Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

trening

Dystans całkowity:14785.24 km (w terenie 2792.50 km; 18.89%)
Czas w ruchu:678:23
Średnia prędkość:21.79 km/h
Maksymalna prędkość:63.00 km/h
Suma podjazdów:43280 m
Maks. tętno maksymalne:197 (166 %)
Maks. tętno średnie:175 (138 %)
Suma kalorii:330949 kcal
Liczba aktywności:216
Średnio na aktywność:68.45 km i 3h 08m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
79.54 km 0.00 km teren
04:08 h 19.24 km/h:
Maks. pr.:48.50 km/h
Temperatura:25.0
HR max:178 ( 92%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy:186 m
Kalorie: 1657 kcal

Takiego czaju na kaca potrzebywam ja:D

Sobota, 3 września 2011 · dodano: 05.09.2011 | Komentarze 16

Sobota rano, wychodzę od kumpli. Mecz oglądałam i to pewnie dlatego głowa mnie tak napiertyndalała. Logiczne, nie?

Chciałam umrzeć. Poprzez odrąbanie sobie głowy. Lub też poprzez obicie jej sobie o jakiś słup zwany filarem, tudzież podporą (Niewe, pomóż, czym jeszcze zwany?:D). Na szczęście jak tylko opuściłam blok, znalazłam sklep.

- Dzień dobry, ma pani małą Łomżę?
- Tak, tu, o widać, stoi.
- To pani mi poda.

I podała. Wyrwałam jej tego bączka z rąk, zrobiłam GŁUL, GŁUL, GŁUL, po tym zrobiłam Aaaaaaaaaaaaaa, stłumiłam beknięcie, rzekłam (tłumiąc beknięcie):

- ZIĘKUJĘ BARSO.

Zapłaciłam i ZDROWIUŚKA wyszłam.

Carlsberg to zło!

Krwa, wypiję i jedenaście Kasztelańskich niepasteryzowanych i na drugi dzień jestem królową baunsu i promyczkiem fitnessu.
Carlsbergów wypiłam 6 i chciałam umrzeć. Poprzez odrąbanie sobie głowy. Zresztą, jak wyżej.

Sobotę spędziłam JAK NIE JA.
W domu wypiłam jesazcze jedno piwo (to akurat bardzo jak ja:D), aby podtrzymać reanimacyjne właściwości małej Łomży, włączyłam telepatrzydło (jak nie ja), żeby Majkę obaczyć (ja i telewizja. JA. I TELEWIZJA!!), jak złapała gume, zaklęłam siarczyście (akurat bardzo jak ja) i pojechałam do mojej rzeźniczki dentystki. Wróciłam, tam Majka na pudle, czyli jest jakby okazja do trzeciego piwa...

ALE NIEEEEEEEE!~

Nie wypiłam. Zostawiłam se na-po-rowerze.
A na rower se pojechałam w stałe miejsca. Nawet znalazłam się w Powsinie i nie wiem, co ze mną się zadziało, że nie chciałam tam WYJĄTKOWO nikogo zabić.

No i koła ciągle do centrancji. Nie chce być kuźwa inaczej :D

I pod to konto, aby ta centracja się udała, wypiłam to na-po-rowerowe piwo.
Kategoria >50 km, trening


Dane wyjazdu:
37.20 km 0.00 km teren
01:27 h 25.66 km/h:
Maks. pr.:44.00 km/h
Temperatura:24.0
HR max:161 ( 83%)
HR avg:131 ( 68%)
Podjazdy: 17 m
Kalorie: 727 kcal

Poranna tempówka kontrolująca tętno i centry:D

Poniedziałek, 29 sierpnia 2011 · dodano: 02.09.2011 | Komentarze 4

Strasznie mnie SRANA korciło sprawdzić, co w Rockhopperze będzie do zrobienia po maratonie. No to się rzuciłam. SRANA. Żeby sprawdzić;).

I do zrobienia jest kompletna centrancja.

Tył mi już lekutko bije. A w ogóle to już mi odbija.
No i kończą się klocuszki z tyłu.


