Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2012

Dystans całkowity:1952.92 km (w terenie 376.61 km; 19.28%)
Czas w ruchu:101:11
Średnia prędkość:19.30 km/h
Maksymalna prędkość:61.70 km/h
Suma podjazdów:12375 m
Maks. tętno maksymalne:178 (90 %)
Maks. tętno średnie:155 (79 %)
Suma kalorii:61517 kcal
Liczba aktywności:31
Średnio na aktywność:63.00 km i 3h 15m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
24.93 km 0.00 km teren
01:06 h 22.66 km/h:
Maks. pr.:33.20 km/h
Temperatura:18.0
HR max:131 ( 66%)
HR avg:112 ( 57%)
Podjazdy:134 m
Kalorie: 707 kcal

To ja może dziś ostatecznie zniszczę serwery BS!

Czwartek, 21 czerwca 2012 · dodano: 26.06.2012 | Komentarze 2

I dodam jeszcze jeden-dwa wpisy.
Z tego samego dnia, ale na dwóch rowerach, bo taka była POCZEBA w ów czwartek.

W niedzielę po moim – można by rzec – chujowieńkim wykonie w Lublinie dostałam za karę (nieśmiało w to zaczynam wierzyć;)) od Wojcia PRIKAZ wystąpienia w Karpaczu u Golonki.

Zorganizowałam sobie zatem transporcik, co wyglądało tak, że zadzwoniłam do teamowego PAŁEREJDOWEGO wyjadacza (przerwałam mu tym samym regenerację po MTB Trophy), wmówiłam mu, że CHCE jechać ze mną do Karpacza, nie przyjęłam do wiadomości ewentualności, że nie chce i czekałam na znak sygnał.

Na takie dictum Bartek pozostał bezbronny:). I musiał tylko wyjazd potwierdzić.

Ja zaś miałam – według jego wskazówek zabrać fulla i stawić się popołudniem pod jego pracą.

Ale żebym się mogła zabrać, musiałam najpierw się skompensować, w związku z czym o poranku (umownie rzecz ujmując) czmychnęłam se sztywniakiem-ścigaczem do Niewe, a połączyłam to z koniecznością odbioru plecaka, który przetrzymywał dla okupu.

Odzyskanie trochę mnie kosztowało, ale finalnie dobiliśmy targu, znaczy się NEGOŁSZIJEJSZEN się powiodły. Znaczy się, ja plecak mam, co ma Niewe (oprócz władzy), to nie ustaliłam.

Może Niewe ma po prostu leżeć i pić?;)

Nie mogłam zanadto się rozwarszawiać, bo musiałam jeszcze gnać do domu oporządzić fulla, wymienić dętkie, bo cuś nie sztymowała (czemu ja zawsze wszystko na ostatni MOMĘT??) i to – myly PAŃSTWO - rozpocznie piękniutką hecę, która przeciągnie się do soboty z maratonem w Karpaczu włącznie.

Zatem STAY TUNED.


Dane wyjazdu:
82.66 km 17.67 km teren
04:32 h 18.23 km/h:
Maks. pr.:39.60 km/h
Temperatura:21.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:150 ( 76%)
Podjazdy:273 m
Kalorie: 2647 kcal

Jedni psują, a ja symuluję

Środa, 20 czerwca 2012 · dodano: 26.06.2012 | Komentarze 12

Zasadniczo nigdy nie udaję;), a tym razem tak wypadło, że mam to uczynić.

I teraz mam udawać yyyy ten… no… WYŚCIG.

Najbardziej poprawnie by to było uczynić na trenażerze – mając i filmik z przejazdu trasy MP, i ówczesny wykres z Garmęna, ale ja trenażer schowałam tak, żeby nie mieć ochoty, siły i nawet krztyny determinacji, by go szukać i wyjąć.
Nie tyle ubłagałam Wojtka, bym symulować mogła na rundzie, co jakby stało się to samoistnie.

Pojechałam więc. A tam lotosowe KULARZE. Względnie po cywilu. I psują.

Taki ładny, prosty i zwykły zjazd był! A oni wzięli i o!

Iiiiiii jak ja teraz tu na mieszczuchu zjadę?:D © CheEvara



Szkodnik szkodzi;) ©



Lub też PACZĄ, jak inni psują:

A inny opiera się o łopatę, pewnie, by ją złamać ©



POPACZYŁAM chwilę i ja, w tak zwanym międzyczasie przedzwonił Wojteczek i mua – chcąc, nie chcąc – pojechałam udawać.

