Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2011

Dystans całkowity:2209.01 km (w terenie 612.23 km; 27.72%)
Czas w ruchu:96:32
Średnia prędkość:22.88 km/h
Maksymalna prędkość:60.50 km/h
Suma podjazdów:1184 m
Maks. tętno maksymalne:193 (100 %)
Maks. tętno średnie:169 (88 %)
Suma kalorii:41519 kcal
Liczba aktywności:31
Średnio na aktywność:71.26 km i 3h 06m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
60.19 km 0.00 km teren
02:31 h 23.92 km/h:
Maks. pr.:48.50 km/h
Temperatura:17.0
HR max:170 ( 88%)
HR avg:140 ( 72%)
Podjazdy: 29 m
Kalorie: 1118 kcal

,,Mam nerwicę do pojutrza”

Środa, 11 maja 2011 · dodano: 17.05.2011 | Komentarze 8

Z tymi słowami wpadła do chaty sąsiadów u których gościłam wieczorem, ich sześcioletnia córka, no słodziutka blondyneczka, wypisz, wymaluj z tego dowcipu o jeżyku. Wkrwiła się na koleżanki, tam zrobiła awanti, wróciła do domu, i tupiąc i buńczucznie krzyżując ręce na swoim małym tułowiu OZNAJMIŁA:

MAM NERWICĘ DO POJUTRZA

Nie umiałam zachować się stosownie do jej humoru i wykonując symulację konewki, parsknęłam takim śmiechem, że mało co płucotchawek nie zdeponowałam na stole, albo nawet w kufelku z piwem, w końcu to mała sobota była TAKA ŚRODA, a ja po wtorku (czyli małym piątku) miałam kaca, zatem to sąsiedzkie piwko miało charakter renesansowy, odrodzeniowy.

I tym piwie skąpałabym te płuca.

Pewnie mnie też dziecko znienawidziło.

A miało minę NAPRAWDĘ, jakby zobaczyła we mnie tego jeżyka.



Czyszczenie sztycy i innych rzegotów z piasku wystarczyło na jeden dzień. W środę znowu pryskało. A może mi się coś tam w ramie smaży, jakiś kurczak tadżin?:D


A se wieczorem obejrzałam trzysta czternasty raz "Into The Wild", do którego Edek Vedder zrobił ściechę dźwiękową. Masakracja, jak ten film mnie rozpiernicza.



Nawet garbatego położyłby na łopatki.


Dane wyjazdu:
58.50 km 0.00 km teren
02:18 h 25.43 km/h:
Maks. pr.:49.00 km/h
Temperatura:18.0
HR max:180 ( 93%)
HR avg:148 ( 77%)
Podjazdy: 33 m
Kalorie: 1102 kcal

Rzęzi(ło) i pstryka(ło)

Wtorek, 10 maja 2011 · dodano: 17.05.2011 | Komentarze 12

No to rozkręciłam. Ale zanim rozkręciłam wyjęłam sztycę, wylizałam, w środku rurę podsiodłową też wypolerowałam w Centurionie, bo JA PIÓRKUJĘ pryskało i pryskało. A gdy TO nic nie dało, rozkręciłam kierownicę, mostek i tam też wymlaskałam. Potem podsmarowałam tu i ówdzie.

I pojechałam do roboty CIĄGLE TRZESZCZĄC I PRYSKAJĄC.
Zgłośniłam empetrójkę w słuchafonach z nowym solowym Pablopavo oraz starym featuringowym Habakukiem, zaklęłam szpetnie i pojechałam.

A zanim wyszłam z roboty rozkręciłam sztycę, siodło, znowu przeprowadziłam operację lizaniowo-mlaskaniową.

I już bez dodatkowego bitu ze strony PODDUPIA mogłam porozkoszować się nową Sedativą. A potem znowu Habakukiem.



o tym o właśnie;)

Dane wyjazdu:
51.21 km 0.00 km teren
02:16 h 22.59 km/h:
Maks. pr.:48.50 km/h
Temperatura:17.0
HR max:178 ( 92%)
HR avg:148 ( 77%)
Podjazdy: 31 m
Kalorie: 897 kcal

Ponieważ nie chce mi się pisać, że...

Poniedziałek, 9 maja 2011 · dodano: 12.05.2011 | Komentarze 22

... w poniedziałek wróciłam do domu z delegacji o 4:30 RANO, w związku z czym okrutniem zjebana była i wiele nie pokręciłam dnia tego - tyle, co do pracy i z pracy, BĘDZIE KAWAŁ.

