Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

zwykły trip do lub z pracy

Dystans całkowity:19495.35 km (w terenie 1188.78 km; 6.10%)
Czas w ruchu:906:46
Średnia prędkość:21.37 km/h
Maksymalna prędkość:103.70 km/h
Suma podjazdów:34423 m
Maks. tętno maksymalne:193 (166 %)
Maks. tętno średnie:175 (138 %)
Suma kalorii:422939 kcal
Liczba aktywności:348
Średnio na aktywność:56.02 km i 2h 37m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
53.68 km 9.84 km teren
02:19 h 23.17 km/h:
Maks. pr.:39.80 km/h
Temperatura:24.0
HR max:156 ( 79%)
HR avg:130 ( 66%)
Podjazdy:252 m
Kalorie: 1507 kcal

Niby lato, niby piątek, a ja dystans jak ta ciota…

Piątek, 27 kwietnia 2012 · dodano: 27.04.2012 | Komentarze 27

Ale nie, to było GRUBO ponad moje siły. Wszystko, co nigdy, absolutnie nigdy nie powinno wylęgać na ulice poprzez dosiadanie rowerów, dziś to zrobiło i dla mnie – jak mówi mój ulubiony Marcin, czyli Folia, czyli Franc – to jest coś bez nazwy.

Wyjedź Warszawo, ta SŁOIKOWA i ta rodowita, błagam, wyjedź już na tę majówkę, bo zaiste koniec twój jest bliski. Skonstruuję hekatombę i cię wysadzę w pizdu.

Stwierdziłam – pomimo słońca, pomimo genialnej pogody, pomimo dość wczesnej pory – że SPIERDALAM do domu, bunkruję się tu z piwem, o którym myślałam CAAAAAŁY ciężki dzień i nie wyjdę na rower dopóki się nie przerzedzi.

Jasne, ekstra, że jesteśmy takim aktywnym społeczeństwem, szkoda tylko, że bez grama masy jebanej mózgowej.

Wyliczać?
PROSZZZZZZZ:
- dziewuchy na amsterdamach (już w ubiegłym roku nazwane przeze mnie LAMAMI), którym kierownica służy do bujania się po caaaałej szerokości ściechy i skręcania dokładnie tam, gdzie nie powinny

- cioty na rowerach miejskich, które to zatrzymują się tak, jak jechały sekundę wcześniej, bo dzwoni im telefon, a o czymś takim jak zestaw słuchawkowy w swojej tępocie jeszcze przez 150 lat nie pomyślą

- gnoje gimnazjalne, które urządzają sobie rajdy na dedeerach i poza nimi ze szczególnym upodobaniem PRZEJŚĆ dla pieszych – nawet pomimo to, że obok leci PRZEJAZD rowerowy

- rodzice z dziećmi i to jest naprawdę kurwa temat encyklopedyczny. Najlepsi są ci, którzy jadą se przodem, a dzieciak w tyle, totalnie bez ich nadzoru, dwadzieścia metrów od nich, kolebie się (tak sekundę przed wywałką właściwą) i wywala się na kontrapasie rowerowym przed kołami jakiegoś PRO, któremu wydaje się, że ta różowa kostka to jeden ze zjazdów w Istebnej i NAPIERDALA tamtędy.

Eh, ludzie, ludzie.
Poszukując, spokoju uciekłam na terenową, prawą stronę Wisły i tamtejszą ście, ale… stamtąd też trzeba było rychło spierdalać.

Zaraz siadam do mapy i sprawdzam, jak mogę dotrzeć do pracy/do Wojtka z Bródna, jadąc tylko nieprzychylnym CIOTOM Kampinosem. Niech i nadłożę 70 kilo. Żaden problem. Wolę wykończyć siebie niż zajebać kogoś. Póki co.


