Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
170.00 km 65.00 km teren
08:46 h 19.39 km/h:
Maks. pr.:46.08 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1050 m
Kalorie: 6402 kcal

O Harpie zdań kilka wyszarpię:)

Sobota, 20 października 2012 · dodano: 07.11.2012 | Komentarze 23

Tradycji stało się zadość, Niewe swój wpis uczynił, kolej na mnie. Kolej Mazowiecka, oczywiście.

Jego wpis uleżał mi się w głowie, mogę jechać z opowieścią. Zatem.

Skład nam się wykrystalizował jedyny taki. Słuszny. Niewe (biedaczyna) w roli opanowanego, znoszącego wiele kierowcy, Goro jaki pilot wyścigowy, Dżanek w roli posiadacza smartfona z drogową aplikacją, Radziu jako piewca historii o grzybach. No i ja.

Po prostu ja. Która Chce Psocić.

W miarę upływu kilometrów i wpływu promili, nasz zapakowany po dach cygański wóz stawał się coraz bardziej wesoły. Oraz tańczący do dość nieskomplikowanej choreografii. A przynajmniej tył tańczył. Było „SZEJKIN JOR NASTI AS, BEJBE!”. Pokrótce.

Nie musieliśmy trzymać nogi na gazie, to szejkowaliśmy. Biedny Niewe.

Zanim osiedliliśmy się w naszej hacjendzie, załatwionej przez Radzisława, zajęliśmy się rejestracją i odbieraniem gadżetów. Mnie przypadła regulaminowa koszulka rowerowa Grey Wolf i – w sumie nie wiem dlaczego – T-shirt Harpa. Oraz kilka zdziwionych spojrzeń na mój psocący ODZIEŃ.

No.

O, to może ja jeszcze wspomnę, co ja robię na tym Harpie. Otóż nie wiem. A nawet więcej – tego nie wie nikt. Ale na pewno nie jestem tam na miarę naszych potrzeb.
Jestem prawdopodobnie dlatego, że Niewe się uparł. Myślę jednak, że ta impreza – po dwóch poprzednich wspólnych orientach – przekonała go, że ja się do tego zupełnie nie nadaję.

I chyba nawet nie chodzi o to, że mam skopany sezon.

Ja nie NADANŻAM.
Mapy nie czytam.
Kierunków nie ogarniam.
Wkurwiam się (w trzewiach swych i w tajemnicy), że nie ogarniam. Tym wkurwianiem zaś się nakręcam, co skutkuje tym, że nie koncentruję się na mapie. A że się nie koncentruję, to się złoszczę.
Skupianie uwagi na jednym – raz a dobrze – nigdy nie było moim altusem.
Tfu! ATUTEM, kuźwa.

Tak więc tego.
No więc, co dalej. Ano dalej czytajcie.

Jak tradycja nakazuje, wieczór poprzedzający start uczciliśmy. Dość głośno. Na tyle, że jak gimbusy zostaliśmy upomnieni.
Bo ktoś jeszcze mieszka w tej kwaterze i – uwaga, uwaga – KURWA, CHCE SPAĆ!
Dziwacy jacyś.


Poranek jesienią nie jest tym, co mnie nawilża. Raz, że nie wygląda jak poranek. Dwa, że nie pachnie jak poranek. Trzy – jak on nie brzmi.
Jak tu startować?

Z bazy do startu mieliśmy kapinkę ponad pięć kilometrów. Ruszyliśmy migając lampkami – ja z okolic amortyzatora, bo mapnik zabrał całe wolne kierownicowe miejsce. Kwestią czasu było, kiedy uświęcę ten poranek-nieporanek widowiskowym wypierdoleniem się i urwaniem kilku szprych.
Nie doszło do tego.

Na miejscu dokazywała do mikrofonu strasznie przykra pani. Prezentowane przez nią połączenie „poczucia” i „humoru” wywoływało u mnie pantomimę – na szczęście tylko pantomimę – womitu.
Wieczorem okaże się, że zupełnie słusznie nie zapałałam do niej sympatią.

Z milszych akcentów muszę odnotować, że bardzo budujące jest ujrzenie, że takich świrów gotowych do startowania w nocy, w jej środku, jest więcej:).

Chwilę po rozdaniu map ustaliliśmy nasz plan, brzmiący „teraz jedźmy na jedynkę, a potem się zobaczy” i kierując się taką precyzją w działaniu, ruszyliśmy asfaltem. Ruszamy jak ci jeźdźcy – we czworo. Radek nas bowiem porzucił, a chris nie zdecydował się nam towarzyszyć po tym, jak odmówiliśmy mu wydania (też mu) pewnego haka.

Ponieważ jest noc, jest ciemno, ja jestem ślepakiem, nawet nie staram się uczestniczyć w nawigowaniu. Goro też nie, skacowany jakiś i słabujący. Nawigują zatem Niewuńciu i Dżankuńciu.