A te świnie przerwały swoją robotę, se siadły na górce – w ogóle zlazła się ta Erbajkowa szarańcza – i mi przeszkadzały! I tylko pytali, ile mi zostało. I krzyczeli jakieś sprośne rzeczy!

Koledzy, kurwa, z klubu!:)

Pełnych dwóch godzin nakazanych nie zrobiłam, bo na ostatniej rundzie wywalałam się jak pijaczek niecelujący już ręką w płot. No i nowu ŻEM prawie zgubiła Garmina w piachu.

Dołączyłam po wszystkim do chłopaków, ale zanim mogłam nawiązać z nimi transmisję, musiałam dłuuuuuuuuuuuugo leżeć w mrówkach i szyszkach.

Straszne było to udawanie.
Moja jaskra analna odnośnie aktualnie posiadanej przeze mnie formy tylko się pogłębiła.


Dane wyjazdu:
44.96 km 6.88 km teren
02:09 h 20.91 km/h:
Maks. pr.:41.50 km/h
Temperatura:23.0
HR max:151 ( 77%)
HR avg:121 ( 61%)
Podjazdy:166 m
Kalorie: 1303 kcal

O tym jak zza winkla zaatakowała mnie rowerzystka

Wtorek, 19 czerwca 2012 · dodano: 26.06.2012 | Komentarze 9

A pizgła we mnie! Aż mię się plomby wszystkie poluzowały i te... no... WOLEJBOLE w oczach poodklejały.

Wszystko przez Karolinę, bo miała ze mną kompensowaća, ale nie, musiała AKURAT W TEN DZIEŃ, kiedy ja nie mam treningu pójść i utknąć w banku.

Kupiła se tego Szpeca i co? I nie chce już z Centkiem jeździć.

Tom się kontrolnie obraziła i w ramach pielęgnowania tegoż wróciłam sobie terenem do domu – po betonach, baumach i asfaltach przewijały się zbyt wkurwiające tłumy. No i ta babeczka, co to mnię CZASŁA. Przelała mojego czarka z gorczycą, czy jakoś tak.

Będziesz musiała się z tego spowiadać u samego księdza biskupa, ty plombobójczyni, ty!


Staram się gonić z wpisami, bo już aż sama nie mogę doczekać się noty z Karpacza oraz zawartego w niej mojego autoironicznego ekshibicjonizmu. No ale do Karpacza jeszcze kapkę.

Ale się sama dopinguję, do czegpo nowe The Hives bardzo się nadają!

&feature=related



Dane wyjazdu:
64.02 km 9.30 km teren
02:58 h 21.58 km/h:
Maks. pr.:39.60 km/h
Temperatura:21.0
HR max:152 ( 77%)
HR avg:121 ( 61%)
Podjazdy:232 m
Kalorie: 2039 kcal
Rower:

Nie zrobiła notatek, to i nie wie, co jeździła

Poniedziałek, 18 czerwca 2012 · dodano: 26.06.2012 | Komentarze 0

Na pewno jeździła kompensaNcję, bo tak mędrzec pewien zapowiedział.

Na delikatnym wkurwieniu po wczoraj. W moim przypadku pozycja obowiązkowa, bo ja lubię się wkurwiać. Tak w sumie, po wyliczeniu pochodnych i amplitud.

Ze ścigacza dobywają mnię się jakieś stuki, ale ja wiem? Wczoraj on się mną nie interesował, to i dziś ja go ignoruję. Masz, dziadu!:)

Straszne poruszenie w kontaktach po moim lublinowym/lublińskim/lubelskim WYCOFIE. Wszyscy pytają. Znaczy wszyscy zainteresowani, bo ci co nie, to... no raczej nie.

Pffffff, kto bogatemu zabroni się wycofać?

Tak czy owak.

Wieczorem siłowienka i znów BORowy rentgenik.

A ja se dziś – pomiędzy wkurwikiem – taki ZEN zaprowadzam:




Łaaaaadne to.


Dane wyjazdu:
54.14 km 48.00 km teren
02:32 h 21.37 km/h:
Maks. pr.:46.80 km/h
Temperatura:27.0
HR max:178 ( 90%)
HR avg:155 ( 79%)
Podjazdy:431 m
Kalorie: 1546 kcal

Lublin-srublin! Mazovia tam, TAMÓJ!

Niedziela, 17 czerwca 2012 · dodano: 25.06.2012 | Komentarze 16

No dobra, gawiedź se życzy, to ja piszę.
Niechaj i tak się dzieje.

