Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

trening

Dystans całkowity:14785.24 km (w terenie 2792.50 km; 18.89%)
Czas w ruchu:678:23
Średnia prędkość:21.79 km/h
Maksymalna prędkość:63.00 km/h
Suma podjazdów:43280 m
Maks. tętno maksymalne:197 (166 %)
Maks. tętno średnie:175 (138 %)
Suma kalorii:330949 kcal
Liczba aktywności:216
Średnio na aktywność:68.45 km i 3h 08m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
48.50 km 0.00 km teren
02:24 h 20.21 km/h:
Maks. pr.:44.60 km/h
Temperatura:12.0
HR max:165 ( 85%)
HR avg:128 ( 66%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1311 kcal

Niedziela będzie...

Niedziela, 20 listopada 2011 · dodano: 23.11.2011 | Komentarze 14

No byłaby właściwie dla mnie, dla nas, dla wszystkich, dla diabła, dla ogarka, ogórka, patisona i kumkwatu, gdyby nie dwa czynniki. Niby miałam nigdzie nie wychodzić, bo Pani Mama zachorzała – dokładnie na ten sam sziteks, co Che w środę – i raczej wolałam jej doglądać i nawet właściwie ZNOWU odmówiłam tomskiemu wspólnego rajdowania po MPK (z tego, co czytam u niego, znowu wybrał Zalesie), gdy słońce tak mi wlazło do chaty przez okno (jakoś się przebiło przez te, no… szyby), że aż zaniemówiłam.

- Wyskoczę na trzy godzinki, cooo??? - oznajmiłam bardziej niż zapytałam, piszcząc przy tym jak mały labrador, pozostawiając przy Pani Mamie baterię leków osłonowych, nieosłonowych, słoniowych, zasłoniętych, słonych, wszystkiego, co się kurna da na to kurestwo zastosować, wdziałam obciski i dałam dzidę na to słońce, na to 13 stopni.

Nastąpiła zaraz synchronizacja zegarków z Niewe i Goro, którzy nacierali na stolicę z Wiktorowa, mielim się – co wyjszło w drodze negocjacji – spotkać w legendarnym Bemolu. Dojechałam do nich i do towarzyszącej im Bikergonii, Goro miał wdziane na siebie swoje madżentowe trykoty (kłuuuuoooocham go w nich:D, kuoooocham jak biskupa;)), Niewe oczywiście powitał mnię ze szklenicą piwa, którą prawiem do dna osuszyła.

Prawie, bo mię szuja nie pozwoliła wychłeptać reszty. Wszyscy jednakowoż widzieli, w jakim jestem kryzysie, zgodniem zatem uchwalili, że wbijamy do środka legendarnego Bemola i robimy to, co potrafimy najlepiej: integrujemy się.
Było oczywiście wesoło, szkoda, że Goro z Gonią tak szybko się zmyli (wyszli razem, ja bym to przeanalizowała!), uznaliśmy z Niewe, że musimy trzymać poziom, dzierżyć honor nasz wszystkich, Bikestatsowych Alkoholików.

I zdzierżyliśmy go naprawdę godnie. Cieszyłam się, że nie mam do chaty tak przez lasy jak Niewe.

Ja nie wiem, jakim cudem znalazłam się jeszcze na koncercie My Riot w Stodole. Mam w kieszeni tajemniczy wydruk z kasy fiskalnej taksówki. Może to być tak zwana poszlaka.


Dane wyjazdu:
81.60 km 35.00 km teren
04:22 h 18.69 km/h:
Maks. pr.:49.60 km/h
Temperatura:5.0
HR max:184 ( 95%)
HR avg:140 ( 72%)
Podjazdy:179 m
Kalorie: 1920 kcal

Miałam ci Jabłonnę/Jabłonną;)

Sobota, 19 listopada 2011 · dodano: 22.11.2011 | Komentarze 9

Choć weekend w Warszawie, było zajebiście. Znów trening w Jabłonnie pod okiem Wojtka, kilkakrotne przejechanie rundy (parę razy zaliczyłam zawał:D), moje parę wywrotek, dziwnym trafem, no kurna PRZYPADKIEM tuż przed Wojtkiem, który na kierze miał zamocowaną kamerę.

- Mamy to, przeanalizujemy, co tu się stało – zaśmiał się na to.

Nic się nie stało, po prostu jechała przed Tobą wołowa dupa, Wojciu;).

Zawsze mi się wydawało, że jak nie będę mojemu rowerowi przeszkadzała, to sam wybrnie z najgorszego szitu. Oczywiście upraszczam i nabijam się, ale te treningi tylko mi pokazują, ile czasu tracę na maratonach przez brak techniki i że technika to wcale nie jest lipa:). Mój dziadek zawsze mówił – i pewnie by, patrząc na mnie na tych treningach, tak powiedział – że albo psu dupy nie umiesz zawiązać, albo, że:
Tak to NIEUMIEJĘTNIE robisz…
No robię. Wiem to:).


Na trening pojechałam rzecz jasna na kołach, na kołach wróciłam, upierdalając sobie rower i dopiero co uprane buty w jakiejś rozlanej wzdłuż Modlińskiej zaprawie gipsowej. No łańcuch to mi tak nie zgrzytał od czasów pamiętnego Prezeso-Faścikowego maratonu w Mławie, gdzieśmy sprzęty załatwili już na etapie rozgrzewki.

Dostałam w pracy do testów bieliznę termoaktywną Iguany (czadowe opakowanie jak puszka) i jestem na tak. A nawet trzy razy na tak. Jestem nawet na yes, yes, yes. Koszulka pozostała suchutka, niestety wszystko co na niej, już nie. Będzie to jednakowoż miało ręce, nogi i ptaka po uzupełnieniu garderoby w inne profi-warstwy.
Tak czy siak, na koszulce zero śladu skatowania na rundzie.


Żeby ten dzień jakoś godnie zakończyć, wymknęłam się wieczorem na nocny krótki bajking, chyba po to, żeby przekonać się, że jest naprawdę ślisko – dwa razy rzuciło mi dupę na zakręcie, raz dość niebezpiecznie i… prawie odechciało mi się tych jebanych strusi. Nie wiem, jak ci kolesie popierniczają na szosówkach po czymś takim. Może kluczem jest to, że nie popierniczają, a zwyczajnie jadą.


Aaaaaaaa, nagranie filmiku z rundy, do którego Wojtek robił aż trzy podejścia NARESZCIE zakończone sukcesem. W czwartek wejdę w posiadanie kompromitującego mnie materiału;).
Kompromitującego mnie między innymi dlatego, że nie siedzę tam na koniu.