Punkt pierwszy, będący jednocześnie punktem numer jeden przećwiczył nas w zakresie jazdy w błocie, wywracania się w nim (Niewe, pamiętasz?;)), darcia rowerami przez gałęzie i na skuśkę. W końcu jednakowoż ten punkt znaleźliśmy.

I to by było na tyle z tego, co ja pamiętam. Więcej punktów nie pamiętam, proszę księdza:).
Ale sobie radośnie opowieść kontynuować będę. Kontynuować dalej, proszę księdza.


Na szczęście ponura, mglista noc (którą inni nazywali porankiem) zamieniła się w przyjemne, nawet nasłonecznione dnienie i choć dalej czułam się jak nie w swojej bajce, zaczęło mi być przyjemnie.

Jesień, jesień, jesień, pięknaś ty!;) © CheEvara



Ponieważ nawet chcę zacząć jechać jak Che, a nie jak pizda, cieszę się z Niewowego hasła na podkręcenie tempa, ale udaje nam się to średnio. Ja bez skutku od prawie trzech tygodni staram się dusić w zarodku gil i zapalenie całego oddechu, Niewe ma to samo, Gora dziś męczy kac, a Dżanka nie wiem, co męczy, ale nie podkręca;).

Mimo że bardzo chcę i staram się starać, odechciewa mi się zabawy w orient, w czym bardzo pomaga mi mapa. Tyle ma wspólnego z okolicami Redzikowa, co mapa Sri Lanki. Dróg na mapie jest albo za mało albo jeszcze mniej. Wkurwia mnie to, bo jak jeszcze cieszą mnie „chochliki”, czyli organizatorskie PSOTY na mapie, tak nieaktualny bohomaz uznaję za… hmm. Chciałam napisać „kurestwo”, ale to może za grube określenie. Jak mi przyjdzie do głowy lżejsze, zastąpię, na razie na wyrost i siłą rzeczy pozostanę przy kurestwie.


Dzięki temu w kilku przypadkach łazimy z rowerami na plecach lub pchając je pod górę – tyle bowiem mapa nam dopomaga. Na szczęście humory nam dopisują, zwłaszcza w momencie, kiedy Goro lezie z rowerem w dół szukać punktu, Dżanek człapie do góry – obaj krzycząc coś do siebie i obaj siebie nie słysząc. Między tym wszystkim byliśmy my: Niewe i ja, PRZYSIADNIĘCI w połowie góry i nawet nie próbujący powtrzymać głupawy. Rżeliśmy jak Siwa mojego dziadka. Za każdym pokrzykiwaniem Gora lub Dżanka bardziej.

Strzałka wskazuje miejsce, z którego wyłoni się pokrzykujący Goro:) © CheEvara


W końcu punkt jakoś się znalazł, ale podczas szukania go – jak podczas żadnego wcześniej ani później – napstrykałam zdjęć towarzyszących naradom wojennym.

Najpierw zdjęcie takie:

Chłopaki ustalają, jak jechać, a ja psocę i focę;) © CheEvara


Potem takie:

Janek ustalił, że tam gdzieś punkta niet! © CheEvara


Oraz takie, które jest u Niewe, na którym to Goro dokazuje przy mapie.

Ja zaś dam takie. Ładne:

Tu nalegam, aby Niewe przystanął i się zastanowił. Jak jest bjutiful. © CheEvara



No dobra.

Dla mnie wszystko byłoby fajnie, gdyby nie usiłujące wyskoczyć ze stawu kolano. Łupało mnie od rana (tego prawdziwego, czyli jakoś od 10-tej). Po południu kumulowałam w zaciśniętych zębach cały ból, skoncentrowany też na sprzęcie, który

KOMPLETNIE KURWA NIE DZIAŁAŁ.

Po tygodniu sterczenia w serwisie hamulce hamowały głównie wtedy, gdy nie naciskałam na klamki. Łańcuch spadał z korby na ramę przy każdej redukcji.

Krótko mówiąc, pedałowało mi się PRZECHUJOWO. Proszę to sobie zaakcentować. Jak się może bowiem jechać na NIEWYREGULOWANYCH HAMULCACH?


A na dodatek ciągle chciało mi się jeść.
Pewnie, gdybym przyłożyła się do tego Harpa i z trzydniowym wyprzedzeniem zaczęła magazynować węglowodany, nie przysysałoby mnie tak. A ja żądałam co chwilę jedzenia. Pod warunkiem, żeby nie był to tylko

APRIKOT, KURWA

[temi słowy zaregaowałam, gdy podczas jednego z postojów, Niewe – na moją prośbę – poczęstował mnie batonsem pełnym enerdżi. Jak jeszcze smaki karmelu, krówek, czekolady zniosę, tak owocowe batony są dla mnie nie do zaakceptowania].

No.

Po którymś przysklepowym przystanku, okraszonym parówą i bułą oraz Specjalem chyba (tradycja to jest coś ekstra) czekała nas dłuuuuuuga asfaltowa wycieczka. Skończyła się ona tak, że nienadANżający Dżanek nam zniknął, a moja persona wyrażona w kolanie mym odmówiła jazdy. Okazało się, że w prawym bucie lata mi po całej podeszwie blok i to stąd to rąbanie po stawie.
Nic z tym nie dało się zrobić, bo śruby bezlitośnie się wyrobiły, stały się AWKRĘCALNE I AWYKRĘCALNE.