Acz mazoviowy Lublin wali mnie we wszystkie dostępne otwory (z naciskiem na nosowe), a teraz, kiedym zaliczyła Karpacz u GG, wali mnie w dwójnasób. Również w trójząb.

Mógłby to być fajny wpis, bo dzień zaczął się od skaczącego po mnie małego szkodnika – tak na maraton jeszcze nie wstawałam;) – a mowa o owocu żywota Niewego (nie wiem, czy Jezus, czy też je ZUS).

Równie fajna była trasa TAM, acz dotarliśmy na styk, czego nie lubię, a parę rzeczy jeszcze zostało do odhaczenia przed startem.

Mogłoby to wszystko wyglądać inaczej, gdyby nie chuj w oko i kawałek szkła. A ja myślałam, że najbardziej przesrane ma na przykład ptak z lękiem wysokości. No ewentualnie ryba, która boi się wody.

Ale nie, tego dnia padło na mnię.

I tak se teraz patrzam na nagle dwie fotki z tego maratonu i chyba patrzam na nie jak wół na masarza. Tak jakoś nieprzychylnie.

Co zaliczam na plus to akcenty towarzyskie, bom i zapoznała osobiście marcina0604 – ja bym pewnie nie rozpoznała, ale o rzecz w drugą stronę martwić się nie musiałam;), pogadałam z całe wieki niewidzianym greqiem (z którym startowaliśmy z jednego sektorka-tralalorka) – ściganie ściganiem, ale ja mimo całej swojej aspołeczności (mniej lub bardziej uaktywnionej) lubię w tych spędach właśnie to.

No to lu:
A ponoć nieważne, jak się zaczyna:D © CheEvara


Start miałam niezły, wreszcie usiadłam tym szybszym na koło, a jak odpadłam, to znaleźli się następni wybawiciele – jak greq czy Możaniuńciu, z którym wymieniliśmy się jeszcze przed startem oczywiście workiem szpil, podszytych oczywiście miłością i sentymentem. Michał ładnie mnie przeprowadził przez pierwszy dość błotnisty teren, ale chyba kosztowało mnie to za dużo, bo poczułam wypłukanie z żył wszystkiego, co mogłoby dać moc ( oraz… awgatapała!). Troszeńkę osłabłam jak koń w rzeźnym transporcie.

Zignorowałam owo lekutko gorsze samopoczucie, wciągnęłam batonsa i pognałam dalej. Po to, żeby na jakimś – nie wiem – chyba trzydziestym kilometrze poczuć miękkość pod dupą.

Oszkurwa! Tego, snejka znaczy, to na maratonie chyba jeszcze nie przerabiałam.
Zabulgotałam gniewnie jak ksiądz Skarga na obrazie Matejki i ze słońcem napierdalającym mi w kask wzięłam się za robotę. Skierowanko na dętkowanko.

Jak na mnie, POJSZŁO mi całkiem sprawnie. Skorzystałam z okazji tegoż pitlejna, wciągnęłam jeszcze żela i wystartowałam znowu.

Po czym jak mną nie wstrząśnie dorodny womit! Zjechałam w poziomki – wstyd by był, gdyby okoliczności były bardziej miłosne, jak na przykład chruśniak może – i niestety zrzygałam się jak dziecko po kursie na karuzeli.

Nagrzany żel go w dupę mać.

Troszeńkę wyjałowiona ruszyłam dalej, ale w sumie tylko po to, żeby się dowiedzieć, że oto nastał dla mnie dzień maratonu ladnszafto-znawczego.

Bez paliwa i Lambórdżini, tamagoczi, czy inna syrenka Bosto nie pozapierdala.

Niniejszym wyprzedziła mnie cała damska reprezentacja giga.

Wzniosłam się na imponujące – nawet jak na mnie – wyżyny wkurwienia i postanowiłam MIMO WSZYSTKO nieco przycisnąć. Ale powietrze mi z koła ULATAŁO i jedyne, co mogłam zrobić, to gloryfikować swoją zarzyganą zajebistość. Też mimo wszystko.

Bo nie wiem, czy to przez ten żel, czy przez co, może polipy na dupie Kim Dzong Konga Ila, telepało mną jak kiedyś, gdym jako gówniara definitywnie przedawkowała słońce. Gile w nosie prawie mi zamarzały.
Było słabo.