Dane wyjazdu:
19.30 km 19.30 km teren
02:55 h 6.62 km/h:
Maks. pr.:44.40 km/h
Temperatura:2.0
HR max:155 ( 80%)
HR avg:113 ( 58%)
Podjazdy:882 m
Kalorie: 1396 kcal

Słowacki szlabanT czyli nowa jakość, czyli górex dej trzeci i niestety de last łan.

Poniedziałek, 14 listopada 2011 · dodano: 21.11.2011 | Komentarze 14

Gdzie tu pojeździć? I to na legalu? Tak żeby było jak się należy się, a zatem zacnie? I żeby się nie powtarzało?

SłowaNcja. Tylko tam!

Czasu mieliśmy mało, bo tego dnia - trzeciego - musielim wracać. Niektórzy na dzień trzeci mają zadanie zmartwychwstania, inni trzeciego dnia dopiero trzeźwieją, jeszcze inni trzeciego dnia odkrywają, że jest środa i czas przygotować się do weekendu, czyli uczcić małą sobotę. Czyli się nachlać.

No różne są koncepcje.
Moja była taka, że muszę nazajutrz do roboty i dziwnym trafem pokryła się z tym, co miał w planach Niewe.

Ale że nie jesteśmy małe fiutki, postanowiliśmy ten dzień spożytkować należycie. Czyli rowerowo. Bez najmniejszego losowania palcem po mapie ustalilim, że Dolina Białej Wody to będzie właśnie to, o co chodzi w tym życiu, wszechświecie i całej kurna reszcie tego kultu maczo, skórzanych kurtek, rolexów, amortyzowanych kadilaków, ZAPIEKANEK i mąki nie z pierwowo sorta.
O to bowiem się rozchodzi.

No i wybralim się. Ja Tatrzańską Łomnicę znałam wcześniej z imprezy (lutowej chyba) Red Bulla „Zjazd Na Krechę”, ale wtedy był śnieg, ja nie miałam roweru, zdupytaktrochę.

Teraz mogłam se choć z rowerem pomarzyć, że może kiedyś, łans apone tajm:D

W miarę, jakeśmy zmierzali w tamte stranice samochodem, oczom naszym ukazywał się las masywów górskich. Co bardziej przytkani wizualnie (ja) powtarzali (bo są jednocześnie lekko zdebileni): O JAAAAAAAAAAAAAAA.
Na przemian z:
ALE JEDZIEMY.

Zanim jednak wniknęliśmy w SłowaNcję, napotkaliśmy – jeszcze pod Zakopcem – stacjonującą w rowie białą skodę. Aż zawróciliśmy, ku spełnionym nadziejom Czecha, który tężę skodą stoczył się do rowu (o ile pamiętam, zeznał, że auto DOSTAŁO SUWA, co, mówiąc nam, kreślił ręką gest sygnalizujący poślizg). Wstępny rzut okiem pozwolił osądzić, że wyciąganie skodziny jest chorym pomysłem, ale mocno zszokowany Czech się uparł. Niewe nie kłócił się, rzucił się na pomoc, skoro taka była wola czeska.

Mam wrażenie, że więcej szkód se narobił tym całym chceniem wyciągnięcia fury z rowu.

Przebiegła mnię przez łeb taka refleksja, że warto było rano ślimaczyć się kapinkę przy pakowaniu, inaczej mielibyśmy pana Czecha na masce. Choć ja nie mam nic przeciwko Czechom, oczywiście.

Pan Czech w szoku się zmył do jakiegoś nadjechanego samochodu, słowem do nas nie pisnął, ani że dzięki za chęci, ani, że „achuj z takim waszym wyciąganiem”, ani „chodźcie na piwo, ja już przed jazdą się nagrzałem, nie bądźcie gorsi”. Nic. Po prostu dał dyla.

No to my też.

Tym bardziej, że ja słyszałam popiskiwanie gór, które nas nawoływały. Rowerów, które już chciały wyskoczyć z bagażnika. Moich nóg. I w ogóle. Cały bajkstats zresztą piszczał, żebyśmy już pojeździli, żeby potem było, co poczytać.

No to na parkingu zaparczylim, wsprzęglilim sprzęty iiiiii zaczęliśmy od podjazdu. Bez żadnej rozgrzewki. Niektórzy wdrapali się kawałek pod górę i… musieli się wrócić po bidon (i ZAPIEKANKI) . Ja powinnam mieć kapkę mniejsze przewyższenie. Bo ja o swoim bidonie pamiętałam:D.

A podjazd zaczął się o tak:

Nowa jakość, oczywiście nie polska © CheEvara


Ciekawe, czy w drugą stronę jest tak samo wygięty:) © CheEvara


Tu jeszcze nie wiem, co nas czeka, ale jakby przeczuwam:D © CheEvara


Ponieważ zaplanowaliśmy sobie wszystko bardzo niedokładnie, czyli w ogóle, podjęliśmy podjazd od razu na Białe Pleso, które okazało się po kilku radosnych kilometrach NIEZDOBYWALNE Z SIODŁA. Obok siodła tak. Z rowerem na plecach i owszem. Z plecami na rowerze też. Bywało i owszem, że można było przejechać 15 metrów, po czym z ziemi wyrastały narzutowe głazy, które to (tępe cioty) nie wiedziały, KTO PO NICH STĄPA i nie ustępowały. No i znowu trzeba było zad z siodła zsadzić. A potem było już tak, że w ogóle nie było szansy zad na siodło posadzić.

To akurat jest względnie lajtowy odcinek, chyba jeszcze gdzieś na dole;) © CheEvara


Jeśli my, wiedząc, no mając już ten obraz, że coś jest absolutnie niepodjeżdżalne, napieramy mimo wszystko, to wy wiedzcie, że macie do czynienia z TROGLODYTAMI. Umysłowymi.

Nie są to Kolorki na jęzorki, ale też lód:) © CheEvara


Albowiem gdyż. Ponieważ zaplanowaliśmy sobie wszystko bardzo niedokładnie, czyli w ogóle, nie wiedzieliśmy, co nam da to PODEJŚCIE pod Białe Pleso. I czy czerwony szlak, który stamtąd prowadził do Zelenego, nie będzie dokładnie tak samo GŁAZIZDY. Ale twardo brnęliśmy OBOK SIODŁA na Białe. Po to, bym JA, która to przecież jestem DEMOTYWUJĄCA, na cały kilometr przed końcem tej chorej wędrówki (chorej, ale jednakowoż twardej i bezkompromisowej) powiedzieć sobie w głowie:

CZYŚ TY, CHE, DO RESZTY JUŻ OCHUJAŁA POD WIECZÓR NA TYM POŁUDNIU??

