Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

trening

Dystans całkowity:14785.24 km (w terenie 2792.50 km; 18.89%)
Czas w ruchu:678:23
Średnia prędkość:21.79 km/h
Maksymalna prędkość:63.00 km/h
Suma podjazdów:43280 m
Maks. tętno maksymalne:197 (166 %)
Maks. tętno średnie:175 (138 %)
Suma kalorii:330949 kcal
Liczba aktywności:216
Średnio na aktywność:68.45 km i 3h 08m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
82.60 km 19.00 km teren
04:24 h 18.77 km/h:
Maks. pr.:44.80 km/h
Temperatura:14.0
HR max:173 ( 90%)
HR avg:151 ( 78%)
Podjazdy: 44 m
Kalorie: 1877 kcal

Ajć kurna, noooo

Wtorek, 1 listopada 2011 · dodano: 04.11.2011 | Komentarze 13

Miały być Gassy, Konstancin, Chojnowski PN, ale z rytmu wybił mnie zaś poranny trening, a potem zupełnie niepotrzebnie dokonany powrót do domu, gdziem się rozsiadła kolejno przy: kawie, Monte, i a-co-mi-tam-jeszcze-jednej-kawie. No i raczej stanęło na Fortach Bema, na Lesie Bemowskim, zapierniczaniu na piętnastą w okolice centrum, bo taka jedna rura miała się odezwać, a że się nie odezwała, to ja sobie przystanek na cmentarzu wojsk radzieckich przy Żwirki zrobiłam, po czym, zapętlając na Czerniaków wbiłam się na moją ulubioną ściechę terenową (Obcy, gdzie jesteś???). I jakoś tak zacnie mi wyjszło nawet.

A porą wieczorową polazłam potruchtać.
Całkiem ciekawe obszczymury siedzą w lesie bródnowskim. Muszę poćwiczyć sprinty:).

A fot cyknęłam dziś mało. Bo mi się nie chciało:)

Skromnie i symbolicznie © CheEvara



Tu leży numer 530 © CheEvara


Wołod długo nie pożył © CheEvara


Ale przynajmniej wiadomo, jak wyglądał.

I na koniec krzak:

On zbladł czy spąsowiał? :) © CheEvara


Kategoria >50 km, trening


Dane wyjazdu:
86.13 km 0.00 km teren
04:03 h 21.27 km/h:
Maks. pr.:46.40 km/h
Temperatura:13.0
HR max:171 ( 89%)
HR avg:135 ( 70%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1789 kcal

Filetowanie nożem fiskarsa

Poniedziałek, 31 października 2011 · dodano: 03.11.2011 | Komentarze 6

No i o. Ciągle bez jachtów, Karaibów, morza i piwa. Na rekrutacyjny interwiu stawiłam się zupełnie nieprzepisowo, nie kodeksowo, niezgodnie ze standardami w ałturażu rowerowym, nie chcąc zgrywać kogoś, kim potem nie będę.

Na pewno nie będę pańcią w garsonce.
Się okaże, czy to jest trendi i dżezi i zgodne z transcendencją białka jajka kurzęcego.
To, że nie będę pańcią w garsonce.

I czy da się pracować z kimś (czy w ogóle ktoś zechce!) z kimś, kto wie, że nie będzie pańcią w garsonce.

Po czym se pojechałam objazd po stolicy zrobić. Taki zwyczajny errałnd trip, taki mój, taki o.
Nie odwiedzam grobów, nie zaglądam na cmentarze, bo nie. Być może dlatego, że wkurwia mnie ten bazar, który temu wszystkiemu towarzyszy. Przy Cmentarzu Bródnowskim można na przykład kupić se nawet cyckonosz i hotdoga.

No nie trawię tego oszukaństwa. Zresztą pisałam już o tu, porke.

Lubię zaś to uczucie, kiedy dopada mnie przekonanie o powszechnym zdebileniu społeczeństwa. Tych wszystkich jeleni, którzy własne dupy na cmentarze dowożą samochodami. Żeby było szybciej. A potem przez godzin osiemset szukają miejsca do parkowania. Te – zaś tak uważam – powinny być płatne nawet i po trzy dychy. Po to, żeby potem doprowadzić do porządku te porozjeżdżane trawniki, gdzie jaśniepaństwo postawiło swoje hiperważne fury.

Piękna pogoda, co? Piękny wieczór, co? Na tyle piękny, że do Karolajny na domówka-party też pojechałam rowerem, zupełnie tym samym rezygnując z picia piwa i piłam BEZALKOHOLOWE.
Bowiem u Faścika wyznaczyłam sobie maxa (w piątek wypijając piw dziewięć, w sobotę dziewiętnaście) i jakby na chwilę miałam dosyć alkoholu.

Taki żarcik.
Przyznać się, kto uwierzył i niemal herzklekotu dostał??

Piłam to bezalkoholowe tylko dlatego, że do domu chciałam wrócić niezatrzymana przez któryś z tych miliardów patroli policyjnych. Może i było to dziwne, ale kurwamać odpowiedzialne i będę sobie pomysłu owego gratulować.
Bo pod samym domem drogę zagrodził mi pan w mundurze pilnujący zakazu ruchu przy Odrowąża.
Ma się tego nosa, co?
Kategoria >50 km, trening


Dane wyjazdu:
32.16 km 0.00 km teren
01:13 h 26.43 km/h:
Maks. pr.:39.60 km/h
Temperatura:11.0
HR max:166 ( 86%)
HR avg:138 ( 71%)
Podjazdy: m
Kalorie: 664 kcal

No i długi weekend wziął i mi się zesrał

Niedziela, 30 października 2011 · dodano: 03.11.2011 | Komentarze 6

Musiałam wracać. Z Gdyni! Musiałam rozstać się z takim towarzystwem! FOK!
No dobra, o tym, że pewnie będę musiała wracać wcześniej niż w najbliższy wtorek, wiedziałam już w piątek, kiedyśmy z Niewe wyruszali na Gdynię.