Wszystko tak wiruje, przyspiesza, spirala się dokręca:D:D

Dane wyjazdu:
85.00 km 65.00 km teren
03:53 h 21.89 km/h:
Maks. pr.:63.00 km/h
Temperatura:24.0
HR max:178 ( 92%)
HR avg:159 ( 82%)
Podjazdy:1380 m
Kalorie: 2101 kcal

Mazovia w Skarżysku, czyli kurzył Jerzy na urwisku lub też użył Jerzy na kur… niku!:)

Niedziela, 28 sierpnia 2011 · dodano: 30.08.2011 | Komentarze 53

Ależ to był dla mnie maraton, uhuhuhuhuhu!
Ależ mi noga kręciła, ależ mi łyda ciągnęła. Ja pierdaczam!

Zajebiście zadowolonam. Wielce.

Skąd ta forma, to sama nie wiem. Nie zmienia to faktu, że jestem mocniutko zadowolona.

Ale ale. Wiem, że wszyscy lubicie tu wleźć, doznać rozkoszy intelektualnych, czytając zajebisty wpis, więc napiszę, jak to było od początku.

Dziewiątego sierpnia roku pańskiego 1982 na świat przysz… eeeeee… na świat wyjechała na rowerze Wasza ukochana Che. 29 lat później przyszło jej do głowy przejechać se maraton w Skarżysku. Co się będzie w domu kisić – pomyślała se. I pojechała. Dzieki wsparciu pana Gora, który tego dnia robił za drajwera, w towarzystwie pijaniusieńkiego (naprawdę, chłopak od piątku dawałł z siebie wszystko;)) Niewe i Radka, który zawstydził wszystkich swoim czyściusienieńkim Garym Fisherkiem.
Czystszy był tylko mój Szpecyk.

No i tak. Tenże wesoły skład czterech przekrzykujących się zrytych umysłów zaowocował kopalnią tekstów, których kuźwa nie pamiętam. Ale było epicko i sprośnie. Tak jak lubię;).

W Skarżysku byliśmy niemal na styk, tym razem odpuszczając rozgrzewkę. Z dwóch powodów – z braku czasu. I z braku czasu. No i może jeszcze dlatego, że zabrakło nam czasu. Jak łatwo policzyć, z dwóch powodów zrobiły się 2,5.

Właściwie to czasu wystarczyło nam tylko na wejście do sektorów. Ja i Radziu wtuptaliśmy do trzeciego, a Goro i Niewe gdzieś dalej. Wymieniliśmy się z Radkiem strategiami – moja była taka, że mówię mojemu trzeciosektorowemu pociągowi: masz ten start, masz te fundusze, masz te rozgrzewki, ja cię serdecznie pierdolę. I nie gonię za tymi harpaganami, bo w Supraślu goniłam, w Ełku goniłam i to całe gonienie skończyło się zawałem, trachykardią, dolomitem i bondziornem. Jak łatwo można się domyślić – nie skończyło się to najlepiej.

Radek plan na start miał dokładnie ten sam, choć jak ruszyliśmy, próbował mnie urwać. Taki kolega! Taki michałek! Nie chowałam jednak urazy. Jechałam sobie zatem spokojniuśko, jechałam sobie swoje, ale tak jakoś miałam wrażenie, że nawet dwóch trzecich mojej dostępnej na wtryskarce mocy nie wykorzystuję. To depnęłam. I dogoniłam Radzia, który wyrzekł JEDYNIE na mój widok:
- Ooooooooooo
Na takie dictum mogłam tylko rzucić się do przodu.
I tak na lajcie sobie wyprzedzałam wszystkich.

Z małym wyjątkiem zwanym Olgą Niewiarowską, która już zgodnie z tradycją, acz tym razem wcześniej niż zwykle wzięła i mnie pognębiła swoim turbodoładowaniem z nóg.

Jestem już z tym pogodzona, nawet szczerze mówiąc, wyczekuję tego momentu. Nawet lubię to;).