A potem się snuję, wkarviona i zła i w ogóle © CheEvara


Ci, którzy mnie wyprzedzali i pytali, co tak kiepsko, niech się cieszą, że nie miałam zbyt wielkiej koncentracji ku temu, by ich zjebać, albo choć przynajmniej oświadczyć, że doradzam oddalenie się, a jak nie, to szykujcie szyję, oberżnę łby tępym kozikiem i wszystko to zaleję spirytem!
Nie pomagasz, to się nie odzywaj. Tama mała moja kapryśna prośba.

Mnie pozostało jedynie kontrolować sekcję ptaszaną, konkretnie pawie (udar, kurwa, czy co??), dodymać ŁOPONKĘ i jakoś doturlać się do rozjazdu mega/giga, po czym wyjątkowo skorzystać z tego pierwszego.

PRZYNAJMNIEJ TO NIE BYŁ FIT.

Potem już snułam się do celu, rozważając skrupulatnie, jak żyć, jak rzyć, jak rzygać.
Panie premierze i suko Sabo.

Adam, który mi towarzyszył jakiś odcinek – też mu chyba coś dolegało – miał okazję jechać z zieloną na ryju Che i dostąpić zaszczytu usłyszenia, że zmierzam w krzaki, na pit stop na rzyganko.
Może i nieelegancko, ale co miałam powiedzieć, że zaraz będzie soundtrack z filmu Godzilla kontra Hedora?

Tak czy inaczej. Zjechałam na metę, poczłapałam do biura zawodów wycofać start i poszłam umrzeć z zimna do stanowiska teamowego.

Jakąś szokującą chwilę później przybył pod Airbike GIGOWY Niewe, który nieźle nawywijał w świecie ścigantów, przynajmniej do momentu naprostowania wyników:).
Ale co się niektórzy zapienili z zazdrości, to ich (i mój z tego ubaw).

Teamowo w sumie wyszło ciulowo, tylko dwa pudła (Aśka chora, Danielo potrącony przez jakieś kurestwo w blachosmrodzie, ja w dupie), ale jednak jakoś to logo zaistniało tu i tam.

Jak se przypomnę, to w ubiegłym roku w Szczytnie miałam coś podobnego, tyle że wtedy jeszcze dałam radę stanąć na pudle na mega.

Taki chuj teraz.

No i? Warto było upominać się o tę smutną jak pizda notkę?:P




Dane wyjazdu:
71.48 km 6.41 km teren
03:33 h 20.14 km/h:
Maks. pr.:38.00 km/h
Temperatura:26.0
HR max:171 ( 87%)
HR avg:123 ( 62%)
Podjazdy:252 m
Kalorie: 2223 kcal

Się wprowadzam

Sobota, 16 czerwca 2012 · dodano: 24.06.2012 | Komentarze 7

Mam szczoteczkę do zębów, swój ręcznik, swoje zajebiste towarzystwo i z tym wszystkim tugeda cuzamen (acz tylko w przenośni, przynajmniej w przypadku szczoteczki i ręcznika) jadem siem wprowadzić. Bo Wojteczek zadrynił, co mam robić, jak żyć, w co wierzyć i… be carrefour, hu ju low.

No i zadzwonił też z instrukcjami i treningiem. Z tym wprowadzeniem.

A że ino w zasadzie rozgrzewkie miałam cyknąć, ową wprowadzkę i rozjazd wybrałam se Lasek Bielański. Bo w miarę blisko.

Tam się wprowadzę. Tak zdecydowałam i to się wykona.

Miałam tak wprowadzać się pięć razy, ale jeden sprincik trafił mię się w chwili zjazdu i – abym poczuła się zajebista bardziej – musiałam to poprawić. Więc zrobiłam tych SZPRINTÓW sześć.

Jakaś babeczka kurwiła na mnie, że tu rowerem się nie tłuczemy, na co jej odpowiedziałam, że nie wiem, niewidoma jestem, na znaki niniejszym nie PACZĘ, po czym naprawdę cieszyłam się, że jestem widoma jak najbardziej, bo jej minę zapamiętam przynajmniej do pięćdziesiątki. Czyli jeszcze trochę.

Tych z Was, którzy czekają na Mazoviowo-Lublinowy wpis, uprzedzam, iż naprawdę nie ma o czym mówić, a poza tym obiecałam gdzieś tu publicznie, że owa nota będzie zawierała li jedynie podmiot liryczny, którym jest GÓWNO.

To GÓWNO było też na maratonie, zatem, wybaczcie, ale będę oszczędna w środkach wyrazu.
No chyba, że wpis wzbogacę i będzie brzmiał: „Gówno, kurwa, gówno”. Na przykład. Bo może jeszcze brzmieć „Kurwa, gówno, kurwa”.