Po czym przekazałam Niewemu rozwinięcie słowne tego skrótu myślowego. Że jest godzina taka i taka, my idziemy, a nie jeździmy, nie wiemy, co będzie na czerwonym i po jakiż kurwens nam te rowery, bajceps robimy, nosząc je, czy co??

Tu moja głopota przestała przerastać głupotę Niewe;) © CheEvara


Choć jestem DEMOTYWUJĄCA, przyznano mi rację. Najgłośniej rację przyznałam sobie ja sama, potem Niewe mi przyznał, Buka, która błyskała oczami zza wyłysiałych konarów tez przyznała. No to odwrót. Kamienie, a raczej głazy okazały się nie tylko niepodjeżdżalne, ale też niezjeżdżalne. No dobra. Jak ktoś nie ma zębów, kolan, łokci i głowy do urwania, pewnie by napierał w dół, pozbawiając się przy najbliższym błyskającym złym zezem kamulcu także szyi i miednicy.
Ja wolałam ze wszystkimi – za przeproszeniem – członkami wrócić do stolicy.

I tu już schodzimy - bez Buki, burzy śnieżnej, niedźwiedzia i Niemców © CheEvara


Zleźliśmy w dół ku rozwidleniu, gdzie nadszedł leśny ekshibicjonista przebrany za słowackiego leśnika, który to nie tylko był zboczeńcem, ale jeszcze pokierował nas na szlak na Zelene Pleso. Skutecznie pokierował. Szlak też usiany był kamieniami, które rozmiarami – w porównaniu do tamtych jebanych meteorów – raczej stanowiły miał. Były też sypkie, kłótliwe i kłopotliwe, ale pomagały w pracy nad techniką, nad balansem ciała, co mam nadzieję, Wojtek uzna mi za trening, jako i wczorajszy podjazd pod Murowaniec (zjazd kurna zresztą także;)).

Tu przynajmniej da się siedzieć na kon... yyy... rowerze:) © CheEvara


Im byliśmy wyżej, tym częściej kamulce scalał lód, powstały chyba od parującego potoku. Praw fizyki pan nie zmienisz, nie bądź pan głąb. W końcu zrobiło się tak, że o kamieniach zapomnieli wszyscy i mieliśmy przed sobą odcinki: czystolodowe, lodowe z pokrywą śnieżną, szutrowe z wypełnionymi lodem koleinami, no bajka.

Tu też W MIARĘ da się jechać © CheEvara


W jednym z pierwszych jęzorów takiego minilodowca nie popisałam się techniką, ani balansem, ani rozumem, czyli krótko mówiąc PIZGNĘŁAM O LÓD, jak ten fortepian Szopena o bruk. Miałam wrażenie, że jakem wydzwoniła kolanem, tak budynek schroniska, do którego zmierzaliśmy aż podskoczył, po czym – jak w kreskówkach – opadał po kolei: piwniczka, budynek właściwy, dach, komin, dymek z komina. Że gdzieś na świecie, komuś w chacie aż zrobiło się pęknięcie na suficie, a na jednym oceanie spotkały się kursy dwóch tankowców.

Tak pizgnęłam o ten lód. Dorodny baniak, który przywiozłam ze sobą na kolanie, będę hodować jeszcze półtora tygodnia.

Teraz spróbujcie se wyobrazić Che podejmującą próby wstania o jednej nodze z lodu, a w oddali potok, Buka i wilcy! I kuguary (gdzieś w Afryce). Wstałam.
Bez łaski kuguarów, tych z Afryki oczywiście.

Tu już człapię, bo wiem, jak boli kozaczenie:) © CheEvara


Nagrodą za me cierpienie był widok, jaki mnie czekał za zakrętem:

Panie Bucku, jesteś wielki w swej wielkości! © CheEvara


Mnie do tej pory ta fota urywa tyłek, rozkłada mnie nierzeczywistość tych gór i wrażenie tego, jakby zostały sklejone ze sobą dwie połówki zdjęcia.

Potem człowiek podjechał bliżej i zobaczył, że Zelene Pleso jest naprawdę zelene:

Od schroniska tylko huczało. To generator. Pan sam se prąd wytwarzał. © CheEvara


A gdyby tak się rzucić, dla tak zwanej ochłody... :) © CheEvara



Jaki mnie zachwyt ścisnął w miejsce, gdzie normalni, uczuciowi ludzie mają serce (dwa przedsionki, dwie komory). Jaki mnie smutek ogarnął na myśl, że jesteśmy w takiej dupie czasowej, że nie mamy chwili na herbatę (wina już nigdy temu niewdzięcznikowi nie zaproponuję!).

Zaliczylim, co mielim do podjechania (częściowo podejścia), do zmierzchu tak zwanego zostało nam niewiele ponad godzinę, a tu jeszcze trzeba zjechać (częściowo zejść), a jak jeszcze trafi się jakiś defekt…

Nie, nie proponuję wina.

Obserwujący nas – ewidentnie – z chaty gospodarz schroniska, wyszedł do nas, proponując coś gorącego (co firma, to firma!), ale musieliśmy podziękować. I wracać. Najpierw schodząc, potem – mając już za sobą SEKCJĘ lodowiska – zjeżdżając. Znowu po kamieniach, znowu nas wytłukło, aż musieliśmy zrobić przerwę. Bo Niewe pod sobą usłyszał

BDGIĄĄĄĄĄĄGGGG!

A potem

PSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSS

Oto nastąpiła awaria, na którą woleliśmy zostawić sobie zapas czasowy. Jakiś kamul zmielił się był pod oponą, ta przyszczypała dętkę i o, efekt był taki:

Złapać gumora w takich okolicznościach przyrody to żadna potwarz:) © CheEvara


A dziura taka:

Jaka to musi być łatka!!!:D © CheEvara


Pamiętajcie, że zawsze mogło być gorzej. Mogło to na przykład przydarzyć się mnie. I oczywiście piszę to z wrodzonego chamstwa, sekutnicowości, małej złośliwości, ale nie tylko – bo gdybym ja zmieliła swoim tjublesem kamor, to by było po jeździe. I bym dymała w dół kurcgalopkiem, znowu obok siodła. A trochę tego dymania jeszcze nam zostało.

