęłam trzeźwieć, co objawiło się bólem głowy, jakby to jakiś toczeń był. Zażądałam w takiej sytuacji kolejno: morza i piwa. Musiałam wyglądać dramatycznie, bo żądania zaczęto spełniać. Chodziło mi jeszcze po głowie zażądać śmigłowca, który zabierze mnie na jacht, a ten na Karaiby, ale postanowiłam, że tego se zażyczę, jak już zlikwiduję tłukącą się po moim łbie kulę do kręgli.
Faścik był niepocieszony, bo żądanie przyszło w chwili, gdyśmy przejechali zaledwie jedną trzecią zaplanowanej przez niego trasy. I raczej wszystko wskazywało na to, że wziąwszy do paszczy upragnione siedemset łyków piwa, do części drugiej i trzeciej zaplanowanej trasy nie dotrzemy.
Napoilim się w Gdańsku, chwilę po tym, jak się potaplałam w zimnym Bałtyku, ja tu też wciągnęłam pierogsy (nie w Bałtyku, tylko tam, gdzie się napoilim), a Niewe opowiedział chłopakom PRAWDZIWĄ, a zatem AUTENTYCZNĄ przypowieść o tym, jak to niemowa przychodzi do urzędu z awanturą. Tu też wypiliśmy ilość piw taką, która zagwarantowała mi wyleczenie mojej pękającej od rana w szwach czaszki z tocznia (SZEJSET) i wymarzłszy na powietrzu, bo obiadowaliśmy w restauraNcyjnym ogródku, podjęliśmy decyzję o powrocie do Faścikowa, gdzie czekało na nas kolejne dziewięćset piw.
W Sopocie, który mieliśmy po drodze ja i Niewe zastopowaliśmy całą wycieczkę spragnieni gofrów (bo być nad morzem i nie wtrząchnąć gofra to jak wracać warszawskim nocnym autobusem i nie dostać w papę, ewentualnie jak być Che i nie usiąść na nowo zakupionych okularach, ewentualnie jak nakręcić film porno bez sakramentalnego hydraulika).
Wszystkim koncepcja gofrowania mocno się spodobała. Poza jedną owcą. Ale i na owcę są sposoby. Bo! Faścikowi, który zbojkotował nasz słodyczowy popęd i został przy bicyklach Niewe zakupi niskokaloryczny, dietetyczny…
JEDEN PLASTEREK OGÓRKA KONSERWOWEGO!
który Faścik dostał na tacce z widelczykiem!
Tak posileni (zwłaszcza Faścik, acz ten był ciągle – mimo wchłonięcia ogórka – mocno niepocieszony naszym skróceniem trasy) wrócilim do Gdyni. A potem było już zupełnie nie rowerowo, niesportowo, ale bardzo wesoło i uczuciowo. Bo wrócił do nas puchaty. Było super!
A o czym rozmawialiśmy, napisał już Faścik u siebie we w relacji:)
Wiecie Wy wszyscy co? Klocham Włas! Mmmmmmmuaaaaaah!
P.S. Muszę to napisać. Irmig, który nuci alternatywnowoczterowe „Zazazizuzizaaaaaaa” jest do zjedzenia od zaraz! Razem z butami.
PeeS cwaj: foty są w posiadaniu Niewe, jak Niewe zechce je najpierw zgrać, a potem udostępnić, wyceniając na lichwiarską kwotę prawa do ich wykorzystania, powklejam to i owo.
PeeS draj: trasa, jakąśmy przejechali jest opisana u Faścika, ja ją mogie opisać ino jako: o, zajebisty podjazd! Ale, jacie!, kurna zjazd! Oooooo, ale wąwóz! Urrrrrwwaaaaaa, nic nie widzę spod tych LIŹDZI!
Było rajsko!
PeeS fir: tu jest relacja oczami Irka. Zajebista relacja, dodam:)
Kategoria całe goowno, a nie dystans;), krajoznawczo, trening
Dane wyjazdu:
56.30 km
0.00 km teren
02:35 h
21.79 km/h:
Maks. pr.:37.60 km/h
Temperatura:13.0
HR max:168 ( 87%)
HR avg:136 ( 70%)
Podjazdy: 26 m
Kalorie: 1019 kcal
A kto to, a kto to, a kto to tak gna?