Musiałam ewidentnie zagryźć zęby i pedałować mimo wszystko. Przeskakiwanie jakiegoś małego młotka w okolicy łąkotki nie jest szczególnie przyjemnym doświadczeniem.

Tego dnia daliśmy ciała ze wszystkim. Po pierwsze z tempem. Nasze tempo było tępe. Żałosne. Przystanki za częste. Wkurw na sprzęt zbyt permanentny.

Ja myślę, że niniejszym, acz bez premedytacji, wyleczyłam Niewe z pomysłu zabierania mnie na tego rodzaju imprezy.
I pewnie teraz jest 3x na TAK, jeśli chodzi o moje NIEstartowanie w nich (bo wręcz obrzygałam go swoją interpretacją uczestnictwa w orientach. Gdyby Elvis żył, żałowałby, że żyje. I takie tam).

Około 16-tej, kawałek po tej godzinie, dotarło do nas, w jak rzeczywistym bagnie czasowo-zdobycznym jesteśmy. Punktów nie złapaliśmy nawet tyle, co kot napłakał, a jeśli chodzi o czas, to byliśmy 40 km od mety, a jednostek minutowych mieliśmy na to NIE NALEŻYCIE.

Jeszcze przez chwilę kłóciliśmy się, czy zdobywać te punkty, które mogliśmy przytulić ewentualnie po drodze, ale coś takiego, o co normalnie bym się nie podejrzewała, czyli mój głos rozsądku przekonał wszystkich. Na chuj bowiem nam te punkty, jak spóźnimy się na metę i dostaniemy minuty ujemne?

Pognaliśmy zatem w stronę Redzikowa, zostawiając za sobą zachodzące słońce.

Na miejscu zeżarliśmy całkiem przyzwoity obiad, nawiązaliśmy wstępną – niestety potem niekontynuowaną – integrację z Możaniuńciem i czmychęliśmy, trzęsąc się jak kogucie kupry na wietrze, na kwatery, przekąpać pachy, omówić wrażenia, nawodnić się i zregenerować, o tak:

Bądź nowych czasów Dżizasem, zamień w piwo kiełbasę! © CheEvara



Po to, by potem, taksą już, ruszyć do Redzikowa na dekorację i degustację. Zakamuflowaną, bo ta sama, nudna, wkurwiająca i żenująca pani z rana poprosiła nas w tonie rozkazu, abyśmy „to piwo schowali, bo jesteśmy w szkole”. Niewe & ja tylko parsknęliśmy pogardliwie na takie dictum. Żebyś ty wiedziała, smutna kobieto, co ja w szkole wyprawiałam. Picie piwa to joga przy tym.

Numerki na koszulkę są nie tylko na koszulkę - udowadnia Dżanek:) © CheEvara



Rowerowego tytułu Harpagana nie zdobył nikt. Dajcie jeszcze bardziej posrane mapy, a potem się dziwcie.

Dla nas impreza skończyła się spacerem, który niektórzy połączyli ze spowiedzią. Każdy ma swoją tru… każdy ma swoją historię do opowiedzenia oraz powody, dla których cały dzień nie odbierał:D

Ponieważ Niewe nie dał mi tego zdjęcia, proszę je sobie wyobrazić. Otóż idą we dwóch: Radek i Dżanek, obaj z komórkami przy uchu i obaj rozmawiają ze swoimi tr… (co ja z tym TR?????:)) dziewczętami („tak, kochanie, dojechałem”, „tak, było spoko”, „nie no co ty, nudy”, „nikt nie pije, nie ma siły po całym dniu”):D



A jutro jadziem nad morze!

Ma ktoś może pożyczyć buty, żebym mogła pojechać nad morze?;)


Dane wyjazdu:
47.32 km 5.00 km teren
02:20 h 20.28 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:16.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1466 kcal

I tu mam realny problem, bo nie kojarzę

Poniedziałek, 15 października 2012 · dodano: 31.10.2012 | Komentarze 6

Nic a nic.

Ewidentnie wybyłam do Warszawy i to raczej fullem.

Ewidentnie zapomniałam kupić baterie do pulsometru i do garminowego paska.

O. A może było inaczej? Pojechałam razem z Niewe samochodem i to z Bielan uderzyłam na Bródno, a stamtąd rowerem do Złego Domu?


Moje zapomnienie jest dwa punkty powyżej „skandaliczne” i jeden niżej „wpieniające”.

Ważne, że jest wpis. I że prawie nadgoniłam;).

A wiele mi nie zostało, bo cztery następne dni spędzę, słabując wielce z powodu grypy i czując się kiepsko na całe gardło.

Chorowanie-srorowanie.