Niewe szybko się załatał i mogliśmy zjeżdżać. I zjechalim. Już nie usłyszawszy ponownego BDGIĄĄĄĄĄGGG. Na szczęście.

Potem już tylko szybki przebiering na parkingu, wsiad w furę, krótki przystanek na paszę:

Mniam, mlask, mlask, mhhhhhmmmmm;) © CheEvara


i ujęcie z Topvarkiem. Zeżartej z łakomstwa Marlenki nie zdążyłam sfocić.

Pyyyyyyyyyyyyyyyyyyywaaaaaaaaaaaaa!:) © CheEvara


i niestety powrót.

Było, mili Państwo, przekozacko. Na tęże okazję SIEDZĘ NA KONIU.


Dane wyjazdu:
53.00 km 30.00 km teren
03:24 h 15.59 km/h:
Maks. pr.:48.80 km/h
Temperatura:6.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:119 ( 61%)
Podjazdy:1238 m
Kalorie: 2173 kcal

Podjazd pod Murowaniec mamy murowany – czyli Zakopanex dej dwa!

Niedziela, 13 listopada 2011 · dodano: 21.11.2011 | Komentarze 17

Jak na nasze zupełnie niesportowe, niekolarskie zachowanie wieczoru ubiegłego, czyli szeroko pojętą pochochołowską REGENERAnCJĘ, stawilim się dnia drugiego na nogach własnych, jeszcze nieobutych w spdy, niemal zgodnie z planem.

Wszystko pewnie dlatego, że nie było tu Gora z przyległościami, ani rootera z jego drobiazgiem też. To oni tak nas nakłaniali do złego prowadzenia się w Dżałorkach. Serio! Poważka. Przecież w życiu bym Was nie wkręcała;).

No nikt inny tylko oni.

Podczas śniadania zrezygnowalim z jajecznicy (z wiadomym płynem ustrojowym – tak to już ze mną jest, że najpierw się mnie nienawidzi, ale jak już człowiek da mi szansę, jak już się odezwę, to kochają mnię miliony:D), ja sączyłam masakryczne ilości KAWECZKI i tęskniłam za moim domowym małym ekspresikiem. Do kaweczki. I strasznie mi się chciało…

KRUŁASANTÓW.

Ale Niewe powiedział, że taka KAWECZKA na krułasanty nie zasługuje i jadziem tam, gdzie podobno nieprzyjemnie się podjeżdża.

Zrezygnowałam z targania swojego aparatu, który wszak miał kartę pamięci, ale miał też gabaryt i właściwości Che-wkurwienne.

No to lu.
No to ziu.

Ja już nie pamiętam, czy Wojtek nam powiedział, że niewarto tam się pchać, na ten cały Murowaniec, czy powiedział, że męczarnia, ale da się, czy powiedział, że droga na Euro to to nie jest. Cokolwiek powiedział ZNIECHĘCAJĄCEGO, nas to zachęciło.

Tym razem zamiast w stronę Krokwi na rondzie odbilim w lewo, w stronę Cyrhli (coś jak nahleeee), dzięki umiejętnościom nawigacyjnym Niewego w mig (konkretnie w Mig-29) znaleźliśmy skręt na Murowaniec. I niemal już od samego podjazdu mieliśmy okazję dowiedzieć się, o co Wojtkowi chodziło:

Kamienie jak marzenia, są duże i małe;) © CheEvara


Nie, nie o to. Tu tylko zastanawiam się, gdzie jest woda, gdzie jest krzyż i gdzie jest, do cholery, orzełek, jak nie na koszulkach kadry?? No gdzie? No na pewno nie tam, gdzie się lampię;).

Wojtkowi natomiast chodziło o to:

Bywało lepiej, bywało gorzej, jak w Bollywood © CheEvara


Ale mimo to jedziemy sobie. Ale jedziemy!
Ciągle ale jedziemy.

Techniki by się więcej tu w ogóle przydało, bo niektóre kamienie były OBŚLIZGŁE i się uślizgiwały spod kół, co chwilami sprawiało, że doganiali nas spieszeni turyści, których zostawialiśmy z tyłu. Parę razy się z nimi przetasowaliśmy, na koniec zaś prawie się zaprzyjaźniliśmy – choć ja tak naprawdę znienawidziłam ich za to, że mogą iść dalej, na legalu. A my nie.

I w końcu ALE DOJECHALIŚMY.

Pięknie jeeeeeest;) © CheEvara


Jakoś tak nagle, wcześniej niż to wyliczyliśmy, oczom naszym ukazał się ten ów nasłoneczniony Murowaniec. A mnie, moim oczom wyobraźni ukazało się piwo. Wiadomo. Niewe zorientował się, o czym dumam i poczłapał po szklenicę. Jak mnie to ucieszyło! W sumie tak jak ten cały podjazd. I jak perspektywa zjazdu, TĄ SAMA TRASĄ, bo dalej przed siebie jechać nie mogliśmy, szlakiem nie tyle usianym zakazami dla ROWERZYZDÓW, co wąskim i zaludnionym. Dodatkowo mieliśmy słoneczną niedzielę, co gwarantowało niemal zetknięcie się z jakimś nadgorliwym strażnikiem, któremu na bank moja pyskata gęba by się nie spodobała. I może nie naplułby mi do jajecznicy, ale łaski zupełnej, ani niebieskiej też by nie okazał.

Szklenica piwa znacząco podnosi uroki krajobrazu:) © CheEvara


Ale zanim mieliśmy pocisnąć w dół, chciałam choć kapkie się ogrzać. Telepało mnie. No to wleźliśmy do środka.

- Winko grzane? – zapytałam Niewe.
- Szarlotkę? – odpowiedział pytaniem na pytanie, a zatem twierdząco, Niewe. Musieliśmy sprawić pani przy kasie niesamowitą radość, bo jeszcze w naszej obecności zaczęła nawoływać koleżankę:
- Halina! Halina, choć, coś ci pokażę! – wykrzyknęła do Haliny, a ja dopowiedziałam wesoło:
- Dwoje debili ci pokażę… - a pani najpierw zachichotała, a potem ochoczo zaprzeczyła. I jeszcze długo zaprzeczała. Zbyt niewiarygodnie zaprzeczała.

Poleźliśmy z naszymi darami do stołu i tu Wam powiem, jaka ja naiwna jestem. Se myślę: aaaa, winko, fajnie, miło, ciepło, se siądziem, czas nie guma, budzik nie sanki, majtki nie pokrzywa. No PIKABELO. I że fajną rzuciłam inicjatywę. Że to wino, ROZUMICIE

A cóżem usłyszała?