Aaaaaa wieczorem, po spakowaniu gratów, pobieżyłam w stronę Domu Zła, bo stamtąd miała nazajutrz wyruszyć wesoła ekskursja na GÓWNIANY Lublin.
W kompensaNcji pomknęłam!


Wpis zawierał lokowanie brzydkich słów. Jeśli się głębiej wczytać.


Dane wyjazdu:
106.08 km 13.40 km teren
06:36 h 16.07 km/h:
Maks. pr.:33.50 km/h
Temperatura:25.0
HR max:147 ( 75%)
HR avg:106 ( 54%)
Podjazdy:194 m
Kalorie: 2685 kcal

Superkomp... nie! To była GIGAkompensacja!

Piątek, 15 czerwca 2012 · dodano: 20.06.2012 | Komentarze 33

Pod każdutkim względem. I objętości, oraz czasu, a także towarzystwa.

Wyciągłam (bo blisko miałam) Wiolkę na rower.
Spodziewałam się komplikacji, że jej się odechciało, że może raczej umówmy się na wczoraj, że żelazko na gazie, a może tsunami w Indonezji, a tu proszzzzzę. JE-DZIE-MY.

I nie, nie chodzi mi o to, że Wiolka niechętna jest aktywności jakiejkolwiek, ale w naszej długoletniej znajomości bywa tak, że my się przez miesiąc na coś namawiamy, a potem wychodzi z tego małe śmierdzące GUANIĄTKO.

Na szczęście żadna z nas nie ma o to do siebie pretensji:D A poza tym jest to taki typ znajomości, że może nam przez pół roku wystarczyć info, że jedna z drugą żyją i nikt się nie przypierdala, że ktoś nie zadzwonił, nie napisał. Nikt się nie napina zbędnie.

To mi się podoba, bo ja wyjątkowo nie znoszę zobowiązań.

I jak coś muszę, to bardzo dążę do udowodnienia, że chujaprawda. NIE MUSZĘ.

Zgarnęłam dziewczyninę spod Decathlonu w Markach (z działu promocji, jak nic:)):

Chyba był grany WYTOP:D © CheEvara



i nie informując jej o celu przejachy, zabrałam ją na terenową ście nad Vistulą.

A ja cel miałam jasny – jadę po kapcie do Airbike oraz z kieleckimi filmikami dla Wojcia.

Trasa terenowa przypadła Wiolce mocno do gustu, moje żadne tempo również, co bardzo zresztą sprzyjało wymianie niusów z żyzni i raboty. I gadałyśmy se. Dużo. Z przerwą na incydent.

Bo przy wyjeździe z knajpy Boathouse byłyśmy świadkami (świadkowymi??) rowerowo-blachowego zdarzenia. Które mnie tylko poirytowało, że tak zacznę opowieść od środka morza.

Bo.
Se z dołu, pewnie Z BRANCZU w Boathouse wyjeżdżał gadający przez komórę koleś w czarnej lajmuzin. We w lexusie. Jedyną opcją, jaką mógł poczynić był wyjazd na Wał Miedzeszyński w prawo. Tradycją jest, co robią kierowcy w takich sytuacjach – wyjeżdżając w prawo i przecinając przy tym chodnik/przejście dla pieszych, patrzą wyłącznie w lewo. Na ulicę, nie na chodnik. Ten dodatkowo jeszcze gadał przez telefon. I czyniąc to oraz wyjeżdżając z parkingu, wciągnął niemal pod siebie kolesia, który nadjechał na rowerze z prawej strony.

Ja zamarłam, Wiolka też. Oczami chorej wyobraźni widziałam głowę tego rowerzysty, która się turla po ulicy, bo lexus spycha go na Wał pod inny samochód.

Na szczęście w porę lexusista przestał PACZAĆ w lewo, popaczał przed się, dojrzał, że taranuje kogoś („taranuje” jest mocno na wyrost, bo boleś prędkość miał żadną). I się zatrzymał.

I się zaczęło. Rowerzysta dostał piany – poniekąd wstępnie słusznej, bo mnie też zwykle adrenalina ponosi w takich sytuacjach (zwyczajowo albo daję winowajcy w ryj z rozpędu albo rozpierdalam lusterka), ale stopniowo przestającej mieć sens, bo kierowca raz, że w ogóle się nie ciskał, dwa swoją winę rozumiał. PANIAŁ.

Za to rowerzysta nakurwiał wściekłością jak byk i trochę wydawało się, że wstępne stadium furii ma dopiero przed sobą.

