Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Styczeń, 2012

Dystans całkowity:1590.11 km (w terenie 184.05 km; 11.57%)
Czas w ruchu:79:09
Średnia prędkość:20.09 km/h
Maksymalna prędkość:42.90 km/h
Suma podjazdów:514 m
Maks. tętno maksymalne:176 (89 %)
Maks. tętno średnie:146 (74 %)
Suma kalorii:36068 kcal
Liczba aktywności:31
Średnio na aktywność:51.29 km i 2h 33m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
73.28 km 6.40 km teren
03:19 h 22.09 km/h:
Maks. pr.:42.90 km/h
Temperatura:4.0
HR max:157 ( 80%)
HR avg:130 ( 66%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1345 kcal

W sumie to ostatni dzień względnego luzu

Poniedziałek, 9 stycznia 2012 · dodano: 09.01.2012 | Komentarze 6

Chociaż na tym całym moim wolnym miałam zajęć tyle, że wydawało mi się, iż zatranżalam do roboty. Jutro zatranżalam już na serio i nawet SZCZYGĘ odwłokiem. Z radości. Bo przestanę się BŹDZIĄGWIĆ, skoro gdzieś będę musiała dotrzeć na czas.

Z całego procesu wybierania się na rower najbardziej nienawidzę UBIERANIA SIĘ. Oesu, ile ja zbędnych operacji wykonuję, zanim wylezę, zanim naciągnę te RAJTUZY. Żoze Mórinio uznałby to za klasyczny trening. Tak się przy tym męczę.


Mimo że jestem mistrzem w świata w takim właśnie snuciu się, to mam jednak fana z Finlandii (na moim Movescount). Z radością dowiem się, jak brzmi CHE JEST ZAJE po fińsku.

Jak brzmi powyższe w formie bełkotu po spożyciu Finlandii już wiem:).

Przy okazji dziś snułam się też na rowerze. 28km/h to maks, co potrafiłam zmłócić moimi obolałymi szkitami. Nawet nie podjęłam wyzwania jakiegoś NocnegoRowerowca, który mi śmignął obok na Nowym Świecie. Ja wtedy już sobie umierałam przy 65.-tym kaemie.

A tymczasem można się pościgać. A raczej się sprawdzić.
Info jest tu i tu. To jak?


Dane wyjazdu:
85.80 km 11.00 km teren
04:01 h 21.36 km/h:
Maks. pr.:39.40 km/h
Temperatura:5.0
HR max:174 ( 88%)
HR avg:137 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1647 kcal

Treningunciu tralaluńciu

Niedziela, 8 stycznia 2012 · dodano: 09.01.2012 | Komentarze 4

I nie tylko. Ale pierwsze tego dnia wyjście na rower było po to, żeby się zsiekać, skatować, wedle planu af kors.

Jak wychodzę, to już na samą myśl mnie nogi bolą. Postękujemy razem ze Speckiem. Ale tylko zwieramy się na odcinku dupa-siodło, już jest dobrze. I se śpiewamy:

JESZCZE BYM NIE KOŃCZYŁ, JESZCZE BYM POTAŃCZYŁ!

Jak to niektórzy piszą, ZAŁOŻENIA zrealizowałam co do złotówki.

Swoją drogą, nie wiem, co mnie dziś o poranku skłoniło do życia, a raczej do niejebnięcia sobie w głowę po tym, jak wesołym i radosnym sobotnim wieczorem przyszło mi do głowy zapoznać się z filmem „Biutiful” Iñárritu. Bożesztymój, nic tylko dołączyć. I coś sobie zrobić, niekoniecznie wyszukanego.

Na szczęście mamy Hustinę Kołolczyk, po naszemu Dżastinę Kołolczyk, a po stołecznemu Justynę Kowalczyk. Aż chce się żyć, jak tylko człowiek zobaczy, jak dojebuje NA GÓRCE tej schorowanej Norweżce.


No i proszę ja Was, GILSTATS: idzie już trzeci tydzień [strasznie lubię czasownik IDZIE w odniesieniu do jednostek czasu. Również podoba mi się: a BĘDZIE TO już z trzeci dzień!].