Fał maksa nie wpisuję, bo nikt w 109 km/h nie uwierzy:)


Dane wyjazdu:
45.72 km 42.00 km teren
02:32 h 18.05 km/h:
Maks. pr.:31.00 km/h
Temperatura:19.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:180 m
Kalorie: 1557 kcal

Akcja „Fulla próbna ujeżdżacja”;)

Niedziela, 14 października 2012 · dodano: 31.10.2012 | Komentarze 11

Marudził i marudził. Rozmyślał i analizował. Jeździł czasem na moim.

Można powiedzieć, że do fulla dorósł.

Niewe.

Nikt inny.

A że zasięgnęłam języka, iż jeden taki osobnik nosi się z zamiarem sprzedania w najlepsze ręce jednego ze swoich rowerów, fulla właśnie, zaaranżowałam spotkanie.

Upiekłam nawet ciasto;).

Oraz wystawiłam je na widok publiczny jako formę łapówki i negocjacyjny czynnik. A raczej coś, co negocjacjom sprzyja. Na naszą korzyść oczywiście.

Ciasto celowo było „pijane”. Też na naszą korzyść;).

Z lekkimi obsuwami przybyły do nas Misiaczki. Te same Misiaczki, z którymi ja jeżdżę na golonkowe maratony. Bartek chce sobie kupić nową zabawkę i musi jej zrobić miejsce. Niewe miał być tej starszej zabawki potencjalnym odbiorcą;)

Pojechaliśmy do Kampinosu na testy.

Niewe gnał i gnal i gnał.

Żeby nie powiedzieć: ZAPIERDALAL.

Skakał po ławkach, pomnikach, przyrody też.

Taki sobie Spec i obłędne nogi Niewe. Tak się robi zdjęcia!:D © CheEvara


Zachwytem reagował na idealne Bartkowego fulla dopasowanie do siebie.

Ja zaś się snułam. Bo raz, że z mocą jestem na pohybel, dwa – jechałam na mojej turlawce ciężkiej w cholerę;).
A geometria mojego fulla ścigaństwu nie sprzyja.

Zatem:
Ja się realizowałam towarzysko;) © CheEvara



Uderzyliśmy do Roztoki i dalej. I z tego dalej z powrotem do Roztoki. A z Roztoki do Domu Złego odrobinę inaczej.

Ściemniało nam się, więc po kilku dłuższych chwilach hulania terenowego wróciliśmy do domu. Gdzie czekało ciasto oraz gdzie UWARZYŁAM krem cukiniowy. Negocjacje idą w dobrym kierunku;).



Dane wyjazdu:
39.91 km 5.00 km teren
01:46 h 22.59 km/h:
Maks. pr.:31.50 km/h
Temperatura:16.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1311 kcal

Czas porzucić Speca

Piątek, 12 października 2012 · dodano: 31.10.2012 | Komentarze 0

Bo gdybym miała dżajka (dżajęta), ryłabym nimi w siedzenie. Przy każdej próbie ruszenia – np. ze świateł.
Tyle zostało z napędu.
Czas to najwyższy, bo za tydzień Harp, w związku z którym mam jaskrę analną. Czyli nie widzę na nim swojej dupy.

Wystarczy, że nie mam mocy, niech chociaż rower się sprawuje.

Wycieczka więc była w jedną stronę. Bo tylko do Airbike.

Przy okazji zrobiłam małe zakupy, odwiedziłam Wojtka, ale nie poplotkowaliśmy za wiele, bo gościł Andrzeja Piątka, więc pobrałam tylko fanty za piąte miejsce w dżeneralce Mazoviowej, na dekoracji której obecna nie byłam, bom się taplała w błocie Jury krak-czech i umówiłam się na niespieszny odbiór Speca. Żeby mieli chwilutkę należycie zająć się nim w serwisie.

Doprawdy.



Dane wyjazdu:
67.71 km 7.00 km teren
02:48 h 24.18 km/h:
Maks. pr.:39.70 km/h
Temperatura:14.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:107 m
Kalorie: 1998 kcal

OBKRAŚĆ Panią Matkę

Czwartek, 11 października 2012 · dodano: 31.10.2012 | Komentarze 7

Z marynowanych grzybków kilku słoików wybyłam.

Nikt nie robi takich marnowanych grzybków – tak idealnie octowych – jak moja własna Mać;)

Przy okazji węszyłam za zakitranymi gdzieś na hacjendzie bonami z Golony, bo tradycyjnie już ich realizację zostawiłam na ostatnią chwilę. To tak jak z corocznym zeznaniem podatkowym. Zawsze robię to chwilę przed majówką.

Na mocy ustaleń z Niewe, który z kolei realizuje się towarzysko z Gorem w Bemolu, wybywam w stronę Bemowa, dzierżąc dzielnie w plecaku wałek do ciasta, pobrany Pani Matce na potrzeby zrobienia tarty cukiniowej.

Miałam plan i chęć wtargnąć do Bemola z tym wałkiem w ręce i z opieprzem na GIEMBIE dla Niewe, brzmiącym „GDZIE SIĘ SZLAJASZ!”, „DO CHAŁUPY, QRVA!”, "ZNOWU POLAZŁEŚ NA LIKIEREK!" ale niestety Niewe wyjechał mi naprzeciw.