Dane wyjazdu:
72.87 km 4.61 km teren
03:12 h 22.77 km/h:
Maks. pr.:45.60 km/h
Temperatura:11.0
HR max:172 ( 87%)
HR avg:138 ( 70%)
Podjazdy:250 m
Kalorie: 2438 kcal

Są takie sytuacje, że pies zjadł pasek

Środa, 25 kwietnia 2012 · dodano: 25.04.2012 | Komentarze 8

Nieeeee, to nie jest wytwór mojego chorego zakatarzonego umysłu, a cytat z sześcioletniej córki mojej szefowej.

Skoro mówi, że są takie sytuacje, to ja jej wierzę.

Cytuję dziecko owo natenczas onegdaj, gdyż chcę ładnie rzeczy powiązać i napisać, że są też takie sytuacje, że człowieka (konkretnego, oczywiście) nakurwia głowa tak, że ma ten człowiek (konkretny, oczywiście) wrażenie, że jak zaraz z tej wspomnianej głowy nie wykluje mu się obcy, to na pewno oczami wypłynie z bólu mózg. I ja czegoś takiego doznałam dziś, wychodziwszy z domu na trening.

Na mój UKOCHANY, dodam, wiecie, który. Tomcio na pewno wie.

Kiedyś, jak byłam młoda i głupia, doznawałam ataków globusa (państwo se przeczytają na nowo „Nad Niemnem”, będziecie w temacie). Jakoś cyklicznie, z mimo wszystko niezbadaną przeze mnie częstotliwością. Przyłaziło takie bolenie i zabierało dzień (czasami dwa) z życia. Ketonal to ja mogłam jeść i jednocześnie instalować se w formie czopków. Równie też dobrze mogłam go w ogóle nie zażywać, bo ni chu-ia nie pomagało. Z takich przemiłych akcentów pamiętam mgłę przed oczami i wycie z bólu. Dość charakterystycznego, bo to tak jakby ktoś mi łeb imadłem ściskał.

Z bielmem boleści na oku MIMO WSZYSTKO pojechałam na moją pętlę. Zrobiłam trzy sprinty i byłam pewna, że spadnę z roweru przy następnym i zrobię wszystko, żeby się już nie podnieść. A te trzy sprinty to nie była nawet połowa tego, com miała dziś wykręcić. JEDNA CZWARTA jedynie.

Przeanalizowałam sytuację (także tę, że pies zjadł pasek) i uznałam, że jak odpuszczę, to może i se ulżę, w domu przyłożę głowę do poduszki i jebnę się w nią (w głowę) zabraną PO TRASIE płytą chodnikową, i dzięki temu jakoś szybciej umrę, ale będę na siebie wściekła, że miszyn nat akompliszt i że trening niezdiełany. Także w ZSRR.

I nie wiem, czym: siłą woli, rozpędu, ambicji zrobiłam sto DWAJŚCIA procent tego, co dziś trzeba było. Że ja nie umarłam tam sobie to cud jakiś.

Podczas mojego przed-przed-przedostatniego kółka dopadł mnię quartez, który miał dzisiejszego wieczora dylematy takie, które opisał u się.

Chwilę ino pokręciliśmy razem, ja nie chciałam się wybijać z amoku, bo byłam na tak zwanym finiszu, aOpis linka quartez ciął do domu.

No. Ten trening se opatrzę w mentalną antyramę i będę go wspominać za każdym razem, jak nie będzie mi się chciało go robić, a będę w stuprocentowej formie.

O, przypomniałam sobie.
Rano, razem z innym cyklistą, pchaliśmy na dedeerze wzdłuż Wisłostrady rozkraczony samochód. Jakimś starszym ludkom wziął on i się zesrał i poprosili o pchanko.

- No, to trening siłowy mam za sobą – podsumowałam po wszystkim ową scenkę, kierując słowa do owego drugiego cyklisty, poruszającego się na ostrym i jadącego w tym samym kierunku, co mua.

Dopiero w pracy do mnie dotarło, jaka jestem niekulturna świnia, bo ani się nie ZINTRODUSOWAŁAM, ani o godność nie zapytałam.

Na koniec oczywiście wierszyk okolicznościowy.
Katar, katar,
ty kurwo blada.

Tak.