Piątek, 28 października 2011 · dodano: 02.11.2011 | Komentarze 3
To CheEvara do Faścika!Uh, nawet udało mi się zarymować i zrytmizować, kto gnA do FaścikA! CheEvarA! Ha HA!
I wiecie, KOGO udało mi się namówić do tego współgnania (do FaścikA)? Samego Niewego. Któren to do ostatniej chwili nie wiedział, czy przypadkiem nie musi pozostać na swych niewiańskich włościach, żeby na przykład okopać dalie, lub też wyłożyć taras otoczakami chińskimi. Mówił też coś o nakarmieniu ogrodowego złotoryjca, no migał się po prostu, na co ja wykonałam szybki telefon do FaścikA i ten w jeden wieczór zorganizował i dalie (do okopania) i taras (do wyłożenia) i ogród dla złotoryjcA.
:)
Zatem piątek mój rowerowy wyglądał tak, że rano pognałam do fabrykA, najszybciej i najwcześniej, jak się dA – a się dało, bo Rockhopperem – żeby wyjść do domA jak najszybciej i rzecz jasna, najwcześniej też.
Jak ja przeklinałam to, że o 15:30 (słownie: pietnastei czydzieści), czyli w pełnym, jesiennym słońcu, muszę wpakować rzyć (jak rzyć, panie prezydencie, panie poruczniku, panie generale, do waszej armii nie podłączam się wcale) do samochodu i postać w korku.
No dobra, tyle tego dobrego, że w towarzystwie Niewego, który po Harpaganie w Lblągu (to takie miasto w Polsce, któremu odcięto internet – jak Łk, Milianów pod Warszawą, i ta piosenkarka Gloria Stefan) wiózł Faścikowi na reanimację swoją Konę. Choć gwoli ścisłości (czy Gwola to taka dzielnica Wawy, która ma dołączony Gaz? I jeśli tak, to jaki ten gaz ma związek ze ścisłością?) dodam, że nie o to Niewemu chodziło, acz trzeba było dokonać pewnych warsztatowych manipulacji, żeby mógł nazajutrz, jak to nam Faścik zaplanował, pojeździć.
O bardzo nieludzkiej porze, a na pewno mocno nieludzkiej dla Faścikowego dziecięcia, które zasnęło zmożone, a nawet zdrożone czekaniem na nas, zajechalim do Gdyni, gdzie chcąc, nie chcąc i strasznie się opierając, daliśmy się napoić. Jeśli ktoś przeczytał „NAŁOIĆ”, przeczytał to zupełnie słusznie.
Przyznam szczerze, że przez ostatnią godzinę naszej z Państwem Faścikami integracji zupełnie godnie reprezentowałam dział warzywny, zamieniając się w dorodnego, acz tępego selera.
Ale wcześniej zdołałam zmolestować Faścikową kotkę Putę, atakując ją doznaniami o charakterze ambiwalentnym – a to karmiąc ją Monte (żarła, aż się cała CZĘSŁA!), a to molestując ja poprzez targanie za ogon, czochranie za futro nagrzbietne, a to próbując ją zmusić do wytworzenia sobie FAŁD NAKĄTNYCH.
Zdołałam ją naprawdę zmolestować udanie;).
Dane wyjazdu:
82.35 km
17.00 km teren
04:16 h
19.30 km/h:
Maks. pr.:38.50 km/h
Temperatura:7.0
HR max:176 ( 91%)
HR avg:151 ( 78%)
Podjazdy: 62 m
Kalorie: 1672 kcal
A tym razem kapkie inaczej
Środa, 26 października 2011 · dodano: 27.10.2011 | Komentarze 5
Jaka ja jestem kurna zorganizowana w pracy, jak muszę wyjść wcześniej, huhuhuhu. Samam się siebie zaskoczyła. Tak naprawdę zrobiłam więcej niż przez trzy dni (jeśli czyta to moja naczelna, jak nic dostanę premię:D). W ciągu sześciu godzin. Zaraz mi tu pewnie przylezie ten od Monte Drinka i powie, że jak bym się tyle nie bajkstatsiła, to bym zawsze się tak wyrabiała.A jest zupełnie odwrotnie. Jak z tym tłumaczeniem z języka obcego – lewą ręką czytam, prawą piszę. Chyba, że odwrotnie tłumaczę – NA język obcy. To lewą ręką piszę, prawą czytam.
Chyba, że to z polskiego na nasze, czyli na język wolski.
Mniejsza o to.