Bo w poniedział czekał mnię rozmów o pracę. Acz ciągle łudziłam się, że dostanę maila przekładającego ten interwiu.

Faścik mnie pewnie nienawidzi.
Tym bardziej, że mogliśmy jeszcze NAWET przed tym wcześniejszym odjazdem moim do Wawy jeszcze pojeździć, bo los nam ofiarował godzinę ekstra (zmiana czasu, nieprawdaż).
- Ej, a dlaczego nie cofa się zegarów o sześć godzin? – zapytałam w temacie tego podarunku, zapytałam o poranku, zapytałam ZDUMIONA, no bo właściwie dlaczego? Byłoby bardziej po amerykańsku, gdyż zrównalibyśmy się czasowo przynajmniej z naszymi przyjaciółmi z Bronxu.

Nic jednak z tego rowerowania nie wypaliło. Mimo zmiany czasu. I tego godzinnego prezentu.

Udało się natomiast pożegnanie z irmigiem, który także u Faścika nocował, zupełnie przy tym nie wykorzystując właściwości materaca dmuchanego (ani go nie przedmuchał należycie, ani na nim nie spał, spał dokładnie na skos, prawdopodobnie usiłując utworzyć z materacem trójkąt prostokątny) udało się także śniadanie (Faścikowa jajecznica (bez jajek niemalże), kawa, pakowanie (no, powiedzmy, że się ta operacja powiodła, ktoś bowiem zostawił w Gdyni plecak) i trza było wracać na Mazowsze. Na Mazowsze płaskie jak czoło Mongoła. Na Mazowsze płaskie jak dziunie z TapMadl.

Szkurwa.

Żądam wygrania kumulacji w lotto TAKIEJ, abym nie musiała skracać zadżebistego wyjazdu TYLKO dlatego, że mam rozmowę o dżob.
I tego śmigłowca i jachtu na Karaiby też żądam. Oraz morza i piwa. Pożądam również i Faścika, i irmiga, i puchatego, Elci pożądam takoż!! Aaaaargh!

Jakeśmy już wrócili do stolicy (PRZYKORKOWANEJ mocno), postanowiłam nie rozpakowywać się, nie tracić na to czasu i poczłapałam na symboliczne pedałowanie. Aby cokolwiek pojeździć dnia tego. I co? Nokarwamać, odcięly mnię od świata z każdej strony. Ani dostać się Odrowąża do Żaby, ani karwa od Wincentego. Święto Zimnych Stópek (by Elcia) jest też świętem zakazu ruchu. Przynajmniej w okolicach cmentarzy, a ja przynajmniej w takiej okolicy mięszkam.

Ledwiem co się z Bródna wydostała i równie ledwie co na nie wróciła. Po marnych NIEWIELU przejechanych kilometrach.


Dane wyjazdu:
49.00 km 30.00 km teren
02:45 h 17.82 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:14.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:665 m
Kalorie: kcal

Kłuuuuuoocham Cje!

Sobota, 29 października 2011 · dodano: 02.11.2011 | Komentarze 12

Oto jest dzień, który dał nam Pannnnnn.

Pan Faścik, organizując integracyję bajkstatsowo-niebajkstatsową giembo pełno.

Bo oto, jakeśmy o świcie (cuś koło jedenastej) ODEMKLI oko (ja zawsze staram się odmykać najpierw prawe, dla wzmocnienia potęgi aktu wstania nogą prawą, czyli tą, która ma duży palec – jak się śpi od ściany – z lewej strony. Chyba, że się śpi na brzuchu od drugiej ściany, no bo przecież można spać blisko jednej ściany i daleko od drugiej ściany, ale to przecież ciągle ściana – to ma się ten palec ze strony prawej), zaraz miał dokonać się prolog do akcji zapoznacji.

Gdyż mieli pojawić się:
- szalony brodacz irmig
- fikuśny, miłujący wszystkich puchaty
- oraz zupełnie niewiedziećczemu Niezbajkstatsiony Piotrek (któregom ja w Toruniu pompką poratowała)

Na trasie zaś mieliśmy napotkać natenczas onegdaj elcię.

A prolog wyglądał tak, że ja ogarnąwszy kuchnię po zacnym śniadaniu, zasiadłam z piwkiem (reanimacyjnym, jak boga rowerów LOFCIAM) nieopodal fikającej mi przed oczami stópkami Faścikowej latorośli, Niewe z Faścikiem dłubali przy Niewowej Konie, Pani Faścikowa czyniła zakupy, a reszta mających do nas dołączyć… po prostu DOŁĄCZYŁA do nas. Tadammmmm.

Pierwszy, który wtargnął na miejsce mojego reanimowania się, czyli tam, gdzie fikały mi przed oczami dziecięce stópki, był irmig. Od razu ŻEM zapałała uczuciem gorejącym jak ten krzew, gdyż irmig to ten, którego kocham za zryte komentarze na BS, a jak zobaczyłam wielkie irmigowe oczy i wspaniały irmigowy zarost, a w irmigowej prawej ręce piwko, to DZIWNYM NIE JEST.