Dane wyjazdu:
44.82 km 14.31 km teren
02:02 h 22.04 km/h:
Maks. pr.:36.70 km/h
Temperatura:14.0
HR max:158 ( 80%)
HR avg:135 ( 68%)
Podjazdy:165 m
Kalorie: 1369 kcal

Ten Wojciu to łebski człowień jest;)

Wtorek, 24 kwietnia 2012 · dodano: 25.04.2012 | Komentarze 15

No bo jakby wiedział, żem lekko w niedyspozycji, że giry trochę mnie ciągną, że złapało mnie jakieś jebane przeziębienie.

I zlitował się w mikrocyklu. Generalnie nie widząc, żem zasmarkała się i że szkity mnie napinają.

Dziś rano jeszcze byłabym w stanie coś zrobić, ale po robocie ni-chu-ia. Może to praca tak na mnie działa, że odczuwam mulenie pod czaszką, nakurwia mnie gardło i z kichawy się sączy.

Ale jak mnie wzięło i w połowie dnia złamało (odpowiednio do pory doby) w pół, tak do domu dotarłam w formie turlanej. Bez sił, bez ducha, jak szkieletów ludy. Łomatko. Wszystko w domu zdziwiło się, że jestem za jasności na kwadracie. Najsamwpierw zadziwiła się Pani Mama. Potem zdziwiła się sofa, materac i laptop, że po to wszystko sięgam tak wcześnie.

A ponieważ nic ciekawego do powiedzenia nie mam, zamieszczam fotę tego czegoś, w co przykurwiłam przed maratonem w Piasecznie, na który właśnie na skutek owego przykurwienia nie pojechałam w trykotach.

Nie chce mi się wykadrowywać tej foty, takam chorutka :D © CheEvara


Aż obadałam temat ubiegłej soboty, gdym wracała z treningu. Po pierwsze sprawdzałam, czy jest to droga rowerowa, czy może ciąg pieszo-rowerowy, i ze znaków wynika, że to drugie. W związku z tym mam dylemat, ki chuj to jest i po co? I czy może to tu być?
Znowu tyle pytań.


Dane wyjazdu:
66.46 km 11.12 km teren
03:00 h 22.15 km/h:
Maks. pr.:40.60 km/h
Temperatura:16.0
HR max:153 ( 78%)
HR avg:128 ( 65%)
Podjazdy:246 m
Kalorie: 1928 kcal

Co to się wyprawia na nadwiślańskiej ście?

Piątek, 20 kwietnia 2012 · dodano: 20.04.2012 | Komentarze 17

Wie ktoś? Warszawiaków zapytowuję i chyba najbardziej liczę na oelkę, bo ten wie wszystko, co się tu wyrabia we w stolicy. Nie dość, że zaczęli dramatycznie ten rejon przetrzebiać z drzew, to jeszcze teraz ryją po tym dukcie, ponawozili piachu, nie uklepali tego, więc ma się nad Wisłą namiastkę Kampinosu. Nie lubię to.

Ale nie to mnie rozpierdaczyło najbardziej. Coś innego.

W pobliżu Stadionu Narodowego wybuchło i napęczniało o takie gówno:

Orendż-srorendż! © CheEvara


I ja chciałam zapytać, CO ZA CHUJ TĘPY pozwala na wystawienie takiego gówna? Powinno się tych, którzy wpadają na pomysły umieszczenia tego rodzaju nośników reklamowych oraz tych, którzy to aprobują ustawiać w rządku i celować im między oczy stalowymi kulkami.

Już naprawdę zbywam milczeniem tę srakowatą płachtę, którą powiesili na Novotelu (ten sam sponsor).

Jebana ohyda.

Się tylko zastanawiam, jaki skutek ma taka reklama. Bo mnie wkurwia do najgłębszych pokładów irytacji i zaprawdę powiadam Wam, że prędzej rzygnę przed salonem Orange, niż coś tam kupię. A nie sądzę, że o takie reakcje rozchodziło się pomysłodawcy.