Słoneczna pogoda. Leśną ścieżką biegnie sobie jeżyk z jabłuszkiem na plecach, słowem - scenka jak z obrazka.
Nagle jeżyk wybiega na polankę, a tam - dziewczynka jagódki zbiera. Taka malutka dziewczynka, lat może sześć, może siedem, w różowiutkiej sukieneczce. Jeżyk podbiega do jej stopy i zaczyna obwąchiwać - jak to jeże mają w zwyczaju - swoje znalezisko.
W tym momencie dziewczynka łapie jeżyka za łapki i zaczyna nim z całej siły walić o pieniek, potem o swoje kolano. Po takiej karuzeli zaczyna machać nim nad głową i po sześciu i pół obrotów ciska jeżykiem najmocniej, jak może. Jeżyk spada między krzaki jałowca, a tam - siedzi facet. Cały pobity, oczy sine i zapuchnięte, aż ich nie widać. Usta rozbite, uszy ponadrywane, nos połamany w pięciu miejscach. I pyta ten facet ledwie żywego jeżyka:
- Widziałeś dziewczynkę na polance?
Jeżyk ledwie obracając językiem odpowiada:
- Aha...
- No powiedz, czyż nie jebnię*ta!?

:D:D

Dane wyjazdu:
55.44 km 0.00 km teren
02:17 h 24.28 km/h:
Maks. pr.:41.50 km/h
Temperatura:10.0
HR max:171 ( 89%)
HR avg:148 ( 77%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1115 kcal

Jeśli nie pójdę na łatwiznę, to nigdy z tej wpisowej dupy nie wyjdę!

Niedziela, 8 maja 2011 · dodano: 16.05.2011 | Komentarze 20

Tym bardziej, że przestaję pamiętać, co kiedy jechałam. Niewe mi proponuje, żebym zrobiła historyczną zbiorówkę z tego czasu, co dałoby jakieś 360 km z jednego wpisu, trafiłabym dzięki temu na główną oraz na czarną listę, rozkręciłaby się ładna imprezka na forum, zaczęto by psy na mnie wieszać, moderować, opierdalać, a ja bym im wszystkim zamknęła jamy prostym wyjaśnieniem:

EJ, NIE WIEDZIAŁAM, że tak nie można...

Pół roku na BS, wszystkie wpisiki osobno, karnie i grzecznie, a tu nagle trach, bach, jeden olbrzymi – tak zwany WIELGUS – i ona...

NIE WIEDZIAŁA!

:D:D:D

Przemyślę to jeszcze, acz korci mnie niemożebnie;).

Niedzielę popustynną, czyli powejherowsko-maratonową spędziłam częściowo na rowerze – pojechałam z Wejhe do Gdańska (gdzie czekała na mnie robota do zrobienia) na okurzonym, zapiaszczonym Specu, dróżką lokalną, dwieście osiemnasteczką, umajoną przyjemnymi podjazdami, przez pikne lasy, wiochy.

Ale zanim wyjechałam, pozwoliłam się obfocić:

Wejherze, widzisz i nie grzmisz, jaki ten rower brudny! © CheEvara



Kiedyś już raz tak pozowałam, po czym przyku*wiłam w fotografa:D © CheEvara


i pojechałam przed się.

A fotograf miał doturlać się samochodem. Oczywiście ja byłam wcześniej, przysiadłam zatem na kawie na Staróweczce i siorbiąc ją, marzłam, przysłuchując się też przyśpiewkom niezwykle sympatycznych, elokwentnych i błyskotliwych, dziarskich młodzieńców, krzywdząco zwanych kibolami, których hordy przewalały się od Bramy Złotej do Bramy Szarej. A przed którymi patrole policyjne dziarsko spierdalały w boczne uliczki. Lubię wiedzieć, że w razie potrzeby policja zadziała szybko i w ekspresowym tempie spieprzy z MZ, czyli z miejsc zagrożonych.

Od razu wiem, skąd biorą się doktryny polityczne. U każdej bowiem stoi cwaniak, któremu się nie chce płacić podatków. Mnie by się nie chciało płacić za TAKIE poczucie bezpieczeństwa.


Robotę ochędożyliśmy w miarę szybko [w międzyczasie TAK ZWANYM wtranżoliłam Monte, które poprzedniego wieczora dostałam od Fascika (Muuuuuuuaaaaaaaahhhh!):

Bez Monte nie ma wyjazdu. Nie ma zabawy. Bez Monte nie będzie niczego! © CheEvara




ale do Warszawy już tak szybko zebrać się nie mogliśmy, bo obiecałam zabrać do stolicy menagierkie tegoż chłopaka, z którym robotę mieliśmy do zrobienia. I wcześniej niż przed 22 wymknąć się z Pomorja nie mogliśmy. Podróż do chaty spędziłam obok mojego roweru na tylnym siedzeniu fotografowej fury i wcale nie narzekam. Poprzytulaliśmy się nawet. Nie jestem szczególnie ckliwa, ale LUBIĘ TO. Specyk też:D


Pomijam, BO JUŻ TO WIECIE, że o 4:30 zasnęłam w końcu w cywilizowanym miejscu, w łóżku, w domu, już bez Speca. Gdyby był czysty, to... czemu nie?