- ALE TY JESTEŚ DEMOTYWUJĄCA.

Powiedziała, a raczej palnął kuźwa Niewe.

Gad na własnej krwawicy wyhodowany! Aligator, pterodaktyl kuźwa!

Normalnie, GDYBYM BYŁA normalna, łezki by mi w oczach stanęły. Chlipnęłabym w rękaw jakiś. Napisałabym do Trybunału w Hadze. Oblałabym go tym cholernym winem! I ofukała jak dama, jak jakaś Alexis w Dynastii.

A ja tylko zarechotałam i siorbnęłam tego wina więcej.
No co?

Ja byłam motywująca już wtedy, jak ty na chleb mówiłeś tamburyn, synku – se pomyślałam z satysfakcją i siorbnęłam ponownie oraz zarechotałam też ponownie.

I w ten sposób zemściwszy się, wypiwszy radośnie winko, rzuciłam ochocze i MOTYWUJĄCE propozyszyn, że może byśmy już zjechali.

Uszczelniliśmy się w okolicach uszu, rak, i tak dalej i puściliśmy się – za przeproszeniem – w dół.

Do zjazdu gotowiiiii, staaaaart! © CheEvara


A zjazd był bolesny, oj, kurka wodna, bolesny. I nie, nie dlatego, że zimno. Bo to ręce nawalały od tego obtłukiwania po kamolach. Po dziesięciu minutach zjazdu zrezygnowałam z profilaktycznego trzymania paluchów na klamkach i pomyślałam, że… a nie powiem. Cenzura nie puści. Po prostu pomyślałam:

Puszczam klamki, a co! Żadne tam ladaco!

I zjeżdżałam dalej.

Niewe przy mua podziwu nie wyraził, postanowił brnąć dalej z tymi moimi wadami (a ja że winko, że miło, że ciepło, snif, snif!), a przynajmniej nie zmazywać swojego fułagra, fłaje, czy innego fopa i dopiero u siebie na blogasku napisał, że Che nawet na Murowańcu zajebista Che jest.

I zjechaliśmy. Nie jestem pewna, czy dowiozłam ze sobą wszystkie plomby, ale jeszcze do dziś mi się nogi trzęsą;).

I co teraz? Planu nie mamy. Znaczy się, mamy, bardzo prosty. Jedźmy tak se, żebyśmy mogli se powiedzieć „Ale jedziemy!”, A POTEM SIĘ ZOBACZY.
No to na azymut, na wschód!

A POTEM SIĘ ZOBACZY.

Widoki sprawiały, że brakowało tchu, a oczy pękały. I wiadomym jest, że zakazany szlak korcił. Tym bardziej, że niebawem miał nas zastać słońca zachód, orła cień, macicy tyłozgię… A nie, to nie tu.
Miało się zmierzchać.

U przechodzącego mimo nas turysty z… nie, nie z tragarzami, a z kijkami zasięgnęliśmy info o stanie zatłoczenia zakazanegO szlaku i stanie jego ZASTRAŻNICZENIA, ustaliliśmy, że ludzie raczej schodzą, po czym ja zapytałam pana z kijkami, jak szybko biega normalnie, a jak szybko z cudzym aparatem, bo chcieliśmy, żeby nam cyknął fotę. Koleś aż zapatrzył się (i tu znów naiwnie myślałam, że jestem fajna sama z siebie, ale nieeeee) na mnie… siedzącą na SPESZJALAJŹDZIE, na którym to skupiła się jego uwaga.
Karwa mać!;)

Aby do Rusinowej! © CheEvara


Zachęceni jego wskazówkami, wbiliśmy się na szlak. Zakazany szlak. Jechaliśmy akurat pod prąd wszystkim ludziom, schodzącym już na parking, dzięki temu mieliśmy łatwiej. Jakoś logicznie się gawiedź rozstępowała. Choć niektórzy ludzie prowadzący swoje dzieci to mnie intrygują swoim zaufaniem do kogoś, kto nagina na rowerze z przeciwka. A gdybym była tak morsem, który w okolicach cmentarzy pierwszego listopada nakurwiał ślepo w tłum?? No wybaczcie.

Znowu jest pięknie! © CheEvara


Tym fajniutkim terenkiem dojechaliśmy do Rusinowej Polany. Tam oczom naszym ukazało się w oddali koło rowerowe i kask. Naaaaasi tu są! Nasi! – pomyślałam radośnie. Nasi są, mimo zakazu tu są! – pomyślałam jeszcze radośniej. Podtuptaliśmy do sympatycznej parki, która jechała dokładnie odwrotnie niż my, pogadaliśmy, zasięgnęliśmy języka, pożegnaliśmy się z nimi, obfociliśmy się i landszaft:

I zaraz pociśniemy znów na zakazie;) © CheEvara


Stąd, o tutaj, posdrafjam was ciule!:) © CheEvara


i rozpoczęliśmy zjazd w kierunku kościoła w Witowie, a potem już samego Zakopca.
Niektórych bowiem kusił Paulaner w ajriszpabie. Inni mieli ochotę opędzlować moskole. Plan wykonano w stu procentach. Lawli dej egejn!

Żeby nie było - specjalnie dla euphorii - SIEDZĘ NA KONIU;)


Dane wyjazdu:
49.00 km 43.00 km teren
03:44 h 13.12 km/h:
Maks. pr.:47.60 km/h
Temperatura:5.0
HR max:174 ( 90%)
HR avg:144 ( 75%)
Podjazdy:1065 m
Kalorie: 1688 kcal

Lans wśród chochołów, czyli Zakopanex dej pierwszy!

Sobota, 12 listopada 2011 · dodano: 18.11.2011 | Komentarze 20

Wszystko byłoby pięknie i cudownie i tak jak to sobie wymarzyłam, gdyby nie to, że w tym wyjeździe nie chodziło o zepsucie Gorowi i jego przyległościom urlopu. Tego brakowało mi najbardziej. Tego, że wracamy z terenu i niszczymy miłe, rodzinne pożycia.
No kurna, dziwnie tak jakoś.

Ale i tak, mimo to było zajebiście, a nawet ZAJEBIŹDZIE.

A zaczęło się od tego, że nie wiedzieliśmy z Niewe, jaki mamy plan. Znaczy się, plan mieliśmy – najpierw pojedziemy do Wojtka i prowadzonego przez niego AirBike’a (chyba pogadam z Mikołajem na temat dofinansowanie mnie za permanentną reklamę tu u mnie, na blogasku), a potem SIĘ ZOBACZY.