Paczam na mapkie, skąd się klika na Che-blogaska i widzę Alicante i już spieszę pozdrowić moją najukochańszą hiszpańską żonę, która kiedyś uratowała mnie od pustynnej burzy, jakem przemierzała Centurionem Hiszpanię i już prawie kitrałam się na plażę, żeby rozbić bazę, nocny obóz, a tu sami anieli zesłali mi Agatę. Oraz jej wielkie mieszkanie, wielką lodówkę i wieeeeelkie serce. MUAAAAAH!:)
Kategoria >50 km, trening


Dane wyjazdu:
16.50 km 0.00 km teren
00:43 h 23.02 km/h:
Maks. pr.:31.60 km/h
Temperatura:3.0
HR max:153 ( 78%)
HR avg:121 ( 61%)
Podjazdy: m
Kalorie: 412 kcal

No i fytnes klap

Sobota, 7 stycznia 2012 · dodano: 07.01.2012 | Komentarze 17

Uruchomiłam Centka, odwróciwszy mu wcześniej mostek, co by ujemny był, jak w Specu, se MNIEY WIENCY odmierzyłam krawieckiem centymetrem odległości w-specowe, przesunęłam to i owo w Centku i o. Pognałam, bo w planie było.

Co prawda, zakwasy mam po środzie takie, że chodzę jak Quasimodo, ewentualnie Urban, który sam siebie określił chujem na kaczych nogach, ale żyję nadzieją, że kiedyś mi to minie, a póki co udaję, że tego nie ma.

Kiepsko udaję;)

A to właśnie jest Fuks, czyli Farciarz, który ostatecznie został jednak Bonusem:

A to właśnie Farciarz vel Fuks, vel Bonus © CheEvara


No przepikny jest;):

Se bonus odpoczywa po biegowym spacerze © CheEvara


Ponoć to pies BIEGOWY, nie umie po prostu spacerować. Kurde, przydałby mi się. Na pewno nie zataczałby takich chorych kręgów jak ja przez moją bladą orientację w terenie. Raczej znałby łej tu hołm.


Pobiegłabym jutro z tymi, którzy policzą się z cukrzycą. 5 km to jest cztery razy mniej, niż ja robię błądząc:D.


Dane wyjazdu:
53.83 km 15.47 km teren
02:49 h 19.11 km/h:
Maks. pr.:33.80 km/h
Temperatura:3.0
HR max:171 ( 87%)
HR avg:146 ( 74%)
Podjazdy:412 m
Kalorie: 1354 kcal

Znowu cwaj wpisen, ale co rzetelność, to rzetelność:D

Sobota, 7 stycznia 2012 · dodano: 07.01.2012 | Komentarze 2

Ależ różne uczucia mną WSTRZĄCHAJĄ, jak mam wstać w weekend o poranku, o brzasku, o dnieniu, o świcie (odpowiednie podkreślić). Jak mi się wtedy wyć chce! Nawet wtedy, jak wybieram się na moją rundę do Jabłonny. Naprawdę, nawet WTEDY. Jasne, że potem wsiadam na rower i jest zajebiście (extra, wypas, super, miodzio-lodzio – odpowiednie skreślić), ale zanim do tego dojdzie, to…

Szkurwa, jak ja cierpię!

I niby się zbieram, niby się ogarniam, ubieram te cholerne trykoty, zakładam pulsak na kierę, pakuję nerę-saszetę, ale tak naprawdę to się strasznie BŹDZIĄGWIĘ.

Potrafię i godzinę tak się ogarniać. Nienawidzę tego.

Potem oczywiście zapylam z tętnem zawałowym, żeby zdążyć.