Nie wiem, czyje koło złapałam, ale SIĘ NIE PUSZCZAM:) © CheEvara



Wyrwała dziewczyna do przodu, ja próbowałam złapać jej koło, które po chwili urwałam, ratując mojego Naftokorowego ulubieńca, Pana Gąsienicę, czyli Maćka Zielonkę, którego los doświadczył kapciochem.

Obcy, dętka, którą dostałam od Ciebie jest teraz w Sopocie, w kole gwiazdy Naftokoru. Czyli też w dobrym miejscu.

To był mój pierwszy pitstop. Drugi zaliczyłam przed genialnym, długim szuterkowym podjazdem, bo luzowała mi się śruba zacisku sztycy, zjeżdżało mi siodełko i coraz bardziej obcierałam sobie kolanami brodę. I po drodze suty (informacja dla Gora, który jak ta woda, drążąca poprzez wieki skały, ostatnio dociekał, czy obtarłam sobie kiedyś suty, czy też – jak mawia jeden z moich ulubionych mechaników – NYPLE). Nie tylko nie chciałam zajechać sobie tych sutów, co żal mi było kolan, zatrzymałam się. Szybkozamykacz jest zdecydowanie lepszym rozwiązaniem na takie okazje. Bo zanim trafiłam imbusem we śrubę, objechali mnie ci, których tak pieczołowicie wyprzedziłam. Oraz dojechali ci, którzy pieczołowicie gonili, na przykład taki theli. No i Elka Molenda z Plannji, która w Ełku była wiadomo która.

Ooooooooooooooo, nie, nie dzisiaj, kochana – wyszemrałam wściekle i pierdolnęłam w pedały. I na tymże długim, zajebistym szuterkowym podjeździe wyprzedziłam Elkę, theli’ego, a nawet Bogdana z Gerappy.

Hahahaha, uciekłam theli'emu, emu, emu, emu:) © CheEvara




Wyobraźcie sobie zatem, jaką miałam nogę.

Już? Macie to?

To teraz wyobraźcie sobie, jak mnie to podjarało i jakiej nogi dostałam jeszcze dzięki temu.

Teraz sobie myślę, że gdybym kilka razy wyprzedzała bezwzględnie niektórych leniwców, którzy wlekli się przede mną, a nie grzecznie czekała na miejsce, to bym dojechała Agę Zych, która na metę wjechała trzy minuty przede mną. Bo zapierniczałam jak dzikus nawet w tych błotnych sekcjach.

Myślę se też, że i Olga była do dojechania.

To był mój dzień. Tyle, że ja podeszłam do tematu nieco bezjajowo. Bo z difolta założyłam, że Aga to mi jak zwykle zwiała na pińcet minut. I uznałam, że zapierniczam swoje, bo jej to na pewno nie dogonię. Trochę złam za to na siebie.

Ale teraz najlepsze. Niejakiemu Goro włożyłam ponad trzydzieści minut.

Lubię to.

Wiem, że zmagał się z dętką, ale nawet jeśli. Odliczając to, to i tak jest bite pół godziny:).

Radkowi, który tym razem pojechał dystans dla twardzieli włożyłam nieco mniej, ale jak na mnie i na Radosława, który w którymś z pośladów na pewno ma silnik, to i tak sporo.

A NieweNiewe pijany pojechał mega. I tak szacun, bo niektórzy pojechali fita;).

Lubię te kilka powyższych akapitów.

No i o. Giemba cieszy mi się do teraz. Naprawdę. Bo i trasa była świetna, może nie na szóstkę pod względem trudności, technicznych odcinków było mało, ale była interwałowa i dała możliwość wbicia na liczniku prędkości 60 km/h na jednym z asfaltowych zjazdów. Wszystkie podjazdy zaliczyłam z siodełka – wszystkie oprócz tego, który przypominał szlaki rowerowe w okolicach Dżałorek. Te szlaki, którymi było wleczone drzewo po wycince. Wyprzedzałam na podjazdach. Spieprzałam na zjazdach.

Gdzie ja mam się udać, aby taką formę utrzymać do końca sezonu?