Prosty plan? Prosty jak wyprostowana motyla noga.

Prosty jak zasada działania ZACISKU TRZY ÓSME.

No to po obfitym, zupełnie niekolarskim śniadaniu i na pewno WZBOGACONĄ o pewien ustrojowy płyn jajecznicą (tak życzliwie tam na mnie spoglądano) ubraliśmy obciski – Niewe swoje i ja swoje – i skierowaliśmy nasze rowery w stronę Krupówek. Nie tylko po to, żeby pokręcić zadami przed oczami wylaszczonych turystów, ale też dlatego, że inaczej do AirBike nie dało się dostać.

Dupatamniedałosię. Dało. Ale być w Zakopcu i nie zakręcić zadem przed innymi na Krupówkach to jak być w Pizie i nie zjeść pizzy. Albo być ciotą i nie pić Monte Drinka. Albo być morsem i nie mieć kompleksu Niewego.

Wojtek poradził nam, abyśmy se podjechali Dolinę Chochołowską, Gubałówkę i wskazał nam swoim palcem na naszej mapie, gdzie można, a gdzie naaaaaat.
- A Murowaniec? Słyszałem, że zajebisty – zagaił z zapałem Niewe, na co Wojtek spojrzał na nas jak na dwoje debili, którzy dzień zaczęli od piwa. Słusznie tak na nas spojrzał.
- Eeeee, tragedia, męczarnia i kamole, bez sensu.

No to my już wiedzieliśmy, że tam pojedziemy.

Pożegnaliśmy się z Wojtkiem, dostawszy od niego wizytówNkę, która może i by się przydała parę razy, gdybyśmy byli w zasięgu i mieli pole dookoła.

No i pognalim pod Krokiew w te tłumy, gdzie Niewe nawiązał pierwszy kontakt ze swoim sprzętem, a mianowicie z…

ŁAŃCUCHEM, prosiaki, z łańcuchem.

Który WESZED w bliski kontakt z kasetą i tam postanowił pobyć. To użyliśmy kolektywnie argumentu siły, zrobilim porządek i podążylim pomęczyć się interwałowo. Bo prawdą było, co nam rzekł Wojtek. Będzie sporo podjazdów i zjazdów też, fajnie będzie. I taka też była ta traska pod Reglami.

"Lejowa w lewo!" - skomentował mi tę fotę Wojtek na fb © CheEvara



Tu sobie Niewe podjeżdża, se też świeci słońce, a ja pod to słońce nieprofesjonalnie focę;) © CheEvara



I kto tu kogo foci? © CheEvara




Troszkę nas strzelał chuj, bo ludzi było od cholery, a my ludzi nie lubimy (chyba ja bardziej, a zwłaszcza nie lubię tych ludzi, których nie lubię, bo ich nie znam i powodów, dla których zechcę ich lubić też nie znam). Postanowiliśmy zatem Dolinę Chochołowską podjechać najszybciej jak się da, równie szybko zjechać, ku przestrachowi rzesz ludzkich, napierdalających całą szerokością duktu. To my też mieliśmy plan napierdalać.

Zakazu dla rowerzystów nie ma? Nie ma. To napinamyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyy!

O, jak cudownie oni wszyscy się rozstępowali! O, jak czmychali na pobocza!
Nie jestem fanką i zwolenniczką takiego kretyńskiego nawalania na rowerze między krowami, które nie myślą o niczym. Ależ nawet moja cierpliwość i wyrozumiałość dla ludzkiego zdebilenia ma swoje granice.

Zatem zjechaliśmy se. Buff i kominiarka na twarzy oraz przejmujący szum opon na żwirze zrobiły swoje.

Jedziemy zatem rozpieprzyć system na Gubałówce. Świetny podjazd, sporo terenem, trochę asfaltem, trochę polem z rozrzuconą gnojówką, o takim, o na Butorowym Wierchu:

Piękna okoliczność flory i bukiet gnojówy:D © CheEvara



gdzie uczynny górolnik, czyli skrzyżowanie górala z rolnikiem, palcem swojem pokazał nam, że ŁO TAM ŁOJ wiedzie szlak. No to jak tak, to niech będzie ten szlak. Chwilę później byliśmy już na zatłoczonej w pipę Gubałówce. Spotkaliśmy kocurkę, z którą ja zaprzyjaźniałam się, gdy Niewe pomknął po piwo, a która mnie troszkę zlekceważyła i przeniosła się na nasłonecznione kamienie.

Wysprzęglić ci, oprawco ty?? © CheEvara



Tam wykonała imponujące leniwe przeciągnięcie, po czym dokonała doskonałego susa POD PUBLICZKĘ. Zero zaangażowania, po prostu absolutne minimum tego, czego ta tępa gawiedź może oczekiwać. Skok był naprawdę mistrzowsko na odpierdol.

Właśnie dlatego uwielbiam koty.

Aby zjechać szlakiem niebieskim, nie dla downhillowców (o którym mówił Niewemu napotkany przy schronisku w Dolinie Chochołowskiej emtebowiec, który tłukł tam podjazdy), a tym następnym, musieliśmy przemierzyć całą jebaną Gubałówkę. A wszyscy wiemy, JAKIE SZTUKI ludzkie tamtędy łażą. Niewe, jak mu powiedziałam, że to typ taki „donczjunołpamperap”, zrozumiał od razu. Wy powinniście też.

Białe kozaczki, rajbany, żeliki, kapturki z futerka, szpile, podróbki torebek LuiWitąu. Uwielbiam taki sort. Każdy facet, który jest donczjunołpamperap, gdy pochyli się, żeby zasznurować swoje białe laczki z krokodylkiem, ukaże światu gacie z gumką KelwinaKlejna. Każda pańcia ma kolorowy tips i niesie torebkę w zgięciu łokcia (jak te babcie, co na różaniec poranny dymają) i wszystkie w getrach i spodenkach, jeśli aktualnie taka konfiguracja jest modna. Tacy to tam fajni ludzie są. I potem se wszyscy po takim pobycie na Gubałówce wrzucają na nk.pl słitaśne focie z niedźwiedziem.

NO TO MY KURWA NIE BĘDZIEMY GORSIEJSI!