Ale dojeżdżam, widzę Wojtka, widzę ekipę, czuję pot na plecach i uwielbiam to. I potem uwielbiam te podjazdy, te zjazdy, te mokre liście i tę jazdę w kółko (jak twierdzą niektórzy;)). Nawet jestem w stanie polubić tę dżebaną frustrację, gdy chcę podjechać, a nie mogę, bo w całej mojej bystrości, moim rozgarnięciu, przyjeżdżam na rundę na slickach (z myślą, że A JAKOŚ TO BĘDZIE, JAK BĘDZIE TAK BĘDZIE), które to w liściach buksują. I gdy za pierwszym razem mi nie idzie, wkurwiam się, dokańczam rundę, zaczynam drugą pętlę, wkurwiona zaciskam zęby, przesuwam dupę na siodełku, przyginam się do kiery, strasznie przeklinam i w końcu mi się udaje. Znowu przeklinam, ale tym razem z samozadowolenia.
- No to jeszcze raz. Jeszcze raz – se planuję. I jadę od nowa.
I tym razem to spierdaczam.
No to znowu. I znowu przeklinam, przesuwam dupę, przyginam klatę, znowu mi się udaje, znowu przeklinam, tym razem z ukontentowania.

Rachunek jest prosty – idzie mi co druga runda.

Szkoda, że wszyscy mnie dziś opuścili, pojechali se wcześniej (a może to ja byłam po prostu dłużej) nikt świadkiem nie był, wiem zatem to ino ja. Ale. Matkę oszukam, ojca oszukam, życie oszukam, ale siebie nie oszukam.

Natury też nie oszukam. Czyli głodu. Łomatkozsynemidwomabliźniakami.

WOŁU bym zeżarła. Jak niektórzy tu;).

Uwielbiam tenże kawałek i od rana mi gro i hucy we w słuchafonach:



Nom.

Dane wyjazdu:
48.19 km 15.00 km teren
02:24 h 20.08 km/h:
Maks. pr.:36.40 km/h
Temperatura:6.0
HR max:165 ( 84%)
HR avg:135 ( 68%)
Podjazdy: m
Kalorie: 995 kcal

No. Umyłam rower, mogę pisać

Piątek, 6 stycznia 2012 · dodano: 06.01.2012 | Komentarze 20

Było z czego czyścić, bo Spec utytłał się i wczoraj – podczas towarzyskiej (Goro, Niewe i mua) przejażdżki z kultowego już, legendarnego Bemola do równie sławnego Wiktorowa, i utytłał się dzisiaj, gdyśmy z Gorem, odprowadzani przez Niewe wracali do stolicy (byśmy nie poznali, gdyby nie napisy). Ja miałam zakwasy po środowej siłowni, Goro miał chyba kaca i syndrom jazdy starym Szkotem, czyli swoim mieszczuchem i szczęśliwie dla mnie obstawiał tyły. A Niewe gnał tym cholernym, podmokłym terenem jak dzik jakiś. Łamany na szynszylę, łamane na sarenki.

Taka subtelna różnica między chłopakami polega na tym, że Niewemu odwala w terenie, Gorowi na asfalcie.

A ja zakwasy mam i tu, i tu;).

Jakeśmy się z Gorem rozstali (chlip, chlip) w Łomiankach, Niewe przeciągnął moją szlachetną, zakwaszoną postać ZAJEBISTYM zaiste singielkiem, którym to wylecielim na samych Młocinach. I tam też rozstalim się i my (chlip, chlip;))


A jakem rower już oskrobała, wylizała, nasmarowała, to zrobiłam se rundkie, żeby namierzyć, które ogniwko CZABY dosmarować.
I CZABY dosmarować wszystkie.
We w mieście przynajmniej sucho. I taka jakaś romantyczna woń Brunoxa mnie otaczała.



;)

Mniam, mniam


Dane wyjazdu:
39.52 km 8.00 km teren
02:08 h 18.53 km/h:
Maks. pr.:37.50 km/h
Temperatura:3.0
HR max:165 ( 84%)
HR avg:100 ( 51%)
Podjazdy: m
Kalorie: 969 kcal

I się zaraz skończy dobre

Czwartek, 5 stycznia 2012 · dodano: 06.01.2012 | Komentarze 9

Robota wzywa. Do roboty będę mieć kaemów mniej, tak więc będę jeździć OBRĘŻNIE, żeby mieć przynajmniej tyle, ile miałam poprzednio.
Ale to we wtorek.

Póki co, korzystam i se pozwalam na trenowanie, jak pane trenere przykazali.