Podobnie jak walkę o sprawiedliwość i odznakę prawego Dżona Łejna.

Bo najpierw – widowiskowo wkurwiony – chciał dzwonić po policję. Miotał się przy tym i sam nie wiedział, czy dzwonić telefonem, torbą, rowerem, czy może nosem. Zanim coś w ogóle przedsięwziął, darł ryja na swego niedoszłego oprawcę. Ja w tym wszystkim starałam się mediować, ale powoli zaczęłam dryfować w ciepłej lagunie złości i irytacji, acz usiłowałam zachować spokojny ton. Koleś z samochodu wyznał, że OK, zagapił się na dziewczyny (hły, hły), że gadał przez komórę, że nie POPACZYŁ, wszystko to wie i chce wyjaśnić, nie ma zamiaru uciekać i takie tam, a rowerzysta (wkurwiając mnie z sukcesem coraz bardziej, bo miałam wrażenie, że teraz, jak ma publikę, to wcale nie interesuje go sprawiedliwość i misja edukacyjna, a po prostu załączył mu się kogucik i kozak – trochę w sandałach jednakowoż) dalej wydobywał z siebie swój nieskładny monolog i pogróżki, że zaraz zadzwoni po policję (ciągle nie było jasne czym) i nadal nie był w stanie nawiązać połączenia z winowajcą.

I se tak gadali jeden przez drugiego, na różnych nutach pięciolinii, w międzyczasie tego wszystkiego rowerzysta zażądał doraźnych dowodów na trzeźwość kolesia z lexusa i nakazał mu sobie chuchnąć, czym ROZJEBAŁ MNIE doszczętnie i uznałam, że to jest właśnie ten moment, kiedy trzeba głośno powiedzieć
CHYBAŚ STARY KAPEŃKĘ OCZADZIAŁ.

Oświadczyłam, że nie mam czasu asystować przy tej żenie, bo teraz to już zupełnie nie wiem, co koleś chce osiągnąć, zaproponowałam, żeby sobie dali po męsku w twarz, a jak nie, to my sobie jedziemy, bo chyba obecność dup jeszcze gorzej na ich zdolności mediacyjne wpływa.

I choć maniery zachowałam sanacyjne, to tylko zebrana w kąciku ust ślina mogła zdradzać fakt o szalejącym w moim wnętrzu inferno. I że jak się w porę nie oddalę, to obaj dostaną w papy na okoliczność tak zwanego porozumienia stron.

Ale do dziś widzę brecht Wiolki na to CHUCHNIJ i niedowierzający, zażenowany śmiech kolesia z lexusa.

Najlepsze jest to, że chuchał.

No. To ze zdarzeń drogowych lekcję odrobiłyśmy.


Na KENie, dokąd dotarłyśmy wzdłuż Trasy Siekierkowskiej:

A czy ty słyszysz? © CheEvara



zakupy trzasnęłam, zgrałam Wojteczkowi filmy, przypomniałam się chłopakom na serwisie, bo kawałek czasu do nich nie zaglądałam i ruszyłyśmy do chałup. Niestety tych z małej litery. Niemal tą samą trasą, bo Wiolka ów teren znalazła jako świetny. Był nawet mały plan nabrowczykowania się, ale w chaszczach ukrywała się podstępnie straż miejska, pełna mandatowej żądzy.

Na mocy koniecznej zatem modyfikacji planów przystanęłyśmy przy podponiatowskiej plaży, nieopodal stadionu, w knajpie, bo może zrobimy BRONKA na legalu, polegując na leżakach, ale jakem usłyszała od obsługi, że piwo leją tu za dychacza, wyrzekłam tylko niedostatecznie cicho
CHYBA WAS PRZYMOCNO POJEBAŁO i zasądziłam odwrót.

Za dychę to ja mogę pić świetne pepickie piwo w Czeskiej Baszcie, a nie rozwodnionego Carlsberga z plastiku. Troszeńkę się jednak szanujmy, kurwa mać.

Pitstopa bezalkoholowego zrobiłyśmy zaś na cyplu przy moście Śląsko-Dąbrowskim (jak śpiewał Andrus o kimś tam, że ma znamię na mostku, na mostku Śląsko-Dąbrowskim;)), gdzie literaturze chciała stać się zadość i chciała nas rozdziobać jednooso... yyy jednoczłonkowa delegacja kruków i wron. Ptaki są przerażające z tym PACZENIEM jednym okiem i zarazem bokiem.