Mój występ artystyczny zatem nie wypalił niestety;)
A mogło być tak wesoło;).

Na wioskach, a raczej na prześwitach międzywioskowych rozkoszne półtora stopnia, w związku z czem paluchi w rękawiczkach Foxa mi zmarźli.

Ale na szczęście nie odpadli.


Padły mi BATTEŁRY i w Suunto, i w pasku od Garmęna, więc JA NIE WIM MAKSU I AWERADŻU.


Dane wyjazdu:
44.95 km 6.00 km teren
01:45 h 25.69 km/h:
Maks. pr.:43.20 km/h
Temperatura:18.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:106 m
Kalorie: 1999 kcal
Rower:

Dziś wymiękam

Środa, 10 października 2012 · dodano: 30.10.2012 | Komentarze 34

I zabieram się razem z Niewe oraz z Aniołże, które przed pójściem do przedszkola studiuje mapy zawodów na orientację.

Szuka punktów po kolei i skrupulatnie.

Szuka z rozmysłem i pilnie.

Na przykład zastanawiając się: „Po dziesięć jest dwanaście czy jedenaście… NIE JESTEM PEWNA”, co rozważa, kręcąc z atencją włosy swymi malutkimi palutkami.

Karci mnie, jak jej podpowiadam.

Opieprza, że „po dziesięć to jest jedenaście, bo przed trzynaście jest dwanaście, jak mogłaś nie wiedzieć EWECZKO??”

Nawet dziecko znajduje to, czego ja nie potrafię:D © CheEvara


Czemu zdecydowałam się zapakować rower do samochodu i startować dopiero z Bielan, nie bardzo pamiętam, być może był to brak mocy, a może to, że wiało wtedy jak na Kamczatce (info mam z pracy „Wiatry na Kamczatce, opracowanie zbiorowe pod red. Zbigniewa Wicherka, 2012).

Bez stetoskopu, prześwietleń, habilitacji i pomocy Buddy śmiało mogę stwierdzić śmierć napędu. No dobra, uprawnień mam na pewno dość, żeby zdiagnozować przedśmiertne rzężenie. Na pewno maczała w nim palce niedzielna orka w jurajskim błocie.

Klocki też wtedy wykończyłam, więc staram się przed każdymi światłami reagować na zasadzie „Jeden przystanek przed wysiadam”.
I ledwie temu jestem w stanie podołać, gdy jakiemuś szoszonowi przede mną, na Nowym Świecie WYLATA lampka. Zatrzymałam się, zgarnęłam, oddałam, bez okupu.

Po robocie mej mało brakowało, a bym przeprosiła się z ofertą Niewe zabrania się z nim do Domu Złego. Zaczęło lać. Ale mój szybki i fachowy LUK w niebiosa pozwolił uczynić wniosek, że PRZECIERA SIĘ i do domu dotarłam na własnych kołach.

Doznając spotkań z kutafonami wyjeżdżającymi z podporządkowanych i paczących tylko na samochody. Ośmiu takich wystarczy, żeby nienawistnie zechcieć wyciąć góry, zalać doły w ramach całkowitej likwidacji systemu będącej drogą do miłości.

W ogóle nie wspomnę o lemingach na Trakcie Królewskim, którzy nie chcą sobie obtłuc na wykopach swojego drogo spłacanego samochodu i napieprzają do końca MOIM pasem, myśląc, że uskoczę na trawę.

Kiedyś trafię na prawdziwego zjeba i tak skończy się moja irytacja.

Czy ja słusznie odnoszę wrażenie, że coraz wcześniej jest coraz ciemniej?


Dane wyjazdu:
60.74 km 12.00 km teren
02:46 h 21.95 km/h:
Maks. pr.:54.80 km/h
Temperatura:17.0
HR max:150 ( 76%)
HR avg:125 ( 63%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1869 kcal

Żeby było fajnie, to tak jak wczoraj

Wtorek, 9 października 2012 · dodano: 30.10.2012 | Komentarze 0

Czyli podobną trasą. Przez Radiowo, które lubię, bo to najbardziej terenowa opcja mojego przedostania się do stolicy (bym nie uwierzyła, gdyby nie napisy).

A że wieje dość sprawiedliwie, jedzie mi się miodnie w miarę. To znaczy miodnie wtedy, kiedy mam w zad. Bo w nogach nie mam dosłownie nic i trochę analizuję własną głupotę wyrażoną w zgodzie uczestnictwa w Harpaganie, do czego co i rusz namawia mnie Niewe;).

Pojechałam se do resztek mojej pracy, z których to wróciłam (głównie z braku weno-mocy) tą samą trasą, korzystając z tego, że w krzakach mniej duje.

I ślepych CHUJI za kółkiem tam jakby mniej.