Dziś sobie udowodniłam, jaką jestem orientacyjną pamułą. Polazłam pobiegać – zamiast na trening bicyklowy, z uwagi na jeszcze bardziej dramatyczne zakwasy niż ostatnio (to już tak będzie??). Potruchtałam do Lasu Bródnowskiego. Gdzie zgubiłam się dokładnie osiem razy.

- Dżebany Blair Witch Prodżekt – mamrotałam wściekła na siebie, tym bardziej, że obsługiwałam mapę w taczfonie. Obsługiwałam i biegłam dokładnie przeciwnie.

I mnie – MNIE! – chłopaki namawiają na orienty. Dalibóg, kuźwa. Zaliczę może jeden punkt (na starcie), a potem wyląduję w innym województwie, jak nic.

- Ty dżebana debilko – wymamrotałam pod swoim adresem dokładnie osiem razy. I tak mi wyszło tego marszobieganio-wracania 19 kilometrów. Przynajmniej wiem, co to Fort Lewicpol. Przynajmniej wiem też, że nowe lacze biegowe Brooksa zezwalają sprać z siebie całe dżebane błoto. Strasznie się ufajdałam.

Przez to błądzenie moje na lajtowy rower polazłam po zaplanowanym czasie. Czekający na mnie Niewe i Goro zostali zmuszeni do kreatywnego wykorzystania tego czasu. Przełożyło się to na wydane w Bemolu PIENIĄSE i na naszą póżniejszą średnią. Chłopaki ulitowali się nad moim wielce spalonym zewłokiem i jechali w tempie rekreacyjnym.

Abym za nimi ZDANŻAŁA. I jakoś zdanżałam, popadając w paroksyzmy zakwaszonego bólu.

Fajne jest to:

&ob=av2e

w rzeczy samej:)


Dane wyjazdu:
46.27 km 0.00 km teren
02:19 h 19.97 km/h:
Maks. pr.:41.45 km/h
Temperatura:3.0
HR max:156 ( 79%)
HR avg:121 ( 61%)
Podjazdy: m
Kalorie: 916 kcal

PESENDŻER Andreas Wiatr proszony jest o…

Środa, 4 stycznia 2012 · dodano: 04.01.2012 | Komentarze 27

… o pospierdalanie tam, gdzie nie będzie mi przeszkadzał, mnię wnerwiał, mnię irytował i w ogóle nie będzie mnię nic!

Na przykład poleć sobie tam, gdzie jest zima. Mnie pasi to, że będziecie GDZIE indziej niż ja.

Choć – aby być szczerą – dziś, podczas nocnego roweru (teraz każde rowerowanie, które zaczyna się po 17-tej jest nocne) Andreas był spokojny, nie wadził nikomu, DUŁ w plecy… Spozierałam zatem złym okiem, to na prawo, to na lewo, GDZIE jest haczyk? Dokonałam odkrycia, że jest on na bluzie (a bluza na dyskotece, która graaa) oraz tam, gdzie jest krzyż i przemknąwszy moją nocną rundkę, wróciłam sobie do domu.

Miasto jakby wymarłe, ludzie nie lubią, jak im Andreas robi kołtun na głowie. Najwidoczniej.

Wydaje mię się takoż, że ten cały Andreas po prostu zajrzał na siłownię, gdziem dziś pielęgnowała swoją tężyznę fizyczną i widział, co czynię swoim członkom i postanowił więcej mi już nie DOJEBYWAĆ.

Straszną radość sprawiła mi nagle urwana droga dla tych wszystkich ciot w obciskach na wysokości Stadionu Narodowego, jutro przejadę TAMTĘDYK i Wam to udokumentuję, mój taczfonowy aparejt nie radzi sobie najlepiej z nocą. Kolejną uciechę miałam niecały kilometr dalej – tam DDR NAHLE się namalowuje na chodniku i równie NAHLE znika.

A ja widzę już tego ciecia, który to zaordynował. Widzę jego, jego wąs oraz jego seksualny stosunek do wszystkiego: tu się jebnie, tu się pierdolnie… I będzie pan zadowolony! Co? Projekt? Projekt, panie, to se pan zainstaluj w dupie, tu jest rzeczywistość!