I o:

"Ty, Che, dawaj, SZCZELMY se fotę z misiem" - rzekł był Niewe © CheEvara



A gdyby się komuś wydawało, że to fotomontaż, to jest i ujęcie pod rękę z misiem:

Zmiana ujęcia oraz pozycji. Miś pozostał niewzruszony... ciota;) © CheEvara


A potem mieliśmy już tego towarzystwa pod hasłem DONCZUNOŁPAMPERAP dość, że jajebe! To i zjechalim tym niebieskim. Założę się, że ten szlak downhillowy był o niebo lepiej przygotowany. Tutaj można było z hukiem i widowisko spierdaczyć się do skarpy. Prawiem to zrobiła.

No i stawiliśmy się z ufajdolonymi rowerami w bazie, gdzie naprawdę brakowało nam Gora i jego przyległości, by jak w Dżałorkach zepsuć im urlop;).
Ale zupełnie jak w Dżałorkach po rowerowaniu postąpiliśmy zupełnie niesportowo.

I tylko ja wiem, że przez cały dzień wielce radowałam się tym brakiem zasięgu, bo istniało wielkie zagrożenie, że będę musiała wykonać tu, na wyjeździe jedną do roboty rzecz. Dobrze, że madżenta sieć nie dociera wszędzie;).


SIEDZĘ NA KONIU, BĘDĄC NA JACHCIE!


Dane wyjazdu:
71.50 km 0.00 km teren
03:37 h 19.77 km/h:
Maks. pr.:39.60 km/h
Temperatura:3.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Zasadniczo to nie mam nic do powiedzenia

Środa, 9 listopada 2011 · dodano: 10.11.2011 | Komentarze 6

Zatem napiszę to.
Albo nie.

Albo... aaaaaaa, sama nie wiem.

No dobra. Coś skrobnę. Choć widzę, że bajstats umiera kapeńkę, nie jeździcie, hę? Roztrenowujecie się, hę?

Acz ciężko mi w to uwierzyć, bo – jak na porę roku – rowerzystów, a nawet rowerzyzdów widzę sporo. Niektórzy nawet piknie MACHAJOM z sympatią. Fajnie.


Centurion popiskuje mię czemuś z okolic napędu i nie wiem, czego się szuja domaga, zdjęcia hamulca? No to, proszę – zdjęcie hamulca:

Zdejm swetr lub też zdejm tarcz © CheEvara



A piśnij mię, kurna teraz zaraz!


Się zmówiłam z El Mozano na spotkaning & jeździńg, bo mielim do pogadania i El Mozano wymyślił początek spotkania we w Powsinie, pod Mrówką, tym centrum (brzmi dumnie) konferencyjnym.

No to pobieżyłam jak pasterze do Betlejem (o, właśnie mię się przypomniało – z witryn znikli zniczy, a pojawili się bombki!). Mżyło, siąpiło, paćkało mi po okularach, ale se myśle

NIE PODDAM SIĘ!

O dalej jechałam i dalej se mżyło, siąpoło, paćkało mi po! Okularach paćkało.

Oczywiście, ja byłam przed czasem. A że strasznie nie lubię oczekiwać, bo tą porą łączy się to nierozwerwalnie ze stygnięciem i marznięciem, kręciłam się to tu, to ówdzie.

Ponoć Kantele mnie gdzieś po drodze zarejestrowała, ale ponieważ wywróżyłam sobie z pohukiwania płomykówki zwyczajnej (Tyto alba) że będę obrażona na jej wpis, zignorowałam jej nawoływanie. Jak mam być wredna, niech chociaż coś sobą reprezentuję.

Mozana mojego MIMO WSZYSTKO najulubieńszego doczekałam się i razem w tempie szybkiej rozmowy (bo szybko jechaliśmy, gdyż ktoś cwaniakowato podążał szoską) pojechalim w stronę Centruma, Bemowa, a finalnie wyszło nawet, że i Babic. Co i rusz nazywał mnię Brutusem – ze względów, które niebawem ujawnię – a ja dramatycznie na to siąkałam nosem.

MIMO WSZYSTKO jechało mię się z El Mozanem moim MIMO WSZYSTKO najulubieńszym fantastiko!

Narzekałam, że mi się za lekko na Rockym jeździ, to teraz chetam się na grubasie Centurionie. Jest ciężko, niemal ciężarnie.

SIEDZĘ NA KONIU.


Dane wyjazdu:
51.80 km 0.00 km teren
02:27 h 21.14 km/h:
Maks. pr.:37.60 km/h
Temperatura:5.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Noł, senkju, senkju, baj

Poniedziałek, 7 listopada 2011 · dodano: 08.11.2011 | Komentarze 6

Malutkie wahanko o poranku – fullik czy Rocky, Rocky czy fullik? Oto jest pytanie.
Wyjszłam do sklepu po Monte i dowiedziałam się kolejno, iż:
- bez łapacza wiatru nie ma w ogóle co wychodzić
- skoro nie mam łapacza, to jednak raczej Rocky'm pojadę
- mam zakwasy od skakania na koncercie
- jestem niewyspana (po koncercie)
- ajm gonna spalić ten sklep, gdzie na półce jest tylko jedno Monte

Żarty jakieś.

Zakwasy mam takie, że ani nie dałam rady pozapierniczać sobie rano, podjeżdżając Agrykolę, ani WOGLE jakoś spektakularnie pojeździć.

Chodzenie na koncerty powinno być częścią treningu uzupełniającego kolarza. Widzę je nawet jako element CEGŁY. Pojechać na rowerze podbiec poskakać na koncercie.

Nie jest to głupie.
A kwestię alkoholu rozwiązuje klub Stodoła, w którym leją rozwodnionego szczocha, na widok którego to odechciewa się spożywać.


Teraz strzygę uszami, bo 17. lipcopada gra Vavamuffin, a trzy dni później nie kto inny jak sam Glaca.

I ja zamierzam tam być. Ajm gonna bi der.

SIEDZĘ (z zakwasami) NA KONIU (z zakwasami).


Dane wyjazdu:
84.60 km 22.00 km teren
04:33 h 18.59 km/h:
Maks. pr.:45.50 km/h
Temperatura:8.0
HR max:189 ( 98%)
HR avg:168 ( 87%)
Podjazdy:157 m
Kalorie: 1955 kcal

Lawli dej:)

Sobota, 5 listopada 2011 · dodano: 08.11.2011 | Komentarze 17

Wolna sobota zaczęła się od tego, że NIEWYSPANA, zjechana po piątkowym dedlajnie i jeszcze do tego po koncerciku wstałam żwawo i radośnie o świcie (i dnieniu, i brzasku, i zorzach niemalże nawet), żeby dotrzeć na sprawdzian do Jabłonny oraz na sesyję foto oraz po to, żeby mieć fan w ten piękny słoneczny dzień.