Na banany był niechętny. wybredny ciul © CheEvara



Nie wygląda to na środek stolicy i ro jest właśnie zajebiste © CheEvara



Na koniec moja odpowiedź na żądanie uśmiechu

BIAŁA DŁOŃ:D © CheEvara



Odprawiłam Wiolkę w miejsce, skąd ją pobrałam i wróciłam do domu, naprawić szkody całodzienne wyrządzone niejedzeniem (bardzo mądrym w miejsce koniecznego ładowania węglami przed maratonem), po czym ciągle kompensując, czmychnęłam w stronę i zachodzącego słońca i Gora z małym gadżetem, który miał usprawnić pracę jego roweru.

Ponad sto kilometrów kompensacji... O tym nie przeczytacie w żadnych fachowych podręcznikach:D


Dane wyjazdu:
91.13 km 7.61 km teren
04:10 h 21.87 km/h:
Maks. pr.:44.20 km/h
Temperatura:21.0
HR max:168 ( 85%)
HR avg:134 ( 68%)
Podjazdy:474 m
Kalorie: 3074 kcal

A niby po sterydzie to idzie

Czwartek, 14 czerwca 2012 · dodano: 19.06.2012 | Komentarze 4

O, jednak sprawiedliwość jest. Dziś nie uległam ZMOKNANCJI. Che lubi to.

Lubi też taki trening, w którym pada hasło PODJAZDY. W ogóle to słowo sprawia, że Che ekscytuje się i podnieca niczym parkowy ekshibicjonista.

A fakt, że forma Che jest w dupie, Che ma tam, gdzie Jasiu pana majstra może w dupę pocałować.

A przynajmniej tak się wydaje. I Che, i Jasiowi, i panu, i dupie. Tylko wspomnianej formie wydaje się najmniej.

I to jest tak, że w ogóle nic tylko usiąść i pozwolić cycom opaść.

Ale się nie zrażam. Tak jak tym, że schudłam już całe cztery deko.

Tym, że na razie zmuszona jestem robić treningi po nocach też staram się nie przejmować, acz jest to trudne o trzeciej nad ranem, kiedy pikawa raczy mi się wreszcie uspokajać i docierać do mojego durnego jestestwa, że troszeńkę ciemno i jest i może tak… śpij już, kurwa, co?

Nom.

U mnię w pracy, w oficynie jest sobie agencja aktorska zwana…

No kurwa, zawsze mnie to rozwesela!

Zwana… Nobody Is Perfect

Tak się nazywa (kiedyś na przykład przedzierałam się do swojej jamy chama przez hordy – naprawdę hordy! – wylaszczonych MILFÓW, którym się przyjrzałam na tyle dobrze, by doznać objawienia, że hitem sezonu w cieniach do powiek jest kolor turkus Adriatyku, oraz by doznać także olśnienia, iż nazwa agencji jest naprawdę uzasadniona).

I dziś schodzę se ja, a na piętrze tymże JEBIE tak niedyskretnie marihuaną, że se myślę…

KORA PRZYSZŁA! Razem z psem Ramonką!
Nie miałam czasu zaczekać i poprosić o auto...3gramy.

A na koniec mam takie spostrzeżenie, że ci z kolektury nie potrafią trafić moich numerów. Nie mają, cioty, na mnie sposobu.


Dane wyjazdu:
120.25 km 17.40 km teren
05:09 h 23.35 km/h:
Maks. pr.:40.90 km/h
Temperatura:19.0
HR max:167 ( 85%)
HR avg:137 ( 69%)
Podjazdy:186 m
Kalorie: 3547 kcal

Jak na razie jest niesprawiedliwie

Środa, 13 czerwca 2012 · dodano: 19.06.2012 | Komentarze 9

Uwaga, ten tekst będzie zawierał lokowanie próby żalenia się i jęczenia!

No bo w poniedziałek rano zmokłam, wczoraj nie, dziś zmokłam. Jak nie nawilży mi dupy jutro, uznam, że sprawiedliwość jednak istnieje.
Na razie człon w oko.

A może to taka nowa jednostka treningowa.Jazda w kompensacji i w deszczu. Zapytam.

I jeszcze, żebyśmy mieli obraz, że chuj w oko to prawdziwy chuj w oko, to mam o to:

Przecieram ci ja zalepialce, a to nie sen © CheEvara



A ja dziś mam zapiertalać pięć godzin w wytrzymałości, co wszak na slickach byłoby znacznie przyjemniejsze zawżdy.