Dane wyjazdu:
73.93 km 12.00 km teren
03:19 h 22.29 km/h:
Maks. pr.:36.50 km/h
Temperatura:17.0
HR max:172 ( 87%)
HR avg:123 ( 62%)
Podjazdy:141 m
Kalorie: 2407 kcal

Zamieniła Che dynię

Poniedziałek, 8 października 2012 · dodano: 30.10.2012 | Komentarze 2

Na dwa brokuły.

W asyście policji można by rzec.

Ale od brzegu, prawda.

Korzystając z tego, że w pracy wytworzył mi się luz spowodowany najpewniej likwidacją zakładu (fajne słowo, a swoją drogą wreszcie będę mogła zostać rentierką), zrobiłam sobie najazd do Pani Matki, ot tak, w środku dnia. Poprzeszkadzać trochę w jej pracy. Potem namówiłam się z Opis linkaNiewe, że spotykamy się na Marymoncie i dalej robimy dużo rzeczy.

Na przykład Niewe chciał kupić sobie rękawiczki.

I nabył je w Sportsecie na Obozowej.

Potem oboje nabyliśmy głód. Ja mniejszy, a przynajmniej nie tak dokuczliwy, Niewego wręcz zassało. Do głębi.

Padały różne pomysły – że może zjemy w Latchorzewie. A może w Izabelinie. Ale już na Radiowej zdecydowaliśmy, że wciągamy naleśniki na Bemowie. Bo żadne z nas nie dojedzie.

Do naleśników spożyliśmy sakrament w postaci piweczka.

Rzecz jasna, że nam się potem nie chciało pedałować.

W Lipkowie zrobiliśmy zakupy – to moje szóste podejście tam do kupienia dyni, za każdym razem albo nie ma, albo nie chcą udziabać kawałka tak, żebym nie wiozła piętnastu pomarańczowych kilogramów na plecach.

Jak po dynię (a po co innego??) podjechali też panowie w mundurach, zmieniłam kulinarne zamiary i chybkiem wylazłam z dwoma brokułami:D

I butlą wina chyba.


Dane wyjazdu:
52.00 km 30.00 km teren
03:23 h 15.37 km/h:
Maks. pr.:51.30 km/h
Temperatura:14.0
HR max:154 ( 78%)
HR avg:115 ( 58%)
Podjazdy:815 m
Kalorie: 2046 kcal

A jeśli chodzi o drugi dzień Odysei, to

Niedziela, 7 października 2012 · dodano: 30.10.2012 | Komentarze 3

Za wiele do powiedzenia nie mam poza tym, że OJACIE.

Ojacie, ojacie, mokre buty, mokre gacie.

Prognozy na drugi dzień nie były rozkosznie zachęcające. Miało lać. Informowała nas o tym m.in. cała frakcja skierniewicka, trzęsąca kuprami podczas rozważania dylematu, w co by się tu ubrać.

Było dokładnie tak, jak pisał o tym Niewe. Najpierw sobie w miarę przyjaźnie siąpiło. Już podczas odprawy. Potem siąpiło z lekkim zniecierpliwieniem. A na punkt, który uznaliśmy, że zdobędziemy jako pierwszy, dotarliśmy już w regularnym deszczu. W tym momencie zrozumieliśmy, dlaczego organizatorzy skasowali punkty dwucyfrowe i przesunęli metę na dwie godziny wcześniej – z 16-tej na 14-tą.

Ponieważ ja tradycyjnie nie pamiętam, który punkt kiedy robiliśmy, oraz nie chce mi się iść po mapę, skrócę tę opowieść do niezbędnego minimum. I zeznam, że czasem nie warto ignorować intuicji, która mówi, że TAK, punkt umieszczono banalnie, przy edukacyjnej ścieżce (tak zachowaliśmy się przy trójce, do której podjeżdżaliśmy od ośmiu stron, będąc tak naprawdę w ironicznym pobliżu).

Dodam też, że to co organizatorzy nazywają zboczem skały, niekoniecznie musi być zboczem tej skały, którą mamy w zasięgu wzroku i warto brnąć w zaparte (nieskromnie dodam, że JA, J-A! ten punkt znajszłam, tuż przed Pawłem Brudło (hue hue hue).

GDZIE JEST PUNKT?! © CheEvara


Wspomnę również o tym, jaki kompot ma w głowie Niewe. Na mocy jego skojarzenia, że to z myślą o wiosce Frywałd kapela U2 śpiewała „With or FRYWAŁDŹJU”, doznałam takiego obsikania majtów ze śmiechu, że żaden deszcz i brak błotników już mi nie przeszkadzał.

No i podzielę się w tajemnicy tym, że to, co Niewe nazwał ULUBIONYM, czyli klimat w okolicy punktu ósmego, kiedyśmy to w tę i NAZAD („nazad” rozumiem jako udawanie się w stronę ZADU, czyli wracanie się??) przechodzili przez strumyk w kosmicznej ulewie, gdzie mi do oczu leciały łzy pomieszane z deszczem pomieszanym z potem z pasków kasku, ja niekoniecznie zapamiętam jako coś zajebistego.