Na mecie czekał na mnie z aparatem Niewe:

Tu przyczajony Niewe, ukryty smok robi mi fotę na mecię:) © CheEvara


Tu zaś dokumentuje mnie ekipa muchozola:) © CheEvara


dojechał Michał z Kristoferem i w tym składzie poczekaliśmy najpierw na Radka, potem na Pana Dyrektora i w końcu na Gora. Na tego ostatniego szczególnie długo.

Tak się jeździ, robaczki.

Potem ceremonia wyglądała już standardowo – piwko:

Goro w stroju Ti-Mołbajla, który obciera suty © CheEvara


drugie piwko:

Niewe jest wreszcie wśród żywych, a Goro ciągle z obtartymi sutami;) © CheEvara



śmiechy, plotki z… Olgą, którą zaczepiłam pod tablicą z wynikami, zapoznałam przesympatyczną panią małżonkę szcygana, podtrzymałam swoje radosne stosunki towarzystkie z bikerami zapoznanymi w Mławie, no… po prostu rozkosznie byłam sobą.

Dalej to już wiadomo, dekoracja:

A ja jak zwykle się chacham:) © CheEvara


ah, wrzucę se jeszcze jedno:):

Llllubię to:) © CheEvara



miliard szpilek wbitych chłopakom, których objechałam bez litości i rozejście się. I znowu miliard szpilek wbitych chłopakom. Na parkingu cwaniacko wykpiłam się od roboty i pod pretekstem zagadania z muchozolem, któremu stuknęło OCZKO wymigałam się od pakowania mojego Szpecyka z obdartymi nędznicko chwytami. Się wygrywa, się ma ludzi do pakowania;).

A jak składam życzenia, a nie wyglądam:

Chyba bardziej czegoś żądam niż życzę:D © CheEvara



Czy muszę mówić, jak wyglądała podróż? Już w Pruszkowie, gdzie odstawialiśmy Radzia, ja byłam wstępnie najebana. Sportowiec, co? O paszy w postaci hot doga nie pisnę słowem. Musieliśmy rewelacyjnie wyglądać na tym przystatojlowymparkingu – czwórka rowerzystów, troje w trykotach, troje z piwem i fastfudami. Rewelka.

Tak naprawdę zajebiście to lubię.


Dane wyjazdu:
52.60 km 0.00 km teren
02:48 h 18.79 km/h:
Maks. pr.:42.80 km/h
Temperatura:24.0
HR max:174 ( 90%)
HR avg:140 ( 72%)
Podjazdy: 33 m
Kalorie: 993 kcal

Ja już chcę do tego Grójca!

Środa, 24 sierpnia 2011 · dodano: 31.08.2011 | Komentarze 19

No i wróciła do roboty.
Choć najchętniej wróciłaby na taki urlop.
Na przykład na RODOS - Radosne Ogródki Działkowe Obok Spożywczego.
Uruchomiłam Centuriona, z którego dobył się jeden wielki zgrzyt. Litości.
Przysmaruję go Monte. Bo mi na przykład Monte pomaga. Nie wiem, co na to powie Faścik lub też Marcin lub też Bartek, który dostanie Centuriona do odpicowania, no ale jak mi Monte pomaga? To Centurionu nie pomoże?

Jeszcze nie zdecydowałam, gdzie wleję piwo. Oczywiście oprócz własnego gardła.


Ooooo, szybkie pytanko, kto z Was jest fejsbukowy? Bo mnie doszczętnie rozpierdala lubienie se tego, co się samemu wrzuciło na tablicę. A Was?


Ale jak już w temacie to lubcie to:

&feature=channel_video_title

Bo przyjdzie Buka i zje Wam wszystkie rodzynki. Serio! Poważka!

Dane wyjazdu:
86.30 km 0.00 km teren
03:26 h 25.14 km/h:
Maks. pr.:49.40 km/h
Temperatura:24.0
HR max:179 ( 93%)
HR avg:141 ( 73%)
Podjazdy:207 m
Kalorie: 1451 kcal

Keep calm and Hakuna Matata!