W każdym razie.
Trasa wyszła mi dziś NIECO krótsza niż te z dwóch ostatnich dni, ale załatwiania pierdół miałam sporo, wywiad w robo w tak zwanym międzyczasie i się nie uzbierało. Uciekłam pierwszej wiosennej burzy, a raczej ją przeczekałam w robocie. Czyli stacjonarnie dość.

Poza tym dziś to powinnam mieć godzinną kompensację, ale nie wiem, to jest silniejsze ode mnie. Nie potrafię tak jeździć, taka jazda mnie wkurwia, w ogóle nie sprawia mi przyjemności i nie wiem, muszę pogadać z Wojtkiem, żeby wymyślił na to miejsce coś innego. Albo se szydełko ze sobą wezmę, to se powyszywam na rowerze. Może jakąś serwetkę z Buką bym wydziergała. To jeszcze jestem w stanie się poświęcić.



A jak jadę po nierównym to ta łyda mi tak pulsuje, że zaiste wykrzywia mi ryj.


Dane wyjazdu:
101.70 km 13.67 km teren
04:47 h 21.26 km/h:
Maks. pr.:40.70 km/h
Temperatura:11.0
HR max:173 ( 88%)
HR avg:132 ( 67%)
Podjazdy:487 m
Kalorie: 2999 kcal

A tym razem rozorałam se łydę:D

Czwartek, 19 kwietnia 2012 · dodano: 20.04.2012 | Komentarze 14

Jestem zwyczajnym chodzącym (a raczej jeżdżącym) zbitkiem chędożonych nieszczęść. Jak nie pizgnę o beton, to złapię gumę, jak nie złapię gumy, to rozwalę amor, jak nie to, to...

No właśnie.

Zaraz do tego przejdę, ale zanim do brzegu, to se troszkie popiszę i popitolę, ku uciesze Waszej niecnej.

Dzień ładnie się zaczął, choć ja rozważam opcję apelowania do Niewe, aby jednak NIE jeździł do pracy rowerem. W poniedział jechaliśmy tugeda i zmoczyło mię/nam dupę/dupy.

Teraz tak samo. Wczoraj sucho – bez Niewe, dziś z Niewe – mokro.
I nie chodzi mi o to, co pomyśleliście na pewno, zboczuchy.

Ponieważ gdyż wiedziałam, że z roboty urwać się wcześniej muszę, bo się treningujemy z Lotosem Airbike'owym oraz trenerem Piątkiem i Paulą na rundzie w Jabłonnie, zrobiłam rano tylko przystanek w chacie na zmianę trykotów na mniej zapiaszczone i bardziej suche i skonstatowawszy, że nowo zalane koło na NOWEJ oponie w Specu NIE TRZYMA POWIETRZA, strzelił mnię chuj i zmusił do pomyślenia, że nie wiem, JAK ja przejadę rundę na Centurionie z moim sławetnym dziurawym amortyzatorem, ale nie zmienił tego, że cały dalszy dzień musiałam spędzić nie na ścigaczu.

Droga do roboty dana mi była już sucha. W sensie, że bryzgało spod kół, ale już na mnię nie padawszy to mokre gówno.

No i tak ŁO.

Wracam se ja zaś z pracy, w sensie, że zmierzam na Jabłonna Town. No i tu mamy ten brzeg, do którego ja, prawda, zmierzać miałam, prawda. Se naginam, przyznam. I przemierzam ulice, morza i oceany.

I kurwa ląduję na PIESZEJ babie, przyczajonej na rowerowym przejeździe, czyli nie tam, gdzie miejsce i przeznaczenie jej.

Miałam wybory trzy: albo w nią edukacyjnie przykurwić (jak zaboli, to potem pomyśli, zanim wlezie), albo dać na czołówkę z innym, wcale nie wolniej poruszającym się rowerzystą, albo ebnąć w słup sygnalizacji świetlnej. W słup już kiedyś pizgnęłam, która to opowieść strasznie Was cieszyła. Doświadczenie owo moje życiowe wykazało, że już raczej nie chcę tego powtarzać. W napiertalającego z przeciwka rowerzystę też wolałam nie wydzwonić (to też już kiedyś przerabiałam), bo co chłopak winien. Wybór był jasny.