Zaraz przybył też puchaty, którego kocham od czasów mojego rozdziewiczenia się na BS i od mojego pierwszego wejherowskiego leśnego maratonu, po którym nabawiłam się jeno syndromu puchatego niedosytu. Zjawił się również Piotrek Imć Od Toruńskiej Pompki i konieczność przebrania się w obciski stała się realna.
Nawet mi się nagle zachciało.

Po skomplikowanej operacji zebrania wszystkich do kupy, W KOŃCU RUSZYLIM. Gerade aus nach links. Jakeśmy tylko wniknęli w teren, zechciałam zapłakać w głos.

NO BO TO SĄ WŁAŚNIE KRZACZORY DO TRENOWANIA, kurwa maaaać! Podjazd, zjazd, podjazd korzeniZDY, podjazd liŹDZIAZDY, zjazd ZDRADZIEDZGI, podjazd, którego fajansiarzowa Che nie pokonała, bo jej wyrywało kierę do góry. I to podjazd, który próbowała podjechać trzy razy i za każdym razem ten cholerny mostek okazywał się ewidentnie (lub też WIDENTNIE, czyli oczywiście bez internetu) za długi.
Albo Che za fajansiarska.

Gdzieś na zakręcie (co z nami będzie, kiedy spotkamy się na zakręcie?) dołączyła do nas Elcia (z tego, co wiem, ma internet, więc właśnie dlatego nie Lcia) i Faścik dostał szału, jakby się szaleju nażarł (lub szałwii, nigdy nie wiem, które zioło jest od czego). Jak on zaczął po tych klifach, wydmach i całej reszcie mnie kompromitować!

Oczywiście nie dałam po sobie tego poznać, cały czas dzielnie udawałam, że czekam na Niewe, któremu nowa kaseta i nowy łańcuch odstawiały hocki-podśmiechujki na starej korbie.

Przy okazji wydało się, że Faścik (mój brat, mój-kierwa-mać-brat!), puchaty, irmig oraz Elcia (ona też, a tak niewinnie wygląda) uknuli plan...

ZNISZCZENIA ORAZ ZMASAKROWANIA Che.

Mnie!
Ehe!

Oniehehehe, nenenenene! Nie damy się, ole ole!
Postanowiłam jechać tak, żeby ci wszyscy prowodyrzy tej przeciw_chewowej rewolucji zaczęli się powoli wykruszać.
Pierwszy odpadł puchaty. Zniknął gdzieś, ewakuując się po angielsku, nie dawszy cmoka pożegnalnego. Coś tam szemrał, że małe puchatki miał do ogarnięcia, ale ja będę trzymała się wersji, że NIE DAŁ RADY.
A niby taki mocny.

Potem odpadła Elcia. Coś szemrała, że dziś się skatuje, a jutro będzie umierać, ale ja będę trzymała się wersji, że NIE DAŁA RADY.

Pozostał skład najtwardszych zawodników (tego będę się trzymać) z niedającą się zniszczyć oraz zmasakrować Che na Chele, tfu! czele. Z dzielnym Niewe, walczącym z napędem, z rozkosznym irmigiem i ciągle knującym zniszczyć Che Faścikiem.

Szkoda tylko, że rano reanimacyjnie wypiłam ino jedno piwko. Bo niespodziewanie zaczęłam trzeźwieć, co objawiło się bólem głowy, jakby to jakiś toczeń był. Zażądałam w takiej sytuacji kolejno: morza i piwa. Musiałam wyglądać dramatycznie, bo żądania zaczęto spełniać. Chodziło mi jeszcze po głowie zażądać śmigłowca, który zabierze mnie na jacht, a ten na Karaiby, ale postanowiłam, że tego se zażyczę, jak już zlikwiduję tłukącą się po moim łbie kulę do kręgli.
Faścik był niepocieszony, bo żądanie przyszło w chwili, gdyśmy przejechali zaledwie jedną trzecią zaplanowanej przez niego trasy. I raczej wszystko wskazywało na to, że wziąwszy do paszczy upragnione siedemset łyków piwa, do części drugiej i trzeciej zaplanowanej trasy nie dotrzemy.

Napoilim się w Gdańsku, chwilę po tym, jak się potaplałam w zimnym Bałtyku, ja tu też wciągnęłam pierogsy (nie w Bałtyku, tylko tam, gdzie się napoilim), a Niewe opowiedział chłopakom PRAWDZIWĄ, a zatem AUTENTYCZNĄ przypowieść o tym, jak to niemowa przychodzi do urzędu z awanturą. Tu też wypiliśmy ilość piw taką, która zagwarantowała mi wyleczenie mojej pękającej od rana w szwach czaszki z tocznia (SZEJSET) i wymarzłszy na powietrzu, bo obiadowaliśmy w restauraNcyjnym ogródku, podjęliśmy decyzję o powrocie do Faścikowa, gdzie czekało na nas kolejne dziewięćset piw.

W Sopocie, który mieliśmy po drodze ja i Niewe zastopowaliśmy całą wycieczkę spragnieni gofrów (bo być nad morzem i nie wtrząchnąć gofra to jak wracać warszawskim nocnym autobusem i nie dostać w papę, ewentualnie jak być Che i nie usiąść na nowo zakupionych okularach, ewentualnie jak nakręcić film porno bez sakramentalnego hydraulika).
Wszystkim koncepcja gofrowania mocno się spodobała. Poza jedną owcą. Ale i na owcę są sposoby. Bo! Faścikowi, który zbojkotował nasz słodyczowy popęd i został przy bicyklach Niewe zakupi niskokaloryczny, dietetyczny…

JEDEN PLASTEREK OGÓRKA KONSERWOWEGO!

który Faścik dostał na tacce z widelczykiem!