Wtorek, 23 sierpnia 2011 · dodano: 26.08.2011 | Komentarze 10

Jakem już zbłaźniła się takim dystansem jak poranne 20 kaemów, poczynione do pewnej firmy dostarczającej prąd, która twierdziłą i tak miała w systemie, że ja, CheEvara od 2009 roku nie posiadam tegoż prądu w swoim domu, jakem już się uspokoiła, powstrzymała się od chęci zabicia każdego, kto stanie na mojej drodze, osiągnęła ZEN, a kakaowy czakram zabłysnął nad moją ajurwedą gwiazdą zaranną, mogłam sobie hycnąć wieczorem na rower. Luźny wieczorny rower.

Bo ten poranny to był raczej wkurwienny.

Jak już sobie hycnęłam na ten luźny wieczorny rower, to se pomyślałam, że se popodjeżdżam. I sobie podjechałam. Górkie AgrykolowO razy pięć.

Ależ mnie zajebiście paliły uda.

Ależ mi się potem zajebiście jechało.

I weszło mi wtedy 86 zajebiście fajnych kilometrów. I zajebiście mi z tym fajnie.

Strasznie jednak sobie dałam wycisk. Ale z tym też mi fajnie.
Fajnie, nie? :)

Dane wyjazdu:
52.16 km 0.00 km teren
01:56 h 26.98 km/h:
Maks. pr.:45.60 km/h
Temperatura:23.0
HR max:168 ( 87%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy: 36 m
Kalorie: 840 kcal

Oto jest dzień, oto jest dzień, który daaaał nam... dniodawca;)

Poniedziałek, 22 sierpnia 2011 · dodano: 24.08.2011 | Komentarze 3

Dzień, w którym przejadę tylko 40 km – zapamiętajcie se to – jest dniem, w którym obsunie się jądro ziemi i jądro ogiera ze stajni przy Wisłostradzie, tuż przy moście Grota. I będzie to katastrofalna w skutkach katastrofacja, jak sama nazwa wskazuje.

Dlatego też nie mogłam sobie pozwolić na te szkody w jądrach i jak tylko skończył padać ekspresowy deszcz, włożyłam w obciski najpierw giczołę prawą, a potem lewą, czy też odwrotnie: odwrotnie prawą (czyli lewą) i potem odwrotnie lewą (czyli prawą), no chyba, że patrzeć na to w lustrze, to wracamy do punktu wyjścia i pojechałam zmierzyć się z kolacją, sprawdzić, czy Obcy nie apdejtował może swojego wyznania, zapoznać na Puławskiej pewnego bajkera na czarnej jak noc Konie i w ciuszkach Felta i z poczuciem przeraźliwej pustyni w ryju sieknąć taką traskę o długości lekutkich ponad 50 km.


Korci mnie, żeby wrócić do biegania, ale tak: po twardym biegać nie mogę, bo moje sztuczne kolana mogą tego nie zdzierżyć, a po miękkim to niezbyt jest gdzie, no chyba, że zmienię swoje nastawienie na bardziej przyjazne dla usianych psimi kasztanami parkowych trawników.

I tak – biegać nie, bo gówna, pływać nie – bo szczochy i picze kłaki.

To równanie łatwo da się rozwiązać, że tylko rower. I może jeszcze ergometr, od którego nabawiam się hardkorowego bajcepsa jak po tylko stejkach.

Dane wyjazdu:
62.60 km 0.00 km teren
02:39 h 23.62 km/h:
Maks. pr.:42.60 km/h
Temperatura:22.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:131 ( 68%)
Podjazdy: 33 m
Kalorie: 1093 kcal

Ta ostatnia niedzieeeeeelaaaaaa...

Niedziela, 21 sierpnia 2011 · dodano: 24.08.2011 | Komentarze 0

Ostatnia urlopowa, oczywiście, ja wracam do pracy, a nadchodzi nakurwiający front atmosferyczny z upałami.
Szkoda tylko, że przez pierwszy tydzień mojego wolnego chodziłam śnięta jak czterodniowa fryta znaleziona za piecykiem, bo albo wiało, albo padało, albo wiało i padało jednocześnie kuźwa mać. Zaraz chwilę po tym jak ustała ulewa.