Jak jebnęłam o podłoże ja, to aż gruchnęło. Huknęło zaś, jak o podłoże jebnęła baba. Zaczęłam się bać, że się nie podniesie i zamiast do Jabłonny trafię na komendę, gdzie żmudnie – jednym palcem znudzonego dyżurnego zostaną spisane moje zeznania. Kobitka jęczała wcale nie sprośnie, a całkiem boleśnie.

Zalewając się krwią z nogi (jaką miałam dramatyczną strużkę krwi spod kolana do skarpetek! Jak prawdziwy BOHATYR!) pomogłam jej wstać, pozbierać wszystko to, co jej wypadło z portfela (a wypadło jej dokładnie wszystko), zjebałam ją w kilku żołnierskich słowach, mimo wszystko ją przeprosiłam i pouczyłam na przyszłość pytaniem retorycznym, dość niecenzuralnym, dlatego nie zacytuję.

Finał tego taki, że pod sinym kolanem (z poprzedniego tygodnia) mam siniora na łydzie plus małe rozoranko, jak sądzę po spdzie, bo na pedale ślady krwi zostali.

Łokieć też poprawiłam.

Niezrażona zupełnie tym (można powiedzieć, że może nie dzień jak co dzień, ale tydzień jak co tydzień) kontynuowałam podróż do Jabłonny. Przebiłam się na terenową ściechę rowerową i kurcgalopkiem pocięłam w stronę Niewe. TAK, Niewe. Gdyż miał mi na trasie towarzyszyć. Znaczy się, w drodze do Jabłonna Town, bo jak wyznał, sama runda go jebie.

Zjechaliśmy się przy moście Grota i mijając debili na duktach rowerowych wzdłuż Modlińskiej dotarliśmy do celu.

W oczekiwaniu na ERBAJKÓW i Piątka oraz Gorycką , wypiliśmy z Niewuńciem na rundzie piweczko na spółeczkę. Gdym zdecydowała, że kurna stygnę i ja jebię, ile czekać można, zawinęliśmy się w stronę GCKiS, gdzie formowała się grupka właściwa. No bo lepiej jechać, niż stać i nie jechać. Oczywiście w połowie drogi najechali z przeciwka ERBAJKI i ja do nich dołączyłam, a Niewe, którego to ta runda jebie, pojechał na zupę, cokolwiek miał, mówiąc to, na myśli.

A na rundzie.

Okazało się to, com ja wiedziała. Centurion ze swoimi slickami nie nadaje się tam w ogóle. Centurion ze swym amorem nie nadaje się tam tym bardziej. Zwłaszcza, że cwaniaczki ERBAJKOWE z jednego zjazdu zrobili schodo-zjazd i ja wiedziałam, że nie mam tam czego szukać z tym moim sitkiem zamiast widelca.

Zjechać zjazd zjechawszy, ale na cudzym rowerze.

A mój UKUOCHANY Trener to jest naprawdę ROZBRAJAJĄCY.

Opiernicza mnie, że się wywalam, że nie uważam, że nie odpoczywam, że to źle, tamto nie tak, ale jak mu mówię, że na Centku nie chcę zjechać, bo chcę mieć jeszcze czynną klawiaturę i że takie niepołamane ręce też by mi się w tym sezonie przydały, to mi mówi, CO?

DAWAJ, EWCIA, DASZ RADĘ! NO CO TY, ZJEDZIESZ PRZECIEŻ!

Ja wiem, mówił jak prawdziwy trener. Motywacja i w ogóle. Ale jak ja potem będę jeść? To miękkie z chleba mam se ze środka WYCIAMKIWAĆ?

Chyba, że potem już tylko dieta Monte-piwna. To chętnie, ale chcę mieć to na piśmie.

Wystarczy, że raz już, całkiem niedawno, w papę w autobusie dostałam i na tej fali uzębienie mi się zubożyło. Resztę bym chciała ocalić. Tak jakby.

Anyway.