A po czterech godzinach spania trzeba było pojechać do roboty. Barbarzyństwo.
Kategoria >50 km


Dane wyjazdu:
66.24 km 59.44 km teren
02:50 h 23.38 km/h:
Maks. pr.:46.50 km/h
Temperatura:15.0
HR max:179 ( 93%)
HR avg:160 ( 83%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1556 kcal

Leśna wyrypa, czyli ósmy, choć mój pierwszy, Leśny Maraton Rowerowy

Sobota, 7 maja 2011 · dodano: 13.05.2011 | Komentarze 9

O mojej służbowej delegacyi na Pomorje wiedziałam od dwóch tygodniu, jakoś mocno mimochodem wspomniałam o niej na mailu exocetowi, który zgłaszał obiekcje co do mojej słowności (słowa klucze to: opona Speca, poczta polska, sąsiad exoceta) i



NAHLE!

Nahle we w tej rozmowie via mail okazało się, że skoro moja robota wypada DOPIERO ósmego maja, MOGIE, A NAWET MUSZĘ wykorzystać to, że dnia siódmego (dla niewtajemniczonych oraz posługujących się kalendarzem Inków oraz Inek - równouprawnienie, nieprawdaż - czyli poprzedzającego) nadarza się okazja ściganka we Wejherowie.
Co mi Rafał wziął i zajawił. No tom zatarła ręce. Co prawda nie czułam się szczególnie zregenerowana po sierpcowej Mazovii i podłamana lekko swoją formą postanowiłam sobie, że potraktuję tamtejsze giga (66 km) hobbystycznie.

A że ambicję mam chorą, oczywiście z tego hobby niewiele wyszło.

A miałam się nie spawać i napalać tym bardziej, że do Wejherowa dotarłam z kumplem z pracy po trzeciej w nocy, a raczej po trzeciej NAD RANEM.
TYM samym ranem, kiedy miałam usłyszeć STAAAAART! Spanie w samochodzie nigdy mi nie wychodziło, zawsze się budzę, jak prędkość spada poniżej setki.

Ponieważ jestem stara, wmawiam sobie, że ilość snu ma znaczenie – w tym wieku człowiek se to musi racjonalizować, toteż rano uznałam, że tym bardziej, 4 godziny konkretnego spania nie będą czynnikiem, który mi pomoże w maratonie.

Czułam się spierniczona, żeby nie powiedzieć SPIERNICZAŁA.

Na śniadanie w hotelu nie było już prawie nic oprócz gotowanego psa zmielonego z budą, popielniczką, dwutygodniowym workiem śmieci kiszącym się na słońcu. Innymi słowy nie miałam chęci na parówki.

A jajecznicę wyżarła jakaś gruba locha, która epatowała swoim BMI powyżej 60 wylewającym się znad paska od spodni, który wyglądał, jakby dzwonił do Houston ze zgłoszeniem problemu.

Tym bardziej odechciało mi się jeść.

Do tego nie jestem, jakimś wygą wyścigowym, bo zaczęłam regularnie maratonować się w tym roku, ale zawsze mam stres i nerwa.

Tym bardziej odechciało mi się jeść.

Wmusiłam w siebie kanapkie, bo z pustego to i kruk człowiekowi wilkiem i udaliśmy się z moim delegacyjnym fotograferem do Kępina. Gdzie już samochodem na wjeździe ugrzęźliśmy w piachu.

Zresztą wcześniej obczytałam się w relację puchatego, który objechał trasę i kurwił na to, jak ów szlaczek wyglądał. No dobra, kurwiłabym ja, Puchaty ją opisał.

Zanosiło się na małą reminiscencję z Sierpca, gdzie zwieziono kilka światowych pustyń.

Zdzwoniliśmy się z exocetem, ja czekając na niego stanęłam w kolejeczce po ujmujący, uroczy, rozczulający numerek startowy namalowany na kartce flamarkiem i już w kolejce zachowałam się brzydko, rozwarszawiając się, bo stanęłam dokładnie nie we właściwej i gdy już przyszła maj tern, pan mi obwieścił, że głąby, które przez telefon nie zarejestrowały się, powinny skorzystać z kolejeczki obok. No to skorzystałam. Wpieprzając się jak Paciaciakowa na roraty – na sam przódeczek tego ogonka.
Ale nikt nie protestował.

FRAJERZY.

Pan rejestrujący zdziwił się, żem „na prowincję przybyła aż ze stolicy”, na co dość filozoficznie go pouczyłam, że wszyscy żyjemy w jednej globalnej wiosce. Tylko li jedynie chrząknął i prawie z wrażenia zapomniał zgarnąć ode mnie cwaj dyszken za startieren.

Idą zipy, czyli trytytki! © CheEvara



Znalazłam się też JAKOŚ z emoniką, a raczej to ona mnie namierzyła i odczułam w powietrzu wiszącą, wręcz dekonspirującą się zapachem piwa (polewali nieopodal już od-przed-startu) integrację.

Rozgrzaliśmy się z exocetem, i już na tym etapie trasę zakwalifikowałam jako – fachowo rzecz ujmując i przy użyciu żargonu kolarskiego – chujową. Siedem pierwszych kilometrów zaliczało się na asfalcie, gdzie wiedziałam, ze ucieknie mi nawet gajowy (startował na takiej kozie), o koksach z białymi plasterkami na nosach nie wspominając.