Nie to nie – strzeliłam rano focha i pojechaliśmy moczyć swee narządy oraz podzespoły wespół z Centurionem. W przypadku którego – zauważyłam i odnotowałam – amortyzator podczas deszczu pracuje jakby spokojniej się zachowuje, nie drze ryja, nie kopie i nie tłucze. Mnie po nadgarstkach.

TAK, JESZCZE GO NIE WYMIENIŁAM.

Czyli odpowiednie nawilżenie potrafi zdziałać cuda.

No i o. Z powodu stanu zwanego lekutkim zajebem w miejscu zarabiania pieniędzy nie zdążyłam zajechać na posesję swą i oddać jej mój plecak, który – jak się okaże – będzie miał w planach i skrupulatnie je wypełni, te plany, – wkurwiać mnie swoją obecnością podczas moich najukochańszych sprincików.

Muszę se jakąś traskie jak najmniej samochodową na te 4-5 godzin wymyślić, bom tym razem niemal herzklekotu dostała. Macie kurwa cały tydzień na jazdę tędy, ale nie, musicie jechać wtedy, kiedy ja, tak?


Jedyne, co fajne dziś było, to wczesna noc pachnąca – dokładnie w Kazuniu – truskawkami. Potem już było mniej fajnie, bo wjebałam się w OFROŁDY, ciemne jak brownie zeżarte przez Kameruńczyka wzdłuż siódemki (te ofrołdy wzdłóuż siódemki, nie brownie i nie Kameruńczyk, choć nie wiem, ciemno było, nie zauważyłam żadnego murzyna w rogu) i wytłukło mnie – na tym niby nawilżonym – widelcu tak, że szukam plomb. Pewnie gdzieś w okolicach dwunastnicy są.


Bardzo bym chciała zastosować się do polecenia mojej naczelnej, które wywiesiła na plakacie w kołchozie. Brzmi se ono CARPE THAT FUCKING DIEM, ale ja bym pokusiła się o maluśką parafrazę, na mocy której pójdę i prześpię jeden ów fucking diem.

Na koniec dnia załatałam se slicka i o. Patrzcie go, jaki skurwysyn:


Winowajca nawet nie postarał się o należyty kamuflaż © CheEvara



Pewnie z PZPNu.


Dane wyjazdu:
97.96 km 0.00 km teren
04:41 h 20.92 km/h:
Maks. pr.:44.20 km/h
Temperatura:22.0
HR max:168 ( 85%)
HR avg:123 ( 62%)
Podjazdy:359 m
Kalorie: 2970 kcal

A gdy gramy z Rosjanami, ja zapie…trenuję

Wtorek, 12 czerwca 2012 · dodano: 18.06.2012 | Komentarze 16

Na slickach po mieście i to jest fantastiś!


Trochę wyłamuję się z konwencji i wtedy, gdy wszyscy zbroją się w te debilne szaliki, czapki, malują se pyski, ja wolę popedałować.

I pieprzycie głupoty z tym olewaniem Euro i chodzeniem na rower – podczas popołudniowych kilka godzin na Specu spotkałam TRZECH rowerzystów, a reszta wylęgła dopiero po ostatnim gwizdku. Nie mówię, że mi to nie leży. Wolę jak jest pusto. Tyle że ten hejt pilkoszałowy jest jakby kapkę dwulicowy.

Ale, ale. Zrobiłam moje sprinty, zrobiłam WYCZYMAŁOŹDŹ i późnym... przedpółnocem mogłam powrócić do domu.

I se tak wyjeżdżałam z Dewajtis w sumie zaciekawiona mocno wynikiem, w ciemnościach przy podjeździe natknęłam się na radiowóz. Se myślę, że nawiążę transmisję i dowiem się, zaspokoję ciekawość:

- Panowie pewnie wiedzą, ile nam do jaja wrzepili?
- Eeeeee, gdzie wrzepili! Wygraliśmy 1:1! – usłyszałam.

No proszę. Człowiek przeżył prawie trzy dichi i się dowiaduje nowych rzeczy jeszcze. Zwycięski remis.
A to ci!

A w radiowozie standardowo pachniało kebabem;).


Jednakowoż… superekstramega lansiarskim trendem Ojro jest teraz wrzucenie se na ŁOLA FB foty z sobą i murawą Narodowego w tle. Ja jebię. I pewnie wydaje się tym wszystkim „złolowanym”, że są absolutnie wyjątkowi. Na pewno jesteście. Jak tysiąc wam podobnych.



A jak się człowiekowi chce jednocześnie i spać, i jeść, to co jest wyżej w piramidzie potrzeb?

Earl pewnie wie;)