Na rower wylazłam dziś porą ulubioną, czyli nocną, bo w dzień najpierw włączył mi się aktywny alkoholik i pod akompaniament GUL GUL GUL, serwowany przez jednego takiego szlachcica na etykiecie browaru wysprzątałam chatę. Pani Mama zerkała wtedy na „Najdziwniejsze zwierzęta świata” na Animal Planet i uznała, że to co widzi w chacie jest o wiele dziwniejsze. Własna matka. Do tego biedaczka, co się po szosie wozi.

Jak już posprzątałam, włączył mi się aktywny alkoholik spacerowicz, postanowiłam się oraz Panią Mamę wyprowadzić na spacer. Operacja oficjalnie zwała się „lody u Grycana”, stanęło jednak na babilońskim lansie na Starówce z drugą Panią Mamą Karolajny i Karolajną. Panie Mamy dostały do opędzlowania lody, a dziewczynki, jak przystało na szanujące się chlorzyce, piwo. Zasiadłyśmy zatem przy, za przeproszeniem, Kolumnie Zygmunta w knajpie jakowejś.

Jak już zdążyłam zbajerować pana jadłopodawcę, pana jadłoczyńcę i prawie zapoznać trzech odganiających się od osy Hiszpanów, oraz z kolei odgonić zakusy starszego pana, jak się potem okazało, uczestnika powstania warszawskiego, który zaplanował sobie, że wyswata mnie z towarzyszącym mu wnukiem, który przybył do Warszawy z Belgii, Panie Mamy ogłosiły rozejście się i pojechałyśmy do domów. Ufffff. Człowiek wyjdzie po cywilu w miacho i od razu takie mecyje.

Poczekałam jeszcze na Niewe, który siekał dziś terenową stówkę z Gorem i wiózł mi mój pulsometr, w którego posiadanie WESZED nie wiem zupełnie, jakim cudem.
Przyjechał i zupełnie nie wyglądał na takiego, który by przeżywał stany, które opisał tu, bardziej sprawiał wrażenie wielce spragnionego. Ale to akurat łatwo odczytać, bo Niewe spragniony jest zawsze;).

No i gdy już odzyskałam pulsaka, a Niewe obfocił blondynę z bańkami, nasz babski, panio-mamowy babiniec, czyli Babilon rozjechał się do domów.

W moim na przykład czekały trzy skomlące rowery. Na wypadek ustawki ze zfullonym Sławkiem, już prawie wystawiłam eFeSeRRRA z chaty, po czym dostałam sygnał, że jednak nieeeee, chłopak ujechał się w ciągu dnia i już nie reflektował.

Nooooooo jak nie full, to ścigacz, który z dwóch pozostałych rowerów najgłośniej piszczał o wyprowadzenie na szpacer. Centurion piszczy, owszem, ale w wersji ledwie zipie, zaś moje nadgarstki ledwie zipią też od jazdy na tym przełaju. NO więc MUSIAŁAM użyć Rockhoppera.

No to pokrążyłam sobie. Od siebie z Bródna poprzez Targówek, hyc na Most Gdański, potem Żoliborz, Bemowo, Wola, Ochota, Centrum i sruuuuu w dół na Służew. Matko, jak cudownie pusto, jak inaczej niż wczoraj, nikogo do bezsensownego wymijania. Cała jebana lanserska wawka oglądała w telewizorniach, jak gwiazdy tańczą, robiąc po lodzie.

Mam plan taki, że wynajmę wyjebanie wielką powierzchnię w Warszawie do pokazania jej całego mojego kciuka, którego wystawię na znak, że LUBIĘ TO.

Taką pustą Warszawę lubię zdecydowanie.

Dane wyjazdu:
66.68 km 0.00 km teren
02:58 h 22.48 km/h:
Maks. pr.:44.80 km/h
Temperatura:21.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 28 m
Kalorie: kcal

Wieczorning sobotning

Sobota, 20 sierpnia 2011 · dodano: 24.08.2011 | Komentarze 8

Niby urlop wzięłam dlatego, żeby wykończyć jedną rzecz, która nade mną od roku wisi, a która doprowadzi mnie do sławy, bogactwa, blichtru, Kasztelanociągu podciągniętego do mojej willi z basenem, sauną i dżakuzą w dżakuzi, kontraktu na dożywotnie reklamowanie za ciężkie pieniądze Monte (jestem w stanie podczas każdego nagrania spotu doprowadzić się do orgazmu, jedząc Monte, mogę nawet powtarzać do zajebania - nomen omen - każdą scenę) oraz na kanapę u Wojewódzkiego.