Tak posileni (zwłaszcza Faścik, acz ten był ciągle – mimo wchłonięcia ogórka – mocno niepocieszony naszym skróceniem trasy) wrócilim do Gdyni. A potem było już zupełnie nie rowerowo, niesportowo, ale bardzo wesoło i uczuciowo. Bo wrócił do nas puchaty. Było super!

A o czym rozmawialiśmy, napisał już Faścik u siebie we w relacji:)

Wiecie Wy wszyscy co? Klocham Włas! Mmmmmmmuaaaaaah!

P.S. Muszę to napisać. Irmig, który nuci alternatywnowoczterowe „Zazazizuzizaaaaaaa” jest do zjedzenia od zaraz! Razem z butami.

PeeS cwaj: foty są w posiadaniu Niewe, jak Niewe zechce je najpierw zgrać, a potem udostępnić, wyceniając na lichwiarską kwotę prawa do ich wykorzystania, powklejam to i owo.

PeeS draj: trasa, jakąśmy przejechali jest opisana u Faścika, ja ją mogie opisać ino jako: o, zajebisty podjazd! Ale, jacie!, kurna zjazd! Oooooo, ale wąwóz! Urrrrrwwaaaaaa, nic nie widzę spod tych LIŹDZI!
Było rajsko!

PeeS fir: tu jest relacja oczami Irka. Zajebista relacja, dodam:)


Dane wyjazdu:
82.35 km 17.00 km teren
04:16 h 19.30 km/h:
Maks. pr.:38.50 km/h
Temperatura:7.0
HR max:176 ( 91%)
HR avg:151 ( 78%)
Podjazdy: 62 m
Kalorie: 1672 kcal

A tym razem kapkie inaczej

Środa, 26 października 2011 · dodano: 27.10.2011 | Komentarze 5

Jaka ja jestem kurna zorganizowana w pracy, jak muszę wyjść wcześniej, huhuhuhu. Samam się siebie zaskoczyła. Tak naprawdę zrobiłam więcej niż przez trzy dni (jeśli czyta to moja naczelna, jak nic dostanę premię:D). W ciągu sześciu godzin. Zaraz mi tu pewnie przylezie ten od Monte Drinka i powie, że jak bym się tyle nie bajkstatsiła, to bym zawsze się tak wyrabiała.

A jest zupełnie odwrotnie. Jak z tym tłumaczeniem z języka obcego – lewą ręką czytam, prawą piszę. Chyba, że odwrotnie tłumaczę – NA język obcy. To lewą ręką piszę, prawą czytam.

Chyba, że to z polskiego na nasze, czyli na język wolski.
Mniejsza o to.

No tak marnej średniej to ja dawno nie miałam. Ja wiem, że może pizgać bardziej, wierzę i nie chcę, żeby mi to udowodnić. Że można bardziej.

Wreszcie jakiś ludzki dystans mi wyszedł. Się ja wybrałam z Wojtkiem do Jabłonny na trening w krzaczorach z jego podopiecznymi i wyszło, jaką jestem techniczną FIZDĄ:). W większości przypadków.
A jakież tam pikne (wszelako, mimo mojej fizdowatości) landszafty xc-owe są!

Tak więc tego fafluna, który do mnie dzwonił w tym czasie i dzwoniąc, rozłączył mi połączenie giepeesowe, gdziem se traskie nagrywała, nabiję na pal. W Azji.
Bo sama z mojej własnej pamięci, która służy do - jak logika nakazuje sądzić - zapominania, tego nie odtworzę.

Przyznam, że mocno dobrze zrobiłam, podmieniając przed treningiem rowery na Dereniowej, czylim zostawiła chłopakom Centka (bezhamulcowego niemalże, bezamortyzowanego takoż) i wymieniła go na wylizanego Rockhopa. Inaczej, Bożesztymój, czaju z melisą musiałabym se naparzyć na pierwszym zjeździe!

Jest nad czym tyrać.

Znacie tego pana i te MĘTY?

&ob=av2n

Fajnie bujają.


Dane wyjazdu:
68.44 km 0.00 km teren
03:23 h 20.23 km/h:
Maks. pr.:36.60 km/h
Temperatura:9.0
HR max:172 ( 89%)
HR avg:134 ( 69%)
Podjazdy: 31 m
Kalorie: 1421 kcal

I na dzisiaj mię styka.

Piątek, 14 października 2011 · dodano: 17.10.2011 | Komentarze 17

Zew rowerowy poczułam, jak już wyczerpałam wenę i napisałam tyle z mojego pewnego literackiego zobowiązania, na ile wystarczyło chęci, dobrego humoru, wspomnień i jeszcze raz chęci.
I zdrowia. Ale o tym publicznie nie napiszę.

I tak jestem zdziwiona, że przysiadłam, by zobowiązanie wypełnić. Ale.
Musiałam iść na rower. Znowu strzeliłam se TAKOM MOJOM traskie z Bródna na Bielany przez Bemowo, Ochotę na Mokotów, Kabaty i do domu i takim smutkiem mi powiało. Spośród napotkanych trzydziestu (i tak ich sporo) cyklistów, tylko sześciu było pro. Zazwyczaj jesień weryfikuje, kto rower kocha, a kto jest zwykłą miękką psitą.