Paula na rundzie zapierdalała. Dodam, że na obciążonym siedmiokilogramowym ciężarkiem rowerze, Andrzejowi Piątkowi runda się spodobała, zapodał kilka wskazówek, gdzie podkopać i co wydobyć, żeby było jeszcze fajniej, no i tak o.

A ja jestem jak zwykle fizda, bo jak włączę stop w Garminie, to już nie pamiętam, żeby wcisnąć start, tak?

Do domu wróciłam nocą ciemną, kawałek z Wojciem, który trening nakazał mię już odpuścić. I tak trochę dziś przemierzyłam – rzekł był.

Na koniec jest i Paula, i łydka:

To Paula. Nie mylić z moją łydką. © CheEvara



Fota z telefonu, tak więc średnia, nieprawdaż. Albo Paula za szybko zjeżdżała...

A to łydka. I moim oczom ukazuje się SINIOR:) © CheEvara



Co by nie mówić, wywaliłam się przez kogoś, ok, ale i tak jestem ciotą:D


Dane wyjazdu:
96.05 km 6.44 km teren
03:58 h 24.21 km/h:
Maks. pr.:40.30 km/h
Temperatura:12.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:135 ( 68%)
Podjazdy:197 m
Kalorie: 3063 kcal

Mam pewne treningowo-matrymonialne plany

Środa, 18 kwietnia 2012 · dodano: 20.04.2012 | Komentarze 24

Znaczy się, ja mam treningowe, a matrymonialne ma zapewne Tomcio, ale z oficjalnym oświadczeniem poczekajmy, aż przybędzie tu sam on, sam Tomcio, by złożyć swoje oficjalne oświadczenie (celowe powtórzenie, nie myślcie se). Złożyć konkretnie na siedem, bo tyle razy maksymalnie można ponoć zgiąć kartkie papiren. Z zapisanym oświadczeniem i w ogóle kartkę.

Mój plan dotyczy tego, że Tomcio będzie mi już zawsze towarzyszył w moich – wszak to nie tajemnica – UKOCHANYCH sprintach. A wybieram sobie go do tej roli, gdyż owe przyspieszenia wyszły mi miodnie. Trening ukończyłam kontenta wielce (jak nigdy ja po TEGO rodzaju pedałowaniu)

Na plan mojego nowego towarzysza w sprincie poczekajmy:D

Uzbierawszy się mię tych kaemów dzisiaj. Ale po tym, jak wczoraj zlało mi dupsko o poranku, należał mi się dzień pogodowo prikrasnyj. I go należycie wykorzystałam. I na treningi, i na romanse. Oraz na ballady, co jest oczywiście nadinterpretacją, ale bardzo na miejscu, gdyż tak się właśnie tworzy literacką fikcję.

A na koniec i zorganizowałam wsjo tak, żeby Goro jednak mógł w sobotę skatować się na Harpie. Tajemniczą przesyłkie przekazałam samemu GORU w rączki w domu samego NIEWU. Tak, w TYM domu. W domu złym. Do któregom zajechała z prawie stówką na szafie.

To teraz siadam w kąciku, szlocham, obgryzam pazury do krwi i czekam, co ten Tomcio na mój nowy plan na życie.


Dane wyjazdu:
79.97 km 3.40 km teren
03:30 h 22.85 km/h:
Maks. pr.:44.60 km/h
Temperatura:14.0
HR max:161 ( 82%)
HR avg:130 ( 66%)
Podjazdy:343 m
Kalorie: 2395 kcal

Jestem głupia. Garminowo. Apdejt tegoż, iż jestem tłumokiem

Wtorek, 17 kwietnia 2012 · dodano: 18.04.2012 | Komentarze 10

Suunto mnie rozbisurmaniło opcją resetowania totalnie licznika i jechania wszystkiego od nowa, a nie w kolejnym okrążeniu. Moje domniemanie o własnej głupocie okołogarminowej bierze się z serwisu myconnect i tego, że ten ajm nat ogarning. Bo dajmy na to, że trening mi się zarejestrował w OBKRĄŻENIU piątym, ale wykresy widzę łączone, czyli dla całego dnia.

Aaaaaarggndfbgrumbl!