Nie miałam w planach póki co wyjeżdżania na wekejszen, bo szanowny pan skurwysyn franciszek szwajcarski niweczy wszelkie moje starania w zakresie jebnięcia polskiej rzeczywistości malowniczo szeroko i z ułańskim rozmachem przynajmniej na tygodni cztery. Miałam po prostu zapomnieć o pracy, porozpieszczać Panią Mamę, trochę się poopierdalać (tu akurat wyrabiam normy 550%) i skończyć rzecz pewną.

Tak się jednak kurwa składa, że nie umiem. Co przycupnę przy kompie, to tak: ktoś zadzwoni. Jak już skończę gadać, to jeden z rowerów zapiszczy tęsknie z kuchni i poprosi o malutką przejażdżkę, a temu niestety odmówić nie umiem. Jak już wrócę, to strasznie zachciewa mi się WŁAŚNIE W TYM MOMENCIE, kiedy zamierzam pokończyć, co mam do pokończenia, jeść.
Jak już się najem, to strasznie chce mi się pić, jak już się napiję, to muszę iść wyjszczać się, potem znów ktoś zadzwoni i takim sposobem umiejętnie przejebałam calutkie dwa tygodnie.
Moja głupota przerosła mnie, ja mam 159 cm wzrostu, ona ma 220.
Łatwo przeliczyć, że przerosła mnie o całą mnie.

Co nie zmienia faktu, że przestałam czuć temat, co z kolei nie zmienia faktu, że jestem chędożonym leniem.
No i zamiast posadzić dupę na czymś posmarowanym klejem i zrobić, co mnie nużna, to ja oczywiście przetarłam wyścigówkę i jazda! Jak gwiazda.
Przetarłam, czyli co zrobiłam?
Odkręciłam hałasujący hak przerzuty, który od ostatniej wizyty u Marcina posiedział cicho dni dwa, po czym jął odpieprzać swoje.
Tym razem hak odkręciłam se sama.
Brunox zrobił porządek i te „łożyska”, na które tak lubię zwalać całą odpowiedzialność za hałasy w Rockhopperze, uciszyły się.

No i potem zjechałam się z Karolajną, która wykonała przez cały dzień wielce skomplikowaną operację przyjechania do mnie samochodem, zostawienia tego samochodu u mnie pod domem, wrócenia do swojego domu, wtargania się na rower, pojechania ze mną na tym rowerze z Centrum przez Stegny na Bródno, pozostawienie u mnie roweru tegoż (jestem przekonana, że liczy na małą usługę serwisową, sprytnie) i wrócenie do domu samochodem.

Maryjko nadobna, ile to kurwa aktywności jest. Od samego pisania o tym mam zmęczeniowy bezdech i sapię umęczona jak wielbłąd.

Jak już Karolajna zaparkowała u mnie w kuchni swój pojazd dwukołowy i pojechała do się pojazdem czterokołowym, ja udałam się jeszcze poprawić wynik mojego wieczornego rowerowania. Gdyby nie stado najebanych yeti, które snują się każdą możliwą arterią, w końcu sobota jest, czyli dzień pijanego ruchania się w brokacie, zapierniczałoby mi się całkiem superancko. Ale tak: przy Wisłostradzie jechać się nie da, bo właśnie skończył się pokaz fontann i te pół całego świata, które tu przylazło, właśnie rozchodzi się cielęco bezmyślnym krokiem do domu. Nad Wisłą jechać się nie da, bo pijane nastolaty spierdalają filuternie, a zatem niespiesznie przed swoimi ziombalami, którzy starają się złapać je za cycki albo za biżuterię typu BROCHA. Z Cudu nad Wisłą wytacza się ostra lanserka w różowych koszulkach i na holenderkach, a po całej długości trasy nadwiślańskiej odbywają się lowcoastowe randki, więc nie ma jak się rozpędzić.
A przy zoo jechać nie da się też, bo tam akurat najebka odbywa się w LaPlayi. Takoż sobotę ogłaszam najgorszym dniem DO... DO... DO... (powtarzać w rytmie forfitera, który "płynie mi do... do...") nocnego roweru.
Jako tako jeszcze wygląda Żoliborz.