Otrzymane za dżeneralkę rękawiczki może i są za duże o dwa rozmiary, ale zimno blokują. Jesiennych chyba już nie ma co kupować? Szkoda, bo upatrzyłam sobie takie zajebcze Foxowe. Ktoś chętny zrobić mi niepraktyczny prezent? Przyda się na wiosnę.

Nowi FF są nieciency:



Mlaskkk


Dane wyjazdu:
63.62 km 0.00 km teren
02:56 h 21.69 km/h:
Maks. pr.:39.40 km/h
Temperatura:8.0
HR max:173 ( 90%)
HR avg:141 ( 73%)
Podjazdy: 31 m
Kalorie: 1213 kcal

Jeszcze parę wpisów i nadgonię, naprawdę nadgonię!

Środa, 12 października 2011 · dodano: 17.10.2011 | Komentarze 4

Wreszcie się kuźwa wyspałam. Wreszcie miałam dzień wolny po tym pięciodniowym zajebie nad zajebami w pracy. Jak przystało na dzień wolny miałam do załatwienia tyle rzeczy, że bardziej się schetałam niż w dzień pracą wypełniony, w tym konowała od zapalonego stożka oraz cieci, którzy nacmokali się nad pękającymi ścianami w mojej garsonierze. Po wpływem budowy w bezpośrednim sąsiedztwie.

I se na rower dopiero wieczorową porą wybyłam. Pani Mama zobaczyła moje gołe łydki i nagadała się o tym, że zimno mi będzie, że zmarznę.
PRZY KUŹWA OŚMIU STOPNIACH??
Ani nie zmarzłam. Wręcz nawet w dupsko dostałam, tak se sama, o. Zatem strużki potu popłynęły we wszelakich rowkach. A jakie pustki rowerowe! Fiu, fiu! Jak nic, obniżki w sklepach zaraz będą.

A ja chyba se trenażer kupię, Znając moje uwielbienie dla porannego wstawania, nie nakręcę się zanadto w terenie zimową porą. Tyle co w drodze do i z pracy. Mam nadzieję, że nową będę miała jeszcze dalej niż tę do tej pory.

Może bym kuźwa zaprowadziła Rockhoppera do chłopaków na „konserwę”, co? Wolne mam w końcu. Ale aż się wzdrygam na samą myśl, na samą perspektywę powrotu do domu metrem. I autobusem. Ponoć w Airbike mają usługę zabrania roweru z domu klienta, nie moglibvście tak panowie, do mnie? Kawą poczęstuję, chleba z pajęczyną zagniotę, powidła otworzę. To jak?


Dane wyjazdu:
54.61 km 0.00 km teren
02:27 h 22.29 km/h:
Maks. pr.:37.60 km/h
Temperatura:12.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:136 ( 70%)
Podjazdy: 22 m
Kalorie: 1010 kcal

Nie ma co mnie reskjować. Ja już nie żyję:D

Wtorek, 11 października 2011 · dodano: 17.10.2011 | Komentarze 10

Umyj w niedzielę rower, ufajdaj go w poniedziałek wieczorem, we wtorek zapomnij ogarnąć łańcuch i jedź w zgrzytaniu do roboty.

Nie o to jednak się we w tym wpisie rozchodzi, a o stan zwany zakwasem. Ja myślałam, że już mało rzeczy ma prawo mnie boleć, chyba, że wpierdol na mieście dostanę, to i owszem (co się niebawem okaże, że to wykrakałam:D). Dobrze, że w robocie mam windę, to nie musiałam tyłem się wdrapywać po schodach na drugie piętro.

Enyłej. Z bieganiem mam odwrotnie niż z rowerem. Nie zamierzam biegać sama. Nie polubię samotnego biegania. Zwłaszcza przez pierwszy tydzień wracania do tuptania.

I na pewno nie porzucę roweru na rzecz TYLKO biegania. Nie, kuźwa, nie!


Dane wyjazdu:
90.00 km 70.00 km teren
03:47 h 23.79 km/h:
Maks. pr.:49.60 km/h
Temperatura:20.0
HR max:183 ( 95%)
HR avg:164 ( 85%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1814 kcal

Łomianki miastem seksu, biznesu i przekrętów, czyli Mazoviowy epilog

Niedziela, 2 października 2011 · dodano: 06.10.2011 | Komentarze 26

Fajnie tak pojechać na kołach na maraton, a nie tylko ciągle ta dupa w furze i dupa w furze. A potem składać rower, przepakowywać rzeczy. A tak to się wyleżałam u Niewe na podjeździe, na tej kostce, co to ponoć zaszczyt na niej leżeć, wychłeptałam jak ten mały labrador SZEJSET misek piwa i tak zregenerowana mogłam se pokręcić maraton. Szkoda tylko, że ubrałam się pod sobotę, kiedy to lampa była potężna. A w niedzielę rano UPAŁ JAKBY ZELŻAŁ. I stelepało mnie na starcie.

Dojechalim zatem z Niewe do Łomianek, po drodze napotykając Bogdana z Gerappy, w którego to oczach dostrzegłam lęk, ale po tym, co uczynilim jemu i Piotrkowi, też z Gerappy, w Ełku, miał prawo zasromać się nad swoją niedaleką, pomaratonową przyszłością.

Potem spotkaliśmy też Obcego, ale jakoś nie wykazał nastroju integracyjnego, tośmy przerzucili swą zajebistość na nadjeżdżającego z przeciwka mtbxc. Mam przeczucie, że podoba się Niewemu, bo ten do nikogo innego nie mówi „Przystojniaku”. Przez duże Pe, wyraźnie dało się to wyczuć;).