Na pewno tak to wygląda. I na pewno gość ma wąsa, na dodatek oblepionego jakimś jebanym gulaszem. Z drugiego dnia Świąt jeszcze.

Łazi to za mną:



No łazi.


Dane wyjazdu:
16.64 km 0.00 km teren
00:42 h 23.77 km/h:
Maks. pr.:33.65 km/h
Temperatura:5.0
HR max:164 ( 83%)
HR avg:131 ( 66%)
Podjazdy: m
Kalorie: 512 kcal

Znowu Centim, znowu na bajceps;)

Środa, 4 stycznia 2012 · dodano: 04.01.2012 | Komentarze 5

Powoli (wraz z ustępowaniem zakwasów, czyli odwrotnie proporcjonalnie) dociera do mnie, jaka to kurna harówka, taki trening uzupełniający i takie – że się tak wyrażę – zaawansowane sportostwo:D. Prawiem obrzygała najbliższą okolicę przy trzecim obwodzie. W sensie, że na siłowni.

Jak ja się cieszyłam, kiedy po wszystkiem lazłam do roweru, żeby se popedałować.
Inna mua refleksja jest taka, że teraz to se mogę trenować i fikać i w ogóle skupić się na treningu, mogę, bo do pracy nie latam. Ale poza moimi możliwościami IMAGINACYJNYMI leży fakt, jak ja se to wszystko poukładam, jak już do roboty polezę. A gdzie tu miejsce na mój niewinny alkoholizm?:D Jak żyć, panie premierze (panie trenerze:D)? JAK ŻYĆ?

Znowu jutro będą mnie boleć nie tylko włosy, ale też buty;).

Tak mi dziś plumkają słuchafony:



A teraz wskakuję na Specka, paaaaaaa!:D


Dane wyjazdu:
100.79 km 13.00 km teren
04:18 h 23.44 km/h:
Maks. pr.:41.45 km/h
Temperatura:8.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:136 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2039 kcal
Rower:

Miałam podzielić dzień na dwa wpisy, ale

Wtorek, 3 stycznia 2012 · dodano: 03.01.2012 | Komentarze 25

Ale mam Movescount, to tam będą informaNcje treningowe, a tu se obtyndolę cały dzień.

Pikne słońce dziś zagrało, co? No to najpierw samozwańczo strzeliłam trening. W sensie, że rowerowy. Ale ciągle samozwańczo. Jak już skończyłam, to zadzwonił Wojtek z opiertolem, że dziś to miała być siłownia. Eno, panie treneirze (jak żyć?), nie było na papierze, a jak nie ma na papierze, to ja zrobię to, co lowciam. Łoweł. Sorry;).

Zadowolonam z siebie i kontenta, bo zrobiłam wszystko, co miałam, lipy nie było, kadencja wysoka była, ciemno przed oczami było. Było też słonecznie (ja-cię-sunę-robal!), ciepło i odrobinę WIEDRZYŹDZIE. Powróciłam z Bielano-Marymontu, gdziem szczelała to moje treiningo i w ramach tak zwanego rozjazdu uczyniłam powrót nadwiślańskim bulwarem. Zresetowałam Suunciaka i se pomyślałam pod Mostem Gdańskim, że luzikowo już zupełnie, już poza trenimgiem, pokręcę se pod Siekierkowski, przebiję się na tę ciemniejszą, praską stronę mocy i człyp, czlyp, człyp terenkiem, czyli moją lawli ściechą doturlam się znów pod Gdański i stąd już GŁOOOOOOODNA sieknę se do domu, uwarzę jakąś pyrę i zasiednę wczesnym wieczorem do piśmienniczych obowiązków.

Tjaaaaa, zaplanuj coś, a na pewno wyjdzie inaczej;) I wcale nie żałuję.
Gdym kończyła resetować pulsaka i już DEPAŁAM (od deptać) w pedały, nadjechały z przeciwka dwie rowerowe jednostki, Ta druga spojrzała na mnie bardziej niż przeciągle i okazał się nią być nie kto inny, jak sam quartez. Noooo tośmy przystanęli na zapoznawcze ploty, gadalim długo i dużo, aż mię dreszcz stygnięcia po nerach przebiegł. Jak quartez zeznał, galopował za kolesiem, który go wcześniej zgalopował, ale jak zobaczył mój obły fejs i pięknego Speca, nie miał wątpliwości;). No cóż, ja istnieję. Serio;).