No tak marnej średniej to ja dawno nie miałam. Ja wiem, że może pizgać bardziej, wierzę i nie chcę, żeby mi to udowodnić. Że można bardziej.
Wreszcie jakiś ludzki dystans mi wyszedł. Się ja wybrałam z Wojtkiem do Jabłonny na trening w krzaczorach z jego podopiecznymi i wyszło, jaką jestem techniczną FIZDĄ:). W większości przypadków.
A jakież tam pikne (wszelako, mimo mojej fizdowatości) landszafty xc-owe są!
Tak więc tego fafluna, który do mnie dzwonił w tym czasie i dzwoniąc, rozłączył mi połączenie giepeesowe, gdziem se traskie nagrywała, nabiję na pal. W Azji.
Bo sama z mojej własnej pamięci, która służy do - jak logika nakazuje sądzić - zapominania, tego nie odtworzę.
Przyznam, że mocno dobrze zrobiłam, podmieniając przed treningiem rowery na Dereniowej, czylim zostawiła chłopakom Centka (bezhamulcowego niemalże, bezamortyzowanego takoż) i wymieniła go na wylizanego Rockhopa. Inaczej, Bożesztymój, czaju z melisą musiałabym se naparzyć na pierwszym zjeździe!
Jest nad czym tyrać.
Znacie tego pana i te MĘTY?
&ob=av2n
Fajnie bujają.
Kategoria >50 km, krajoznawczo, trening, zwykły trip do lub z pracy
Dane wyjazdu:
63.12 km
0.00 km teren
02:54 h
21.77 km/h:
Maks. pr.:36.60 km/h
Temperatura:6.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:138 ( 71%)
Podjazdy: 33 m
Kalorie: 1203 kcal
Rower:Centurion Backfire 100
Wtorek z norek, wtornica-nornica
Wtorek, 25 października 2011 · dodano: 27.10.2011 | Komentarze 4
Ojejuńciu, jak mi brakuje maratonów i potem spisywania z nich relacji. Niech już będzie ten weekend, niech ja już jestem u Faścika, Puchatego, niech ja już integruję się z irmigiem, niech ja zacieśniam sympatyczne więzi z Piotrkiem, którego w Moheruniu poratowałam pompką na maratonie i z którym na pewno się zaprzyjaźnię, bo to chłopak właśnie z takiego sortu –niech już to wszystko będzie, a ja potem z tego CZASNĘ jakiś megawpis.Tak jakoś literacko niespełniona się czuję.
A jak ja się tak czuję, to mam podstawy do posiadania leków o poziom czytelnictwa na naszej ojczyzny łonie.
Choć tak se bałwochwalczo myślę, że jakbym napisała tu trzynastozgłowiec o nudnym, zwykłym dopraco- i zpracowym wtorku, to i tak byście piali z podziwu.
Albo z żalu. Co jest raczej pewniejsze niejako.
Ale damy radę.
Damy, nie? :)
Kategoria >50 km, zwykły trip do lub z pracy
Dane wyjazdu:
61.22 km
0.00 km teren
03:07 h
19.64 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:9.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 44 m
Kalorie: kcal
Rower:Centurion Backfire 100
Doprawdy, kto w epoce lotów na miotłach wierzy w czarodziejskie obrusy??
Poniedziałek, 24 października 2011 · dodano: 25.10.2011 | Komentarze 5
Olaboga, jak to się wszyscy o mnie troszczą. O to, czy ja mogę jechać po oddaniu w pyty płytek na rowerze, czy nie-e.Bo się umówiłam z kumplem moim Słavciem, który kumplem jest co prawda nie tylko od tego, ale tak jakoś najłatwiej nam się ustawić nie kurna przy piwku, nie na imprezie, nie na rowerze, a właśnie przy oddawaniu krewy czy płytek tejże. Czyli krewy. Płytek.
Samam nie wiem, JAK,
j a k
przy całej mojej niechęci do wstawania, nie tylko porannego, choć tego zwłaszcza, zdobyłam się na czyn heroiczny, żeby wstać RANIUCHNO, ubrać się i pojechać. W ten mróz i w te wilki jakieś. Bo ledwie dniało, gdym z domu wybywała.
No dobra, tak po prawdzie, to było mocno po siódmej, jak startowałam, mrozu już nie było, wilków też, bo pojszły zapewne na drugie tego dnia polowanie, zatem dramatyzuję z premedytaNcją. Celowo, żeby mnie podziwiać i żałować jednocześnie. Ale bardziej podziwiać. Poproszę podziwiać dużo, dużo, dużo!