Potem zaczęliśmy szukać Gora, który przytargał i Rootera i swojego drugiego Śwagra. No to integracja i after party zapowiadały się niemożebne. Ja natknęłam się na APS-iakowego Michaiła, który zapoznał mnie ze swoją Panią Małżonką i Panną Córką, Olą, stanowiącą najmłodszy narybek teamu. Przybiłyśmy sobie w jej sektorze „żółwika, beczkę i piąteczkę” i tak zdopingowana i pokrzepiona uznałam, że oooo, TERAZ tak. Teraz mogę startować;).

Znalazłam się też z Prezesem i wbiliśmy się po chamicku do sektora czeciego połączonego z trzwartym. Czy jakoś tak;). A tam dołączył do nas niestartujący jeszcze Darek Laskowski, którego to Faścik ściągał z trasy w Legionowie z uszkodzonym obojczykiem.

Oczywiście na chama ustawiona w trzecim rzędzie sektora:) © CheEvara


A tu se gadamy z Darkiem i jego Panią Żoną;) © CheEvara


Wiedziałam, że nie ma giga, ale też wiedziałam, że czołówka odpuszcza takie maratony (no chyba, że jest się Danielem Peplą), wzięłam se zatem wszystko na miękkie boki. Na tyle miękkie, że niedługo po starcie uciekł mi Arek, dojechał do mnie Goro, który startował z sektora trzwartego (połączonego z czecim) i se pomyślałam „Aaaaaa chuj tam”. Z drugiej jednak strony… kurna! Nie stanąć na pudle w TAKIM maratonie, to jak pojechać do Istebnej na dystans Mini.

No i nogi mi same dyktowały na trasie. ZAPIERDALAJ. Jak niegdyś Faścik pouczył Konia Macieja podczas MP w xc w Kielcach. Tak więc czyniłam. Dla jasnego zobrazowania tegoż, niech Wam wystarczy, że trzy razy doganiałam i Gora, i mtbxc, który wypruł z drugiego sektora. Trzy razy prowadziłam pociąg z wagonikami w postaci siedmiu facetów. Od czterech chłopaków mijanych lub też uporczywie doganianych na trasie usłyszałam coś w stylu: „Chyba coś dzisiaj wzięłaś, co?”.
Dziś nie, poprzedniego popołudnia jakieś SZEJSET Kasztelańskich. SZEJSET misek. A to daje jakieś dwa tysiące Kasztelańskich.

Sama w sumie nie rozumiałam, jak to możliwe, że ja na mega tak zapierdalam. Kwestia dobrej rozgrzewki (czyli dojazdu na kołach)? Czy zupełnego wyluzowania? To ostatnie jednak zmieniło się w istny wkurw, gdy na którymś z piaszczystych zjazdów wycięłam otebe w piachu, wbiłam se klamkie hamulca w żebra i rozpieprzyłam prawą manetkę. I straciłam zupełnie pole manewru w tylnej przerzucie. Przełożenia wskakiwały jedynie na te cięższe, natomiast już się nie redukowały. Znaczy się CZASEM się redukowały. Jednak jakby nie miałam czasu na rozpracowanie systemu chcenia bądź nie chcenia podjęcia współpracy ze mną w zakresie zrzucania.

A tu przede mną odcinek z wydmami. EXRAAA! I na pierwszym z podjazdów, przy manewrowaniu tylko przednią przerzutką ZLECIAŁ MI ŁAŃCUCH.
No to tak się będziemy bawić, pomyślałam, gdy objechali mnie ci, którym jeszcze kwadrans temu wsadziłam i którzy sugerowali poranny okład ze steka hiszpańskiej wołowiny z logo Contadora. Wrzuciłam łańcuch ręcyma i znów podjęłam swoje. Dogoniłam ekipę, w tym mojego mazoviowego ulubieńca, o tego:

A go lubię, bo mnie lubi :D © CheEvara



z którym zawsze jakoś się tasujemy na maratonach. Nie dowierzał własnym oczom. Gdy zrobiło się płasko, a przerzutka dla odmiany zapragnęła tylko redukować, a nie dawać więcej czadu, ekipa z moim ulubieńcem na czele, znów mi uciekła.

Tu chyba po raz trzeci chyba DOSZŁAM:D © CheEvara


Jak mnie to wkurwiło! Szarpnęłam butem, szarpnęłam manetą i bieg wskoczył. No to jedziemy! Zobaczyłam przed sobą pociąg i postanowiłam nie tyle się do niego podpiąć, co po prostu go poprowadzić, a nawet zmęczyć. W pociągu uczestniczył mtbxc, mój ulubieniec i jeszcze kilku innych chłopaków, których zostawiłam w głośnym świście niedowierzania. Jakby ktoś był zainteresowany zapytaniem, JAK to zrobiłam, odpowiadam, że nie wiem. Chyba wkurw mi służy. Wylazłam na prowadzenie tego pociągu i już nikomu nie pozwoliłam się objechać.