Wszystko poszłoby super, gdyby mój pulsak nie wziął i nie ochujał, zerując mię wskazania z drugiej rundy. Typuję na to, że to opaska nie styka i muszę pożyczyć od kogoś jakąś, żeby to ustalić, czy to moja potrzebuje kopa w dupę, czy może ona i zegarek też.
To widowoskowo wywalę i jedno i drugie i przy okazji spalę siedzibę firmy Sigma.


Foty wyszły świetne, a wielokrotnie powtarzany w tym celu (aby foty wyszły należycie) zjazd stał się dla mnie mniej straszny, choć i tak zwykle zjeżdżam go z psalmem pt „Jakoś to kuźwa zjadę” na giembie.

O tu zjeżdżam na ten przykład:
Pikne okoliczności flory i być może fauny :) © CheEvara


i podjeżdżam:
I podjeżdżam. I mogłabym tak w kółko:) © CheEvara



Plan miałam na ten dzień taki, że jeszcze podjadę do Airbike po mojego Centka, który stoi względnie zapdejtowany już od prawie dwóch tygodni na Dereniowej („Zamknęliśmy go w komórce, bo zaczął nas lżyć z tęsknoty za tobą” – dostałam info od chłopaków), ale i przez zebranie kamieniczne, i przez nowy interwiu pracowy, nie zdążyłam.

Cóż...
MOŻE JESZCZE CHŁOPAKI NIE WYSTAWILI GO NA ALLEGRO :D

A tak - betewu - czy ja naprawdę muszę zajechać każde urządzenie? Już pal sześć ten pulsak, ale wyprany kiedyś tam razem z bluzą rowerową licznik (po wymianie baterii działał nawet:D) zgubiłam na rundzie. Do tej pory zasada była taka, że jak coś łatwo pozyskuję (czyli coś od kogoś dostanę), zaraz to a) gubię, b) psuję, c) psuję widowiskowo.

Teraz, widzę, że nawet gadżety kupione za własne, ciężko zarobione DUTKI nie mają u mnie większych szans na przetrwanie.

Ale i tak – podsumowując – treningo-sprawdzian rewela.
Może jeszcze będą ze mnie ludzie i kolarze.


A wieczorem – bo przecież zasłużyłam, nie? – pojechałam do chłopaków na makaron z krewetkami.
No dobra.
Pojechałam po prostu, nie wiedziałam, że się na paszę załapię. Tak po prawdzie, to wolałabym zamiast żarcia piwo (które chamy spożywali, zupełnie nie bacząc na to, że ja nie mogę, karwa!).

Czekam na to, co z chłopaków wyrośnie:



Kategoria >50 km, trening


Dane wyjazdu:
63.20 km 6.00 km teren
02:51 h 22.18 km/h:
Maks. pr.:40.50 km/h
Temperatura:2.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Huhu HA hu hu HA, nasza mgła(ha) zła!

Czwartek, 3 listopada 2011 · dodano: 07.11.2011 | Komentarze 6

Ależ to był ekstremalny powrót z roboty. Wracając jak ten Kombajn do Zbierania Kur po Wioskach, czyli wracając po wioskach, czułam się, jakbym w butach próbowała rozróżnić duży palec u nogi.

GÓWNO BYŁO WIDAĆ.

Gówno i ewentualnie jeszcze kierę oraz przednie koło. Od czasu do czasu z mleka rozlanego wokoło dało się wydestylować snop świateł nadjeżdżających samochodów. W zasadzie próba dostrzeżenia czegokolwiek w tej mgle równała się szansom na przybicie TEJ samej mgły do ściany.

Odkryta do połowy łyda przed wejściem do domu nabrała właściwości mrożonego morszczuka. Po wejściu do domu przypominała tego samego morszczuka, tyle że spędzającego wakacje w zepsutym zamrażalniku.

Było zatem zajebiście. Chociaż ruki to mi zmarźli w rękawiczkach wiosenno-jesiennych. Acz te, które mam już wiosny raczej nie doczekają.
Jednakowoż ruki zmarźli nie na tyle, by nie chwycić w nie buteleczki schłodzonego Kasztelana;) Oczywiste, nie?;)

Niezłe to:
&feature=player_embedded



Dane wyjazdu:
55.30 km 0.00 km teren
02:33 h 21.69 km/h:
Maks. pr.:44.50 km/h
Temperatura:5.0
HR max:170 ( 88%)
HR avg:146 ( 76%)
Podjazdy: m
Kalorie: 954 kcal

Wyścig z taksówką, ą, ą, ą

Środa, 2 listopada 2011 · dodano: 04.11.2011 | Komentarze 27

Znowu mam syndrom niewspółpracującego nadgarstka, dobrze, że lewego, będę mogła nadal dziarsko wstawać z łóżka prawą ręką. Jednakowoż o tyle mnie to martwi, że w sobotę mam sprawdzian techniki i szybkości w Jabłonnie, a trasa jest taka, że przydałoby się móc operować przednią przerzutą. A ja zrzucić jeszcze zrzucę, ale już wrzucić… Uj, najwyżej podjeżdżać będę z blatu. :D

Orteza sreza.

Po pracy musiałam zorganizować powrót PanioMamowy z Dworca Zachodniego na CheEvarowo, na który to dworjec podbiłam rowerem, tam podstawiłam Pani Mamie taksę i ustaliłam z taksiarzem, że u celu będę pierwsza:D.

Gdybym nie musiała zbaczać z trasy, bo zwiewałam przed strażą miejską DOKŁADNIE W TYM SAMYM MIEJSCU, w którym niedawno sprezentowano mi mandat, byłabym równiutko z nim pod chatą. A tak to tylko se pomachaliśmy.

Pani Mama przywieziona i tym sposobem dwa słoiczki marynowanych zielonych gąsek trafiają do mnie, do nikogo innego;).

Jak rano mi się wydawało, że przegięłam ze spodniami na ¾ i kapkie łydy dostały zastrzyku krioterapii, tak wieczorkiem było super.

Gdzie można napisać, żeby w tym roku zima spieprzała do Nowej Zimlandii? Śnieg jestem w stanie lubić max tydzień.
Gnojówki zaś nie zdzierżę.

Fajny klip (zgadnijcie, DLACZEGO?:)) i fajna muza:

serio!