No dobra, fajnie i całkiem śmiesznie się tam wyjebałam w błocie. To było spoks. Spoksem było też zero odczucia zamoczenia stóp, gdyśmy wpadali co chwilę w rzeczkę (tak mieliśmy zalane buty) – to zaliczam do kategorii transcendentne (jak to doświadczenie z zakresu filozofii, gdzie polecono nam pić, jednocześnie sikając, aby poczuć siłę natury, jaka w organizmie drzemie i tkwi). Najbardziej spoks była obecność Niewe, który w zatrważający sposób nie zważa na to, że leci mu na łeb sześćsetny hektolitr deszczu, nie dostrzega przemoczenia całej garderoby, uparcie szuka punktów, podczas gdym ja przekonana jest, że na pewno ktoś ten punkt wziął i se… wziął. I chcę go już olać.
Punkt, nie Niewe.

Po tejże feralnej ósemce musieliśmy zawijać na metę, bo tego dnia trzeba już było wrócić przed lub o czasie – inaczej kaput i dyskwa.

Jakeśmy wrócili, trzeba było prosić ludzi o odpinanie nam kasków, zdejmowanie Garminów – tak zmarznięte mieliśmy ręce.

Utrzymaliśmy boską jak nasze ciała siódmą pozycję w klasyfikacji drużynowej i poszliśmy to uczcić prysznicem z CIEPŁĄ wodą. To JA zaliczam do kategorii „ulubione”;)


Jadą. Ewidentnie czterej jeźdźcy;) © CheEvara





Dane wyjazdu:
105.68 km 40.00 km teren
06:26 h 16.43 km/h:
Maks. pr.:53.30 km/h
Temperatura:20.0
HR max:172 ( 87%)
HR avg:136 ( 69%)
Podjazdy:1958 m
Kalorie: 4373 kcal

Ponieważ jestem chora, jadę

Sobota, 6 października 2012 · dodano: 29.10.2012 | Komentarze 4

Na Odyseję. Dżurajską.

Tak to już jest, że jak Che raz złapie gila, to tenże trzyma się jej jak pijany płotu. Niestabilnie i chwiejnie, ale z uporem i konsekwencją.

Wiedziałam, że do Nowego Dworu Mazowieckiego na finał Mazovii nie bardzo mam po co jechać, bo ani stanięcie na miejscu za wąskim podium nie jest mi w smak, ani też turlanie się po kartoflach i wysypisku śmieci nie jest tym, co mnie w pedałowaniu cieszy.

A że Bikeholicy rozpętali na południu dwudniową imprezę orientacyjną, zechcieliśmy z Niewe namieszać jej w wynikach i wszędzie.

Między innymi w nazwie teamu (zdecydowaliśmy, że startujemy jako team), bo z debilnym rechotem przyjęliśmy, że w formularzu rejestracji w rubryce z poleceniem „Wpisz nazwę drużyny” wpisaliśmy „Wpisz nazwę drużyny” i z taką nazwologią udaliśmy się do Krzeszowic pod Krakowem. Bo tam działy się te harce.

Ja czułam wszystko inne poza mocą, co zapalczywie oznajmiałam Niewemu, który to mi nie wierzył.

W każdym razie na rowerze nie byłam w czwartek oraz nie byłam też w piątek, dzięki czemu mogłam poczuć tę niemoc, zwłaszcza w sferze nóg i w zakresie motywacji.

Jak ja nie siedzę na rowerze przez dwa dni, to jest to już dla mnie przepaść kondycyjna. Ajmsiory.


Nocleg podjęliśmy w szkole, w tej samej sali do tego samego języka niemieckiego, co frakcja skierniewicka, z którą tośmy częściowo spotkali się w McDonaldzie (Syla & theli) lub też w korku (chrisEM, bartman & Kasia). Wszystko to w tej samej Częstochowie. Było to zatem przeznaczenie i nie mogliśmy spędzić po takim wieczorze nocy osobno przecież.

Jak już narysowaliśmy na tablicy w tejże sali (dlaczego Word z automatu zmienia mi pierwszą literę w słowie „sali” na dużą??) same sprośności – oczywiście w pornojęzyku – wybyliśmy na podbój Krzeszowic, by opróżnić je z zapasu piwa oraz zaznać najpodlejszych zapiekanek w mieście. Jak już się nażarliśmy i wstępnie nastukaliśmy, wróciliśmy do szkoły, gdzie raźno zintegrowaliśmy się także z amigą oraz djk71. Przynajmniej pamiętam tyle, że zaczęliśmy integrację. Na czym ją skończyłam, jak i czy z godnością, niestety nawet nie podejmuję się przypomnienia sobie. Mam nadzieję, że zachowywałam się należycie i z wszelkimi honorami.

Przeto mogliśmy doprowadzić się do stanów ogródkowych (ja konsekwentnie zamieniam się w selera, milczącego, patrzącego tępo w dal selera), że start nazajutrz miał być o 10. Fajnie. Przed startem mieliśmy więc okazję wysłuchać lekcji niemieckiego w wykonaniu Kasi, siostry barta, przy czym bawiliśmy się setnie.