Jeszcze zanim ruszyliśmy exocet musiał podmuchać w oponkie. Captainy, powiadasz… Tubelessy, rzeczesz… Wolę chyba moje cegły;). Nie pamiętam, kiedy dobijałam im powietrza.

To byłaby najlepsza obietnica przedwyborcza na billboardzie: exocet podyma;) © CheEvara




Jaka ja tu jestem zafascynowana! © CheEvara



No i ruszyly my. Start ostry, niesektorowy i po tym cholernym asfalcie. Potraciłam w cholerę minut na tymże odcinku, które potem zaczęłam pieczołowicie odrabiać na nierównym. To akurat mi nieźle wychodzi.

Start ostry i wszyscy mi spieprzają © CheEvara


Ale myślałam, że się dosłownie porzygam na tych piaskach. Takiej kopaniny nie było nawet w Sierpcu. Jednak patrząc na to, jak inni się okopują, dziwowałam się nawet, że tak sprawnie przedzieram się przez tę kuwetę. Pierwszą pętlę i całkiem niezły czas zniszczył mi łańcuch, który wziął i się zakleszczył na przedniej przerzucie.

No to kacze cipsko – wycedziłam do siebie. I zabrałam się do skuwania. Zrobiłam to w miarę szybko, choć oczywiście z łap spinka mi wypadła prosto do piachu (i tak 4 razy) i zanim ją dobyłam, obok mnie przejechali ci, którzy robili już dwunastą – z planowanych na dystansie giga trzech – pętlę.

W końcu zlikwidowałam tę kurewską awarię i mogłam wskoczyć na rower. I z mozołem odrabiać straty. Dogoniłam Gosię, która potem mi zwiała, gdy ja wdałam się w gadkę z blondyneczką, która cięła w kolarskiej koszulce rasta. Nie mogłam obok niej przejechać obojętnie. Oprócz zajebiaszczej koszulki miała też niezłe nogi i jak się okazało, same się nie zrobiły - od pięciu lat dziewuszka prowadzi spinning w Gdańsku. Technicznie jednak niezbyt sobie radziła i co i rusz zostawała mi w tyle na piaskach. Miłosiernie jednak czekałam, w końcu to maraton nie najwyższego dla mnie priorytetu.

Ale finalnie straciłam cierpliwość i jak tylko dogonił nas jakiś jej znajomy, wyrwałam do przodu.

Na końcu drugiej pętli czekał na mnie i mój fotografer i exocet, który rzucił info, ile minut straty mam do trzech lasek przede mną, które zaczęły trzecią pętlę.

Wjeżdżam na trzecią pętelkie i słucham, co wrzeszczy exocet © CheEvara



Zakręcowawszy oczywiście zaryłam w kuwecie:

Na zakręcie wpadłam w okopy © CheEvara


A że mam traumę czwartego miejsca, na ogromnym wkurwie zaczęłam te straty odrabiać, wściekając się na siebie, że wdałam się w ploty na drugiej pętli..

Gdzieś po drodze całkiem uroczo odpadła mi gumowa końcówka od bukłakowej rurki i zgubiłam ją w piachu.

UMRĘ TU, KURWA, Z PRAGNIENIA, nooooooo – załkałam.

Jechałam jak wściekła, ale zdołałam dogonić tylko jedną dziewuszkę. Co dało mi trzecie miejsce. Ale tego nie wiedziałam od razu.

Wjazd na metę i analogowe liczenie czasu. Czad! © CheEvara


Na mecie czekał na mnie exocet, dobiegła emonika i doprawdy nie wiem, JAK TO SIĘ stało, że siedzieliśmy już przy piwku.


Z Emoniką było wesoło. W sumie jak inaczej miałoby być?;) © CheEvara



Dooobry team, a nawet dream team! © CheEvara




No dobra, tu już siedzimy po piwku © CheEvara




Dziwnie tak czeka się na dekorację, gdy się do końca nie wie, czy się będzie dekorowanym. Zliczanie wyników – RĘCZNE!!! – trwało dobre dwie godziny, więc nasza integracja odbywała się w najlepsze. Nie przeszkadzało nam, że w kolejce do piwa stało się i stało, bo wysiadł agregat i kij podawał pianę, a nie żywe piwo. I co obsługa nalała do kubasów, wybierała łyżką. MASAKRA I ZBRODNIA.

I tak wypiłyśmy z emoniką tyle, ile trzeba, choć w sumie przynajmniej o dwa za mało.

Zaświadczam osobiście ja, że obśmiałam się jak norka i kapkie żal mi było mojego fotografera, który musiał wysłuchiwać bandy rowerowych maniaków. Nawet dostrzegłam ulgę na jego gębie, gdy ktoś do niego zadzwonił i mógł się od tych popieprzeńców, czyli nas oddalić.