Rozjechaliśmy się w strony różne – ja zgodnie z zamysłem opisanym powyżej, quartez do Jabłonny (ciołki, które mówią „do JabłonnEJ” niech mi przyjdą i pokażą fotodokumentację, jak wchodzą do wannEJ, zamiast do wannY oraz idą z zalotami do pannEJ, a nie do pannY).

I tak se jadę i plumkam w drugiej strefie, a że pod wiatr, to w końcówce drugiej strefy i strasznie mi tak dobrze. Słońce piękniutko nad Wisełką się chowa, szuterek na terenowej ścieżce sobie szumi pod oponkami, wyskakuję stamtąd i tnę do Żaby, a stamtąd do domu, bo nie żarłam przecie od godzin czterech.

I nie zeżrę jeszcze podczas godziny piątej.

Bo.

Na dróżce rowerowej, wzdłuż Odrowąża, a zatem wzdłuż cmentarza, z daleka majaczy mi wywalony rower. Obok roweru kuca/podnosi się ktoś/, a nieopodal czmycha pies.

- Oho, nieupilnowany wlazł pod koła – se myślę.

Dupatam, a nie wlazł pod koła.

Podjeżdżam i mam pełen obraz. Piesu jest wystrachaną, trzęsącą się znajdą, a właściciel powalonego roweru jest właścicielką, która robi wszystko, żeby psu z tych lęków nie przyszło do łba spierdalać poprzeć wtargnięcie na ulicę. Zatrzymuję się i pytam, czy cuś mogę zrobić i gdy słyszę, że laska chce go jakoś zaadoptować, w każdym razie zgarnąć stamtąd, proponuję jej, że skoczę szybko do chaty i załatwię jej smycz, żeby adoptowanie psa było łatwiejsze. No i śmignęłam. Podczas gdy ja leciałam na górę do sąsiaduńciów po smycz, Pani Mama pakowała mięsko dla psa, czyli tak zwany załącznik motywacyjny. Zgarniam to wszystko i lecę, bo mam schizę, że sierściuch w każdej chwili może spieprzyć. Kiedy pół kilometra przed miejscem, gdzie laska miała z psem na mnie czekać, spotykam tęże laske, która pedałuje w moją stronę, mam ochotę pizgnąć się w łeb. – Ty powolniaku, qyrwa mać – mamroczę do siebie.
Niepotrzebnie.

Bo kamery monitoringu wypatrzyły sytuację, wysłały na miejsce patrol eko straży miejskiej, a przybyli panowie zgodzili się poczekać, aż Dominika (przyszła właścicielka sierściucha) wróci z dowodem osobistym.

- Ej, ja mam dowód, niech mnie spiszą, po co masz dymać tam, gdzie dymasz, a potem jeszcze wracać! – zawracam ją z drogi.

Panowie sierściucha obmacali, przepikali pod kątem czipa, a że był zupełnie luźny i jakby całkiem niczyj, sprawa potoczyła się gładko. Moje dane spisano, Dominika podała swoje z głowy, pies przestał się telepać, głaskany na zmianę przez cztery osoby, nakarmiony nie tylko przytarganym przeze mnie mięsiwem, ale też chyba podwieczorkiem jednego ze strażników, który udostępnił piesowi swoją kanapkę, zainstalowałyśmy mu smycz i co? Piesu dom znalazł bez konieczności przystanku na Paluchu, gdzie trafiłby, obrożę lub smycz miał.

Pożartowałyśmy ze strażnikami, ja wyraziłam swój szał, że tak to działa, że kamery, że wysłany patrol, że kogoś ten świat jednak obchodzi, pożegnałyśmy się i… ucięłyśmy sobie sympatyczny spacer spod Żaby na Annopol – ja prowadziłam oba rowery, Dominika dała się prowadzić psu, z którego zlazł cały stres i który się rozbrykał na tyle, że emanował szczęściem posiadania pani.