I co? Mielim być na Saskiej tugeda razem cuzamen o ósmej. O tej ósmej byłam ja, był Centurion i był esesman od Słavcia:
ZASPAŁEM
Tylko tyle. Nic innego. Po prostu ZASPAŁEM.
A gdzie: Evcia, najdroższa, wynagrodzę ci to lelyj bukietem, PARFUMEM renomowanej firmy Brunox, przyniesę na tych oto ręcach wianuszek z Monte!
?
Gdzie?
Cóż mię pozostało. Splułam się ze śmiechu. Tośmy się kurna spotkaly! A i się nagadaly! A cośmy się naoddawalyyyy!
Jako, że byłam już na miejscu, pora była barbarzyńsko wczesna, ZA wczesna by pojawić się w pracy, zwłaszcza w poniedziałek rano, tak wypaść do biurka prosto spod ogona weekendu, to polazłam oddać sama. A skoro nie musiałam jakoś szybko docierać do arbajta, tom się zdecydowała na płytki, co trwa.
Pierwsza wątpliwość swą wyraziła pani w rejestrancji. Czy aby na pewno mogę, bo tak z rowerem to nie bardzo.
TAK – wycedziłam jeszcze z uśmiechem.
Pani w szatni też nie była przekonana.
Na Saskiej zatem panuje zbiorowe nieprzekonanie.
Które udzieliło się i pielęgniarce i lekarce i lekarkom przy donacji oraz innej pani w szatni, gdym przydział czekólad odbierała.
Trochę skojarzyło mi się to z troską dresiarzy na osiedlu, którzy kiedyś zaniepokoili się tym, czy MAM MOŻE JAKIŚ PROBLEM.
Nie no, skąd. Co wy, chłopaki?
A po wszystkiem, gdym już wyjszła ogołocona z płytek, jedną z czekólad opędzlowałam jeszcze w szpitalu, po czym taka nafutrowana se pojechałam do pracy. Rowerem. Z przekonaniem i bez problemu.
Pińć lat się oddaję i przez cztery robię to z rowerem. Więc wiem, na co se mogie pozwolić.
Acz, w sumie, ja też jestem przekonana o zdebileniu społeczeństwa i ponieważ prościej jest założyć, że ma się przed sobą ciemną masę mózgową, warto zapytać, upewnić się, wytłumaczyć, przestrzec.
Niż się potem - za przeproszeniem - EBAĆ z sumienia wyrzutem.
Troszkę jakby rozumiem.
Po pracy dałam się namówić na wieczorny rowerowy powrót z El Mozano, któren to pomykał se z pracy jak ten Sasza. SZOSĄ. Ponieważ mnie indoktrynuje, bym NIE kupowała kolarzówy nówki, a włożyła nieco pracy w tę moją kozę Kogę, chciałam obadać, na czymże on pomyka, bo mówił i utrzymywał, że też na gruzie.
Panie! Jakby u mnie tak klamki chodzili i w ogóle, to by się CheEvary nie zastanawiali, ino by popierniczali jak źli na tym, co mają. Jakby u mnie w tych TAK chodzących klamkach znajdowali się manetki, a nie gdzieś między nogami, to też by się nie zastanawiali!
Z El Mozano zjechalim się przy Maku na Wilanowskiej i stamtąd przez Zentrum uderzylim na Bielany. Takim fajnym tempem, którym Michał chyba chciał przekonać mnie do sensu istoty roztrenowania.
A KTO CI MÓWI O NIEJEŻDŻENIU?? – zapytał, cedząc i imputując mi ironizowanie (istosy sensu roztrenowania). – MASZ TYLKO JEŹDZIĆ WŁAŚNIE TAK.
I jak przez cały dzień życzyłam sobie szybkiej śmierci, na przykład przez utonięcie we wiadrze z Monte, tak na rowerze wszystko mi przeszło. Cud, ludzie, cud. I płacząca Maryjka.
Gdybym się zadławiła SZEJSETNYM czeskim piwem, też mogłabym zejść. Tak tylko przypominam, żeby nie było, że ja tylko to Monte i Monte. Że jest po sezonie nie oznacza, że ja formy nie szlifuję.
A Rockhopper już gotów jest do odbioru. Jutro będę na Dereniowej sypać bławatki dziękczynne.