Chciałabym też zaznaczyć, że jeśli przy okazji następnego spotkania z Che exocet i puchaty przyjadą samochodami, to normalnie POPRZEBIJAM WAM OPONY, KURNA!!

W końcu doszło do najmilszego i Kołodziej czyli Che został wywołany.

Ale dlaczego ja się tu MIZIAŁAM z mundurowym, to matko i córko NIE WIEM!!
Pamiętam, że tylko odbierawszy od niego - puchar? Figurkie? Nie wiem, jak to nazwać, ale to, co zastępowało puchar – powiedziałam mu szczerze, że:

LLLLLLLUBIĘ TO!!! Yeeeeeeeaaaaaaah

I ten mi wpadł w objęcia.

Dlaczego ja się tu obściskuję z gajowym, to ni kuta nie kojarzę:D © CheEvara


Mimo podium w wersji 2D, czyli w sumie braku podium, ustawiłyśmy się z dziewczynami profesjonalnie:

Na wirtualnym podium ustawiłyśmy się jak trzeba;) © CheEvara



BTW, lasce z pierwszego miejsca pogratulowałam, zapytałam, co ma w nogach, a ona mi na to:

ŻYŁY MNIE BOLĄ.

Takiej odpowiedzi to ja się nie spodziewałam:D



Potem nastąpiła tombola z wypaśnymi nagrodami (kaski, liczniki, oświetlenia, błotniki) i – jak łatwo się domyślić – całe gówno dostałam. Nawet zniżki na kurs prawa jazdy w wejherowskiej szkole. Acz spodziewałam się takiej nagrody, bo przecież to byłby chichot losu – dostać nagrodę, z której nawet nie mogłabym skorzystać.

Dziecko-sierotka losującego numery powinno się wytargać za uszy. Bo i rower Kross dostał ktoś inny, kto oczywiście nie zasłużył. Bo wiadomo, że ten rower należał się mua.

Ale znajcie mą dobroć. Oddałam z godnością.


Imprezka rozjechała się w swoje strony.

Ale.

Emonika, Puchaty, exocet – to JEST DO POWTÓRZENIA!!
Rzekłam.

A wieczorem spotkałam się z Fascikiem i jego sympatyczną narzeczoną, obżarliśmy się na sztywno naleśnikami – ja w ramach uzupełniania glikogenu, Fascik – ładowania węglami, bo dnia następnego wybierał się na Thule Cup, obśmialiśmy się i rozejszliśmy też wieczorkiem NIESTETY w poczuciu ogromnego towarzyskiego niedosytu.

A od Fascika dostałam Monte na pożegnaniue. Chciał kupić całą zgrzewkę, ale była tylko jedna sztuka. Na widok której i TAK SIĘ SPOCIŁAM.

Zajebiaszczy był to dzień.

Ale dlaczego nie mam nawet pół zdjęcia z Fascikiem i jego narzeczoną, Majką, to nie wiem. Tym bardziej, że towarzyszył nam mój redakcyjny fotograf:D.
Kategoria >50 km, zawody


Dane wyjazdu:
52.36 km 9.54 km teren
02:08 h 24.54 km/h:
Maks. pr.:51.50 km/h
Temperatura:11.0
HR max:177 ( 92%)
HR avg:142 ( 73%)
Podjazdy: 24 m
Kalorie: 987 kcal

Jak ja lubię tak wszystko na wariata

Piątek, 6 maja 2011 · dodano: 12.05.2011 | Komentarze 14

Zapowiadał się ciężki piątek, bo a to w sobotę maraton w Wejherowie, na który zdecydowałam się pojechać dzięki exocetowi, a to w niedzielę materiał foto do zrobienia w Gdańsku. I na wszystko to należało DOJECHAĆ.
O właśnie, przypomniałam sobie, że do puli pierdyliarda dni składających się na mój zaległy urlop muszę doliczyć niedzielę, w którą przecież pracowałam. Co też skwapliwie uczynię. Znaczy się DOLICZĘ SE.

Już. Doliczyłam.
Jak mówię, że coś zrobię, to to robię.
Czasem jednak zajmuje mi to chwilę. Na przykład sześć tygodni.

Ale nie o tym.

Miałam ruszać z fotograferem od razu po robocie, ale okazało się, że nie zabrałam wszystkich rzeczy ze sobą i pojechałam po arbajcie curyk nach hałze, co oczywiście ucieszyło mnie, bo plan zwany „minimum pięć dyszek dziennie” został wykonan. No i wstydziłabym się tu zrobić wpis z kilometrażem rzędu 21 km. Na ten przykład.

Popowrotnie z pracy ponownie zeksplorowałam tę fajną nadwiślańską ścieżkę, po której POZWOLYŁ mi jeździć obcy17 i wtedy to odkryłam, że ma ona jedną, ale to silną wadę.

Jebane robaki, które pikują w sam środek giemby* rowerzysty. A nie, przepraszam. Jebany tryliard robaków.

Bleeeeh.