A tu już robię za lokomotywę:) © CheEvara


Przed samą metą dopadłam nawet Gora, który zareagował głośnym:

O NIEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEE

Już go kurna nie dojadę, ale niech ma :D © CheEvara


No zabeczał w rozpaczy. Ale finisz po asfalcie służył jemu, bo ma za sobą karierę szosowca i jego nodze nie fiknie nikt. Tu widać, jak ledwo godzę się z tą porachą:

Mówiłam NIECH MA i niech ma:) © CheEvara


Na mecie czekali na nas fitowcy: Rooter, Ogór, czyli MiniGoro, czyli Kacper i Śwagier. Niech mi ktoś, kurwa mać wytłumaczy, dlaczego sterczeli tyle czasu, czekając na nas, i nie pojechali po piwo?? Najlepiej, jeśli wytłumaczą mi to oni sami.
Ogóra jakby – z racji młodego wieku, acz w Dżałorkach dojrzał w naszym towarzystwie ekspresowo – wyłączam z tych wyrzutów, ale Rooter? Ale Śwagier? Któregom – nie wiedzieć PORKE – dopiero teraz zapoznała?? No ludzie. No dalibóg.

Za chwilę znalazł mnie Arek, który był o minutę szybszy, dojechał mtbxc, dotarł też mój ulubieniec, przytuptał Mozan, no i przyszedł też do mua esesman, że w K2 jestem druga, a open trzecia. Zgadzało mi się to z tym, co mi ludzie po trasie mówili. Jakaż ja jestem łatwowierna i jak bardzo wierzę w system. Jacyż ci ludzie na trasie są NIENAUMIENI liczenia. I jakiż ten system zawodny!

Ale zara powiem, czemu. Dopiero zara. Jeszcze brzegu z morza nie widzę.

Towarzysko dołączyła do nas izka, poczekaliśmy na Niewe i zdegustowani tym, że na mecie browaru niet, udaliśmy się wielką bandą do biura zawodów. Byłam cholernie głodna, przez całą trasę zjadłam pół obrzydliwego żela, ale jak zobaczyłam tę maź, którą polewali ten pseudo nakaron, to paw królowej się we mnie wbudził. Jako alternatywa leżały obok PŁATNE utopione w tłuszczu pierogi, spodeszwiona karkówka i pulpowaty bigos.
Jebcie się z tym cateringiem.

A piwo mieli schowane i NIESCHŁODZONE, zbrodniarze. I gdyby nie ktone, który mi podpowiedział, że piwo jednak jest, to bym w życiu nie zagadała tych zbrodniarzy od obłego cateringu. Dzięki, Tomek!:)

No i tak. Ponieważ Goro marudził, że oni już chcą jechać na pizzę, do tego marudzenia dołączyli się Rooter, izka i nawet Niewe, zostawiłam ich, bo wkurwiłam się i poszłam se do stoiska Vitesse, dobrać se gatki na jesień. Oddalając się, poleciłam marudzącej ekipie bezstresowe udanie się tam, gdzie se chcą jechać, najdzie mnie ochota i wstąpi we mnie łaska przebaczenia, to ich znajdę. Kurwa. Jakbym była najedzona ja.

Po drodze spotkałam Tomcia, wymieniliśmy się uprzejmościami, nawet się całowaliśmy i usłyszałam, że jestem właścicielką jedynego słusznego wzrostu. I mi Tomcio nie marudził, że kurwa jedźmy już, że pizza-srizza. Jedzenie-sredzenie.
Już myślałam, że za niego wyjdę. Mało brakowało. Widziałam to przerażenie w jego oczach;).

I normalnie osrałabym tę dekorację, bo pewnie daliby mi taki puchar, jaki już mam, ale też postanowiłam marudzić – skoro dziś ekipa ma takie flow - i zostać. A chuj. I zobaczyć, kto zostanie ze mną.

Została izka i ostał się Niewe. I pozostał tez greq, który tego dnia nie startował, ale na ostatnim zakręcie trasy zapewnił mi taki doping, że zadziałał mój system wtryskowy paliwa do nóg. Odleciałam;).
Mało tego, gdyśmy z izką i Niewe czekali w hali na dekora, greq lukał na nasze rowery.
BEZ MARUDZENIA.

A tak czekamy na dekorację:
Standardowo robimy bardachę, aż spiker Jurek mrugał do nas okiem ostrzeżeniowo:) © CheEvara


A na dekorze okazało się, że jestem w K2 trzecia, a nie jak mi powiedział pan esesman – DRUGA. Wyczytana przez Jurka, lekutko zdębiałam. I lekutko taka zdębiała, a nawet zmodrzewiała polazłam po ten puchar, gdzie okazało się, że akurat takiego jeszcze nie mam.

A potem zdziwiona dekoracja © CheEvara



Teraz wysnuję se garść moich OSOBISTYCH wątpliwości i rozterek.
Czemu:
- na dekorację tak krótkiego maratonu czeka się tyle, jakby startowało tysiąc osób?
- czemu sms swoje, a org swoje?
- czemu nagle nie można przeliczyć sektorówek, bo – jak napisał Adam na forum – inne tabele?
- czemu przez cały sezon nie było ani jednej ryfy z wynikami i z tym, że nie sprzęgają się ze sobą odczyty z czipów z tym, co potem Jurek ma na kartkach?
- czemu nagle zwyciężczyni mega zostaje podwójnie zarejestrowana i przez to PONOĆ zrobiła się chryja w wynikach?

Czy nie dlatego, że jest z Łomianek i tak miało być?

Pytam dość luźno, acz dociekliwie. Pytałabym równie dociekliwie, acz mniej luźno, gdyby taki maraton był ZA DARMO.

Ale ja zapłaciłam za to, że odbyło się małe szemrane dymanie.

I tylko dla zasady, bo przecież nie po sprawiedliwość, polazłam z tym esem do Czarka, ale ten TERAZ NIE MÓGŁ TEGO WYJAŚNIAĆ, BO DEKORUJE.
To mu powiedziałam, żeby dekorował już teraz jak należy.