Nie rozumieć, nie rozumieć.
Jakby ktoś był miły i mię objaśnił, jak to rozparcelować, bym wielce zobowiązana piwko dziękczynne odstawiła.

W każdem bądź.

Bez muzyki jeździ się dziwnie. Trening bez muzyki też robi się dziwnie. O ile zwykle za motywację wystarczały mi ryki Rage Against The Machine, tak teraz musiałam sama się w myślach lżyć.

Na Bielanach, gdziem se podjeżdżała, spotkałam w sprinterskim przelocie Bogdana z Gerappy, który zapierdalał iście w jakimś tam towarzystwie. Wzbudziłam swym jestestwem ich radość (poznałam po okrzykach), ale na postój czasu nie miałam.

A po treningu pozwoliłam se na odwiedziny u Karolajny, zasadniczo przybyłam do niej po to, żeby się nawyzłośliwiać, JAK to w ogóle jest możliwe – kupić se rower i ANI razu jeszcze nim nie jeździć. Nie nagadałam się zbytnio. Karolajna zamknęła mi ryj fachowo . Zwiezionym od pepików piwkiem.

Zna mnie kurna trochę.

Plaga rowerowych Batmanów powróciła.

Ale największego kretyna spotkałam na Marszałkowskiej. Nie zniósł, że go wyprzedziłam i musiał, MUSIAŁ, bo by najpewniej inaczej się zesrał, wbić się autobusowi przed czoło ze środkowego pasa na prawy (po to, żeby za chwilę ten autobus i tak musiał go wyprzedzić), a chwilę później wjebać się na czerwonym między ludzi, którzy przy Świętokrzyskiej przełazili na pasach na swoim zielonym.

Suty więdną i opadają.



Pe.eS. Aaaaaaa! Zapomniałam byłam, a miałam pamiętać, żeby spytać. Ma ktuś z Was luźną, w sensie na zbyciu, sprawną, do sprzedania dosłownie JEDNĄ, BO PRAWĄ klamkomanetkę Shimano 105 na 9 przełożeń?

Bym chętnie odkupiła dodawszy do tego uścisk dłoni Che oraz piwo ode Che. Poratujta, jak możeta.



Dane wyjazdu:
46.24 km 11.51 km teren
02:11 h 21.18 km/h:
Maks. pr.:45.20 km/h
Temperatura:7.0
HR max:162 ( 82%)
HR avg:124 ( 63%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1391 kcal

A niedzielę odpuściłam

Poniedziałek, 16 kwietnia 2012 · dodano: 18.04.2012 | Komentarze 5

Czyli i ściganie się w – jak okazało się i co zresztą było do przewidzenia – błotnym Piasecznie i jazdę na rowerze w ogóle. Może mnie nie nakurwiało tak jak w sobotę, ale dyskomfort czułam. Zwłaszcza jak cudowna maź rzędu ketonalu ulotniła się i straciła na działaniu. Łatwo to rozpoznać po wytrzeszczu oczu, jakiego się doznaje w momencie uderzenia bólu po kilku godzinach błogiego NIEBOLENIA.

Do Piaseczna wybyłam jednakowoż – w cywilu i towarzysko z Panem Niewe i Panną Jego Hanną Tralalanną.

Której to pies-maskotka najadł się moją głową, kurtką i w ogóle ,,najadł się Ewą":D:D

Jakie to jest dziwne takie przybycie na maraton i nieściganie się. Czyli przybycie dla PACZANIA.

Wojtek, któregom spotkała przy Airbike’owych zawodnikach w sektorze chyba nie dowierzał, że ja, BETON przecież!, podjęłam taką desyżyn.

To nie ja, to moja, najwyraźniej autonomiczna, gira. Ona miała głos.

Dziś już było lepiej, paradoksalnie im bardziej wielki i wyraźny siniak, tym mniejszy ból. Jakiś tam ucisk mnie szarpie, ale dupę z siodła podniosę i pedałować tak mogę, co w sobotę w ogóle nie wchodziło w grę.
BĘDĘ ŻYĆ.