I taka wstępnie najedzona dobiłam do domu, co by spakować mandżur i zrobić szczęśliwej drogi już czas.



* giemba to według mojej licealnej biologicy otwór, w którym ektoderma łączy się z endodermą.

Dane wyjazdu:
57.64 km 0.00 km teren
02:46 h 20.83 km/h:
Maks. pr.:56.00 km/h
Temperatura:14.0
HR max:179 ( 93%)
HR avg:149 ( 77%)
Podjazdy: 38 m
Kalorie: 1238 kcal

Muszę kupić sobie jeszcze jeden rower

Czwartek, 5 maja 2011 · dodano: 11.05.2011 | Komentarze 21

No bo tak. Jak oddam Centka na serwis, to teraz, w miesiącach tak zwanego szczytu, jego renowacja, reanimacja i resuscytacja, a być może nawet i restrukturyzacja potrwa dobry tydzień. I to po znajomości oraz wyłącznie dzięki temu, że jestem zajebista, co zamierzam mocno w najbliższym czasie gloryfikować.

Czyli nie mam czym jeździć. Bo:
a) Rockhopper jest nie od wożenia mojego zadu do pracy
b) Na fullu nie jestem w stanie zrobić nawet 80% treningu, który zazwyczaj robię, jadąc do pracy.

Jak nic, muszę mieć jeszcze jeden rower. Tym bardziej, że rano spadła mi szklanka. Co – wszyscy wiedzą przecie, a poza tym tak pisze/jest napisane w księdze wietnamskich przysłów i powiedzeń z doliny Mekongu – oznacza oczywiście, że muszę mieć jeszcze jeden rower.

Cholera, no.

Nie mam czym jeździć.


AirBike znowu mnie wkurwił. Tym razem kaskiem. Niby mają, a jednak nie mają. Od próby wyjęcia z magazynu tegoż hauera (który według wewewe na magazynie jest i spoczywa), która to próba zakończyła się weryfikacją naoczną sprzedawcy, że jednak na magazynie helmeta nie ma, minął TYDZIEŃ, a według wewewe ciągle ten kask na magazynie jest.

Czego się nie dotknę w kwestii kupowania w AB, to czary, magia i kontiki.

Nowe Beastie Boys podobuje mie sie

&feature=player_embedded#at=82

Poza tym po każdym telefonie do AB mam dokładną ochotę zrobić podobny rozpierdol.

Dane wyjazdu:
44.28 km 0.00 km teren
01:33 h 28.57 km/h:
Maks. pr.:59.50 km/h
Temperatura:6.0
HR max:188 ( 97%)
HR avg:151 ( 78%)
Podjazdy: 33 m
Kalorie: 682 kcal

Obezwładniłam się właśnie przy pomocy Monte

Środa, 4 maja 2011 · dodano: 06.05.2011 | Komentarze 21

No i staram się przeanalizować, kiedy mi ono obrzydnie. Choć... jeśli pisany mu jest los piwa, to raczej do przeżarcia się Monte nie dojdzie.
I jedno i drugie rozpiżdża mi dietę w drobnicę.
O ile jakąkolwiek dietą można nazwać unieszkodliwienie się czterema piwami po zakończeniu dystansu giga.
Ale z drugiej strony, życie jest za krótkie, żeby żreć mało Monte.

Jeśli naprawdę istniało coś takiego jak sztuka alchemii, to przez całe średniowiecze i 1/3 odrodzenia pracowano własnie nad Monte.

Pomaratonową środę spędziłam na fullu, no kurna wytelepało mnie w Sierpcu, niech w nagrodę pobuja. Wygląda na to, że po tym weekendzie oba Spece idą do konserwy, czyli na przeglądy. W fullu piszczy przedni hamulec i coś od wycieczki po Kampinosie tłucze mi damper, a w ścigancie po czterech maratonach będzie do zrobienia trzysta osiemnaście procent normalnego serwisu.

TAK, CIĄGLE SZUKAM SPONSORA.

Nie ukrywam, że lekko skacowana udałam się w środę do pracy, dojazd na eFeSeRze dodatkowo mnie upodlił, pulsometr darł ryja, że nie tyle jestem przed zawałem, co już mocno po jego drugiej stronie... Wykończy mnie to ściganie się:D

A w piątek juwenalia w Łorsoł i zagra Vava, a ja będę kisić się we furze, co by w sobotę rano zmieść maraton we Wejherowie:)



Solówka Pablo jest tu przegenialna.

Dane wyjazdu:
92.20 km 89.94 km teren
04:20 h 21.28 km/h:
Maks. pr.:55.50 km/h
Temperatura:5.0
HR max:187 ( 97%)
HR avg:169 ( 88%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2295 kcal

Mazovia w Sierpcu, czyli przejazd przez Saharę

Wtorek, 3 maja 2011 · dodano: 05.05.2011 | Komentarze 45

Zamiarem moim było odkuć się za Chorzele i uczyniłam to ja. Trzecie miejsce na giga myślę, że styka. Dobrze, że po tym gównianym dziewiątym w Chorzelach, nie musiałam rzeźbić znów od początku, czyli od piątego.