Trochę nie chce mi się wierzyć w tę całą ściemę z wynikami, z tym, że nie można policzyć klasyfikacji sektorowej. Nagle na koniec sezonu rypie się system? Ahaaaaaaa.

Po tej żenie wyleźliśmy z izką i Niewe z sali, przygarnęliśmy greqa i obraliśmy kierunek „Goro i jego trupa. Jeszcze nie zalana w trupa”. Goro i trupa wymyślili TAKĄ miejscówkę, że rowery se stały przed lokalem luzem, a w lokalu ogródka niet, a lokal wzdłuż ruchliwej ulicy. Kapkę wyśmialiśmy ten pomysł i zaproponowaliśmy, że trupa dołączy do nas, bo my idziemy gdzie indziej, a potem napieramy do nadłużańskiego małego domku.

I poszliśmy gdzie indziej:
W tle gadam z Obcym i wyrażam, jak mi go brakuje, a na pierwszym planie mamy greqa © CheEvara


Mała pomyłka jest na tej szklance, ale trudno. © CheEvara



No i jak już dostałam piwo do jednej łapy i pizzę do drugiej łapy, se pomyślałam:
TAK SE NE DYMA, PANE CEZARE.
I odeszło mi wszystko.

Teraz trochę mam już wszystko w dupie:) © CheEvara


Zrobiło się już klasycznie wesoło, trupa Gora podbiła do nas, gdyśmy jeszcze konsumowali i pierwsza oddaliła się do Białego Domku. I tam po spożyciu pojechalim i my. Niestety greq się od nas odłączył, ale za to dołączyła siostra Gora, żona Gora, Mniejszy MiniGoro i o.
Było oczywiście zajebiście. Na tyle, że Niewe zdecydował się nawet pokazać film z Wackiem w roli głównej;).

A potem już trza było wracać. I znów ekipa się pofragmentowała. Rooter, Niewe i mua pojechalim wkurzyć nieopodal Wiktorowa jakiegoś gościa w blachopuszce. A Goro i izka pojechali na Be(mow)a pamięci żałobny rapsod.

Było fajnie, tylko ja jeszcze na koniec… czemu bez obcego? To boli Dżoł, czemu mi to robisz???


Dane wyjazdu:
72.00 km 55.00 km teren
03:21 h 21.49 km/h:
Maks. pr.:47.50 km/h
Temperatura:23.0
HR max:182 ( 94%)
HR avg:146 ( 76%)
Podjazdy:118 m
Kalorie: 1328 kcal

Nie tak to miało wyglądać:D

Sobota, 1 października 2011 · dodano: 04.10.2011 | Komentarze 13

Miałam wymienić se klocki w wyścigówce, bo za chwilę będę hamować tłoczkami, a nazajutrz mazoviowy epilog w Łomiankach. Ale po wieczornym spotkaniu na sportowym szczycie z Moim Lawli Mozanem i triathlonistami sobotni poranek, a potem i dzień mi się rozwlókł.

Przeto nie dotarłam do Marcina. Który zresztą nie wykazuje chęci, by moją startówkę naprawiać, bo niszczę, bo wyścigi o złoty pampers, bo bez sensu to ściganie, więc może i dobrze, że nie dotarłam tam? Nasłuchałabym się, a mam tego gderania po nakrętkę:)

Pojechałam zatem (bez hamulców, ale to przecież jest Mazowsze, tu się nie hamuje) do Łomianek, opłacić sobie start i wyręczyć w tym takiego jednego, który czasu na rejestraNcję nie znalazł. Miałam też zabrać se koszulkie Finishera, ale były tylko wielkie spadochrony. No to niemal załatwiłam, com miała.

Pocięłam se więc – korzystając z zajebczej pogody – na Kampinos, częściowo traską nazajutrznego maratonu.
Z deka mnie zdziwiło, że nie trafiłam na żadne oznaczenia, żadne krawaty. Podjechałam se Ćwikową i tam też tabliczek nie było. No nic, może przelazła tędy jakaś szynszyla. Albo Kononowicz. Albo jakiś pedał. Dlaczego pedał, wyjaśni Wam to Niewe, gdy nadejdzie taki dzień, że wreszcie nadgoni z wpisami:).

No i tak se krążyłam po KPN, gdy wydzwoniła mnie największa kampinoska szynszyla, ta, która nie znalazła czasu na rejestraNcję. Czyli Niewe. I ogłosiła mi, że może pojeździłaby na rowerze, że właśnie wskakuje w obciski i czy nie zechciałabym jej potowarzyszyć i zobaczyć, jak dzięcioły zalęgły się pod okapem.

I już miałam prawie odmówić bo dotarło do mnie, że nie mam butów na tę okazję, ale uznałam, że szynszyli, która ma na imię Przestań Bożena, odmówić wręcz nie sposób. No to skierowałam swoje superlekkie koła i pojechałam na Ajzabielin, Lipków, gdzie spotkałam chyba z siedemset osób z Mazovii, w tym dwóch znajomych na szoskach. No i oni mnie zmasakrowali, bo chciałam im dotrzymać koła, a nie jest to szczególnie łatwe, gdy się próbuje ich gonić na swoim na emtebe. Przez ostatnie osiem kilometrów, jakie dzieliły mnie od Niewowa, wizualizowałam sobie, co zrobię, jak już wjadę na Niewiańskie włości – padnę na ryj na podjeździe i nie wstanę. I nie będzie mowy o dalszym rowerze.
I wiecie, co?
Jakbym kurna wykrakała;).