A najgorszym mostem do wracania na prawą stronę stolicy wieczorową porą jest Most Gdański. Przez całą długość jego odbywa się jakaś paranoidalna orgia schizofrenicznych ślubnych sesji fotograficznych.
Most ten jest moim ulubionym, tym większy rzyg odczuwam, mijając te żeno-scenki. No to dziś wróciłam sobie Śląsko-Dąbrowskim, który też uwielbiam.
Dżenereli mam mocno ciepłe uczucia do dzisiejszego nocnego pedałowania.

Dane wyjazdu:
52.17 km 0.00 km teren
02:39 h 19.69 km/h:
Maks. pr.:37.00 km/h
Temperatura:18.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 16 m
Kalorie: 1014 kcal

Piątek po raz drugi, czyli jak nie załatwia się spraw

Piątek, 19 sierpnia 2011 · dodano: 24.08.2011 | Komentarze 2

No bo ludzie ustawili się tego wieczora po coś. Po to, żeby Goro mógł za mym wstawiennictwem kupić se suport do swojej już latającej na boki korby.
Po to, żeby zagrać na palcach i na nosie burzy, która przetoczyła się nad miachem.
Po to, żeby pojeździć.
Najeść się.
Napić.
No i w tym składzie jeszcze się pośmiać.

A skład był taki: Niewe, któremu burza wyniosła z domu i prąd i zasięg, Goro, który przeczekiwał opad atmosferyczny i mój dojazd w pracy i ja czyli JA.

NIE KTO INNY.

W zasadzie załatwilim całe gówno. Bo w eXie na Śniegockiej było całe gówno, na dodatek było późno, na dodatek temu Goru niby zależało na nowym suporcie, ale nie aż tak, żeby zapierniczać z Solca na Ursynów, zamiast tego zachciało mu się jeść i tym sposobem wylądowaliśmy w Centrum, gdzie Goro wtrząchnął kebaba. No to i mnie głód przyssał. Niewe ponoć też. Łatwo można wydedukować, że 15 minut później byliśmy na Ochocie, na Barskiej i przy skomplikowanej operacji zaopatrzeniowej wypiliśmy po izobro i wciągnęliśmy pizzę (jedna była przewykurwiaszcza, bo z orzechami!). Potem już tylko przystanek Bemol, gdzie przestrzegliśmy Goro przed Pawłem mtbxc, czyli opowiedzieliśmy, jak nas tenże wydymał w Euko-Olecku, wydoiliśmy po piwie (niektórzy nie poprzestali na jednym;)) i następnie przystanek dom. Dla niektórych ciemny, do którego też "A DROGA CIEMNA JEEEEEEEST".




Armagiedon i babilon. I tradżedy!

Dane wyjazdu:
59.60 km 0.00 km teren
02:47 h 21.41 km/h:
Maks. pr.:40.80 km/h
Temperatura:20.0
HR max:185 ( 96%)
HR avg:128 ( 66%)
Podjazdy: 31 m
Kalorie: 1127 kcal

Nie bo nie

Czwartek, 18 sierpnia 2011 · dodano: 24.08.2011 | Komentarze 0

Urrrrrwaaaaaaa, znowu cuś trzeszczy mi w ramie ścigacza. Wygląda na to, że Rockhopper aż prosi się o rozkręcenie co do śrubki i co do podkładki. No i ze względu na te odgłosy, znowu dystans marny. Marny jak na dzień urlopowy. Marny jak na całkiem znośną pogodę.
I wreszcie marny jak na mnie.

A poza tym nie chce mi się pisać. Mnie. Nie chce się. Nie. chce. się.