Urzekło mnie jeszcze, że na koniec zostałam oskarżona o oszustwo i skrócenie trasy, no ale człowiek z tak zwanych nerw pierdoli różne bzdury. A człowiek, a raczej baba, której umknęło pudło, ZWŁASZCZA. W kontrze miałam na końcu języka powiedzenie szanownej koleżance, że od tego pędu powietrza tak jej się posrało na fałdach, że i oczy zaczęły niedomagać, ale zmieliłam jedynie pod nosem w towarzystwie jej i jednej z lasek od orgów litościwe „NO DZIEWCZYNO, APELUJĘ DO CIEBIE”.
I przynajmniej wyszłam na jednostkę kulturalną. Choć chęć wielka była wyjechać z czachy. Tym bardziej, że sama się podłożyła, zaczynając nadawać na mnie od wysunięcia mocnego wielce argumentu o tym, że dowodów nie ma żadnych, ale jest przekonana, że trasę sobie sama ustaliłam.

Bo rzekę przejechałam mostkiem, nie brodem.

Usłyszawszy to zmieliłam w paszczęce pełen litości brecht, spojrzałam na laskę od orgów, i zagrawszy brwiami w akcie okazania litości oraz uznawszy za niewarte zachodu prostytuowanie się z walczącą z własnymi omamami bajkerką, odwróciłam się do tak zwanego forum, czyli zgromadzenia. DUPĄ i poszłam do dobrej kobiety od polewania piw. Na trzeźwo strasznie źle przyjmuję, jak komuś się jebie pod kopułą.

I tych piw na pusty żołądek przyjęłam cztery.

Pewnie dlatego, że tym razem makaron z olejem został wzbogacony o oregano, ZATEM piwo było jedynym godnym przyjęcia izotonikiem i węglem. Zróbcie coś kurwa z tym cateringiem, bo jak wsiadaliśmy do fury z Niewe i Goro, żeby oddalić się do Warszawy, byłam już całkiem przyjemnie nieważka. Przecież idzie się schlać bez opamiętania.
Obezwładniłam się w ciągu pół godziny.


Co ja oprócz tego mogę napisać jeszcze. Towarzystwo Niewe i Goro od samego raniuśka, bo zabrali mnie ze sobą, zapewniło mi przedobry humor. Wjechałam chłopakom na ambicję i też pojechali giga.
Z Goro wjechałam na metę koło w koło, z przybitym żółwikiem, i sam Zamana jeden wie, jak to się stało, że wynik mój jest o dwie minuty lepszy od wyniku Goro.
Niewe, cwaniaczek, na metę wjechał w idealnym momencie, gdy ja już wiedziałam od mojego dyrka sportowego, że mam pudło i szłam sobie taka uchachana z polanym dla siebie piwem. Które Niewe uznał za własne i mnie go pozbawił.

Tu czekam na polanie. Jak ten żubr:D

To jakieś niedopatrzenie, że ja nie trzymam piwa :D © CheEvara




Trasa IMHO chyba najgorsza do tej pory, raczej płasko i pod hasłem „łata piasku przechodzi w piasku łatę”. Ujechałam się na tych dziewięćdziesięciu kaemach piaskownicy o wiele bardziej niż na jakichkolwiek podjazdach. Których w Sierpcu zliczyłam nagle dwa godne wymienienia w ogóle. Może jakbym w sobotę jechała Złoty Stok, to by mnie mazowiecki plaskacz ucieszył. Ale nie.

Zaliczyłam na jakimś zdradzieckim pieńku PRZECUDNEJ URODY ołwer de kierownik i jeszcze do teraz mi obraz lata. A w prawym kolanie okraszonym na zewnątrz siniakiem dekady, coś obija się z prawa do lewa.

Prawie cały maraton przejechałam z Markiem Walczakiem z M5, który w Chorzelach też padł ofiarą braku oznaczeń na giga. Więc było co przedyskutować podczas wyścigu. Gdzieś po drodze dojechałam też ppawla, który finalnie dołączył do mnie i do Marka i wyglądało na to, że w takim teamie dotrzemy na metę. Ale jak dogoniła nas wcześniej opisana koleżanka, dla której jechałam to „krótsze giga”, i która jęła mi to imputować, to mnie wkurw szarpnął zaraz po tym, jak dostałam skrętu dupy w poprzek i wyrwałam do przodu, wkładając jej trzy minuty.
Trochę szacunku do kurwy nędzy.


Co jeszcze…
Ujął mnie pociąg towarowy, który zatrzymał szósty i siódmy sektor jakieś 5 km od startu.
Przed pociągiem wszyscy równi! © CheEvara


Obśmiałam się, ale prawdziwego ataku dostałam w środę, czytając brednie na forum Mazovii. Puenta ich jest taka, że ten pociąg wsadził nam dwie minuty.