Ponieważ ja nie jestem od nawigacji, tylko od wygłupiacji, nie będę opisywać, które punkty dziergaliśmy i w jakim stylu, bo zrobił to Niewe już dawno temu. Poza tym nie pamiętam;). Ja tylko wspomnę, że na początek wybraliśmy sobie punkt, do którego droga wiodła upierdliwym podjazdowo asfaltem. Jak dla kogoś, kto zmaga się ze skrzyżowaniem grypy z kacem oraz kryzysem kondycji nie jest to szczególnie dobry start.

Nie wiem, gdzie to, ale chyba na początku i przed kopalnią;) © CheEvara


Ale widoki, jakich zaznaliśmy chwilę później, zrekompensowały nam zadyszkę i pulsowy galop.

Tu w przeszłości było przedszkole. A może dopiero będzie? Rozważam. © CheEvara


Co ja sobie zapamiętam to na pewno gleba Niewego, wśród brzózek, którymi próbowaliśmy ominąć piachy dawnej pustyni. Niewe myślał, że jedna taka brzózka jest mniej pewna siebie i że ugnie się pod jego niebotycznym urokiem osobistym, a ta… A ta niestety nie. Jak Niewe pergolnął o nią, to tylko zmienił kierunek jazdy. Wraz z rowerem.

Zapamiętam to dlatego, że strasznie się uśmiałam. Co Schadenfreude, do Schadenfreude;).

Na pewno też zapamiętam, że nie ma co lekceważyć Jury (po angielsku Dżury, po amerykańsku Dżiury). Może i nie wspinaliśmy się po parę godzin, mozolnie młynkując, ale podjeżdżaliśmy co chwilę. Dokładnie chwilę po zjeździe, bo o interwały tu nietrudno.

Tam w oddali ja widzę kadzie. Z piwem kadzie:) © CheEvara


Ubaw Niewe, kiedym podczas odpoczynkowo-popasowego przystanku poszła na zakupy, też mi nie umknie długo z głowy. No bo tak. Choć mieliśmy zapasy żeli, słodkich batonów, a nawet profesjonalny blok czekoladowy, produkcji mej własnej, tymi o małymi ręcyma zagnieciony, to jednak na przykład ja doznawałam na samą myśl, że mam zjeść coś słodkiego, tak zwanego refluksu. No i nasze zakupy wyglądały tak, że najpierw do sklepu wlazł Niewe, kupił starą dobrą bułę oraz starą dobrą parówę, plus piweczko. Dla siebie, bo ja wyjątkowo chęci nie posiadałam.

Ale jak to już bywa, kiedy w butelce zaczyna przeważać powietrze, mnie zachciewa się dołączyć do konsumpcji. Tym, co w butelczynie się ostało, nie byłam całkiem zadowolona i uznałam, że nabędę malucha, czyli piweczko nieduże. Na dwa grzdyle.

Taki rozmiar zadeklarowawszy wlazłam do sklepu, po czym wyszłam z niego z Żubrem 0,66 l.
Do dziś słyszę, jak Niewe się z tego chichra.
;)

Zajebistą pogodę też zapamiętam, prawdopodobnie na zasadzie kontrastu, bowiem drugiego dnia Odysei dostaniemy w dupę. Naprawdę MOKRYM porem.

Tu chyba płaczę nad bolącym plecem. Czy jakoś tak;) © CheEvara


Dla mnie wszelako – przyznam bez ogródek się do pewnej niedoskonałości, bo poza tym jestem piekna, zajebista i bogata – orientowe wyścigi nie stanowią cymesu. Raz, że ja nie umiem się skoncentrować i co chwila coś mnie rozkojarza, zwłaszcza mój własny, durny łeb i przebiegające przez niego coś, co normalnie nazwano by myślami. A jak wiadomo dekoncentracja to nic fajnego wtedy, kiedy trzeba mierzyć, odliczać, pilnować, PACZEĆ. Dwa – to ja podczas jazdy nie widzę na mapie absolutnie nic, mienią mi się te posrane pizdryko-szlako-drogi, wkurwia mnie to, tracę wątek i przestaję wierzyć, że to przez to, iż ów mapnik mam za nisko, a zaczynam myśleć, że to zwyczajnie nie moja bajka. Trzy – ja naprawdę zawsze wybiorę odwrotnie, czyli na pewno nie to, co mi szemrze do ucha intuicja.

Tak więc zupełnie się do tego nie nadaję. Stwierdzam.

A poza tym, w tym roku mam wszystko, co nie jest związane z zajebistą formą. Czyli mam brak nogi, brak szybkości, brak mocy, brak weny. Więc tylko Niewe spowalniam.


Niemniej jednak. Ponieważ każda porażka jest nawozem sukcesu, zupełnie nas nie zraża, że na 10 drużyn jesteśmy siódmi. Na tę okoliczność i pod to konto udajemy się po wszystkim w miacho, żeby znów móc pogadać z innymi warzywami, na początku dzielnie udającymi normalnych ludzi:D