Podczas naszej spacerowej konwersacji wyjszło, że ową przechadzkę robimy na wczesną Białołękę, że Dominika jest moją krajanką (Sandomierz, proszę bardzo), że zapyla w Nocnym Rowerze i że na jutro była umówiona na Paluchu po jakiegoś psa. No to już po żadnego jechać nie musi.

No proszę. Nie wierzę w żadne karmy, ale tutaj ewidentnie zadziałała ta psia karma (jest to jedyna karma, w którą jestem w stanie uwierzyć:D).

Przy Annopolu na Dominikę jednak czekał wydzwoniony wcześniej kumpel ze swoim Berlingo (kumpel też pocina na Specu – proszę, wszystko w rodzinie), do którego zapakowała się i Dominika, i Farciarz (czyli pies, tak dostał na imię, w skrócie FUKS) i Dominiki Gary Fisher.

Jak mi się uda, jutro wbijam na obiecane pierniki i na mizianko z Fuksem;).

Strasznie lubię takie dni, takie spotkania, takie przygody.

Inna sprawa, że ogłoszenie wywiesimy, że taki pies hasał tu i tam. Coś mi się wydaje, że spierdolił komuś podczas sylwestrowego szczelania. Wygląda na zadbanego, zaufanie do ludzi ma, ząbki ładniutkie… A że to to taki długowłosy wilczur, sama bym go zgarnęła;). Choć uważam, że w ręce trafił najlepsze.

My tu gadu-gadu, a dystans taki w ogóle nie z dupy.

Dane wyjazdu:
112.47 km 8.00 km teren
05:11 h 21.70 km/h:
Maks. pr.:34.72 km/h
Temperatura:5.0
HR max:164 ( 83%)
HR avg:136 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2012 kcal

No. I pierwsza stówcyna w tym roku WEJSZŁA :D

Poniedziałek, 2 stycznia 2012 · dodano: 03.01.2012 | Komentarze 10

Lekka, niezobowiązująca, niemęcząca (piszę tak, żeby Wojtek mnie nie zaebał;)).
Wpis możecie uznać za zbiorowy, bo ciągiem tych stu kaemów nie zrobiłam. Rano w napindalającej mokrej mazi lekkie 35 km (po powrocie wyglądałam, jakbym wytarzała się w piaskownicy, bo niedaleko domu to błoto, które się do mnie przykleiło – KTO bowiem ma założone błotniki, prawda – wyschło i został sama pustynia).

Musiałam się zatem OBKĄPAĆ, uprać i przeczekałam deszczową część dnia (a tym samym JASNĄ część dnia) i na drugą turę polazłam po 15-tej. A tu już za jednym zamachem objechałam moją zwykłą warszawską pętlę, przy okazji zawitałam na uroczy, schludny, przyjazny Zachodni Dworzec, gdzie zgarnęłam Panią Mamę, zapakowałam ją do taksy, taksiarzowi postawiłam wyzwanie (małymi literkami: actimela), kto pierwszy na Bródnie i zawinęłam do bazy. Wielce KONTENTA (jest przymiotnik taki dla rodzaju żeńskiego??)

Nagromadzenie tumanów na drogach rowerowych takie, że Chiny ze swoją gęstością zaludnienia mogą się cmoknąć w pierwszą krzyżową.

O, zawsze zapominam o tym napisać. Mam takiego rowerzystę, co to się z nim mijam w okolicach Ronda Żaba. Bywa, że się mijamy raniuśko i jeszcze tego samego dnia popoludniuśko. Od pewnego czasu kłaniamy się sobie w pas, co – wierzcie mi – jest lekko skomplikowane podczas jazdy. Ale szacunek jest szacunek.
Żeby tylko jeszcze w kasku popylał, nie miałabym uwag;).

Strasznie mi się podoba ta wiosna w styczniu. KUOOOOCHAM wiosnę w styczniu. Pewnie będę inaczej szczekać w kwietniu, jak doebie mrozem rzędu minus CZYDZIESTU. Ale póki co radujmy się i się nie oburzajmy. Jak ktoś chce śniegu, proszę, w USA nawala.