Tak, tyle, że ten pociąg był dla Jadzi, niech se Jadzia wsadzi.
Ludzie. Czepcie się dupy waszej osobistej albo nawet i sierpeckiej krowy.

A już poważnie, to myślę, że maszynista miał pełne portki ze strachu, jak paru głąbów przeskoczyło mu na gazetę na drugą stronę.
Chcesz się zabić tłumoku, to rozpędź się na górskiej serpentynie i przez trzy minuty nie skręcaj. I nie angażuj w to nikogo.



No i o. Pogoda sprawiła, że dekoracji przyglądała się garstka ludzi, a umiejscowienie ceremonii na jakiejś górce i to, że wywoływano mnie z pięć razy (byłam strasznie zajęta piciem piwa z Niewe i Goro na dole) zaowocowało tym, że na pudło wlazłam bez Szpeca. Nie było też Zetinho, który ma pod tym względem na mnie wpływ przemożny.

Więc na podium samiuśkam, bez Szpecucha
pudełko w Sierpcu - LUBIĘ TO! © CheEvara




Aaaaa, na pierwszym miejscu stanęła Kaśka Ebert, która wygrała też giga w Złotym Stoku. Na pewno żre stejki. Zrobiła mnie na trasie i albo ma armatę między nogami, albo ma tam te, no… stejki. Anbeliwybol.

Także tego.

Tym razem focha strzelam na Fascika, bo szuja przyjechał na Mazowsze, ma moją komóreczkę, do tego wyprzedził mnie chwilę przed rozjazdem mega/giga i nic kuźwa nie rzekł był. W sobotę będę w Wejherowie, w niedzielę w Gdańsku, lepiej Ty tam Michał podejmij mnie piwem i chmielem w ramach zadośćuczynienia. Bo kurna, takie stype Ci wyprawie, że cały naród będzie Ci zazdraszczał!

Byłam blisko poznania emoniki, jarbla gdzieś mi po trasie też umknął, kantele uciekła, bo zimno… Tylko Niewe i Goro byli ze mną, by błyszczeć mojom chwałom i być glamór oraz szajning stars.



Uprzejmie donoszę, że z pucharu piwa pić nie należy, chyba że ma się japę taką, iż naleśniki na płasko można wtranżalać. Jak się nie ma, to można porozlewać, a to przecież KANIBALIZM, a sodomia.


Ale formę życia to ja jednak miałam w Chorzelach, to se ne vrati kuźwa?

P.S. Dzięki Niewe za foty!

Dane wyjazdu:
67.84 km 12.52 km teren
03:12 h 21.20 km/h:
Maks. pr.:46.50 km/h
Temperatura:7.0
HR max:167 ( 86%)
HR avg:135 ( 70%)
Podjazdy: 21 m
Kalorie: 1352 kcal

Dzicz w mieście

Poniedziałek, 2 maja 2011 · dodano: 11.05.2011 | Komentarze 60

Wyjątkowo nie mam na myśli tych matołów rowerzystów, których powinno się wysłać na jakiś jebany kurs jeżdżenia na rowerze w mieście, bo im cieplej, tym bardziej wkurw mnie nosi, jak muszę takich tłuków omijać, a raczej nad nimi przelatywać, bo jeżdżą całą ścieżką w sposób – łagodnie mówiąc – nieskoordynowany. Albo będę wozić ze sobą lasso albo przytwierdzę sobie do kiery bazukę albo założę sobie na prawą rękę piracki hak i będę w ten sposób likwidować pomyłki ludzkości.

Może w ramach jakichś akcji w rodzaju „Podaruj dzieciom słońce”, może trzeba by wymyślić podobny projekt na zasadzie

PODARUJ TŁUMOKOWI 10 DEKO MÓZGU

?

Alboco.

Dlatego też lekkim zbawieniem jest ściecha nadwiślana po praskiej stronie Wisły. Za wielu rowerzystów tam nie ma JESZCZE i jak tylko wychodzę z pracy o takich porach, które normalny człowiek nazwałby NORMALNYMI, a dla mnie to jeszcze wcześnie, wiem, co będzie działo się na rozmaitych drogach rowerowych, napylam ZATEM do domu tamtędy.

Bo jeszcze mało tych idiotów o tym dukciku wie.

A jak się zwiedzą, to naprawdę będę jeździć z garotą. Przynajmniej.

Takoż przedmaratonowy dzień spędziłam ja na krótkim, kontrolnym i regeneracyjnym tripie właśnie tamtędy. Co by nie mówić, ścieżek ów jest prikrasny i daje genialny wiu na lewy brzeg Wisły. Centrum Kopernika super, wieczorne odpalanie podzamkowej fontanny z dalekiej perspektywy też miodzio. Ale mnie najbardziej jarają tam dwie rzeczy: typowa dla podmokłych terenów niesamowita zieleń krzaczorów i na wysokości Stadionu Narodowego właśnie... tenże Stadion przebijający się między drzewami.

Szkoda tylko, że ten stadion przebija się między drzewami dizajnem ruskiej torby.
Kategoria >50 km