W drodze Z roboty dostałam w ryj TAKIM wiatrem – który rano najwyraźniej mnię pchał, bo jechało mi się nad wyraz wyśmienicie – że na nowo poczułam się upokorzona, na nowo odnalazłam swe miejsce na ziemi oraz odkryłam w swoich butach rzekę Drwęcę i zamiast czynić jakieś tam dokręcanie wracając z roboty o północy to średnio możliwe) SPIERDOLIŁAM do domu. Rzężąc z napędu zgrzytem niemiłosiernym. Z dwojga zjawisk atfom… amtofsd… KURWA! Z dwojga zjawisk pogodowych - wiatru i deszczu – bardziej nie trawię wiatru, ale jak dostanę w ryj promocją ‘ i jedno i drugie naraz’, to ja to serdecznie pozdrawiam. I czule też.


Dane wyjazdu:
76.54 km 0.00 km teren
03:22 h 22.73 km/h:
Maks. pr.:36.65 km/h
Temperatura:9.0
HR max:169 ( 86%)
HR avg:135 ( 68%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1525 kcal

No kyrfa, jak nie urok, to sraka!

Piątek, 13 kwietnia 2012 · dodano: 14.04.2012 | Komentarze 12

I do tego rzadka.
Zresztą sraczka to w ogóle paradoks. Bo i często, i rzadko.
W każdym razie.

Kimkolwiek chuju kostropaty jesteś, apeluję do ciebie; PRZESTAŃ DŹGAĆ MĄ LALECZKĘ ŁUBUDUBU!

Mam już naprawdę dosyć. Naprawdę.

Ten dzień byłby zajebisty. I w sumie był niemal do samego końca. No dobra, rano zmokłam ja jak sam skurwenson. Się uważa, że błotniki są pffff, to się moczy własny zad.

W drodze do pracy jednakowoż mi się w miarę wypogodziło i całkiem przyjemnie przemknęłam sobie na Makatałską. Acz targałam na plecaku koło Specowe do zalania, czemu dziwowali się wszyscy możliwi napotykani ludzie. W pracy żartowano, że można po prostu dętkę i pompkę wozić zamiast CAŁEGO ZAPASU.


Na zajeb w robo spuszczę litościwie zasłonę milczenia. Ledwiem zdążyła wyleźć tak, żeby dowieźć koło na serwis na Dereniową. Ale zdążyłam. Niniejszym ogłaszam, że Słavek jest the best Słavek in da world. Zwyczajnie po prostu oraz dlatego, że moja sztyca już nie robi z siodła kołowrotka. Co Słavek poxipolem sklei, żadna siła (mam nadzieję) nie rozklei;)
I w ogóle ogarnął mnię, jakby lubił i w ogóle jakby w porządku był, tak więc bomba.

Stamtąd udałam się na trening, na którym miałam se przejarać zwoje. Zalecenie wypłynęło na fali lekutkiego wkurwa Wojcia na moje jazdy nie treningowe:D Jak sądzę. Tak przeczuwam;).

Toteż z Dereniowej pomknęłam tam, gdzie zwykle katuję takie rzeczy, czyli na Miedzeszyński Wał. Na trasie od Siekierkałsky most po Falenicę.

Nawet byłam z siebie wielce zadowolona. Udało mi się zrobić treninga i taka kontenta z siebie uznałam, że już nie będę przekraczać Vistuli, żeby potem wrócić na prawą stronę miasta Gdańskim mostem, tylko przemknę sobie tymże Wałem i dokończę wytrzymałość. Wszystko było super do momentu pewnego.

Moja wina, bo cięłam za szybko. Moja wina, bo w amoku jakimś (może mam pneumo… te… no… pneumoamoki?) Nie zauważyłam jakiegoś betonowego wystawacza i wykurwiłam na nim kujawiaka całym swoim jestestwem.

Taka mnie refleksja w sumie teraz naszła, że z dzieciństwa zostało mi to, iż jak się wywalam, to zbieram się z podłoża jak najszybciej, ŻEBY NIKT NIE ZAUWAŻYŁ. Też tak macie? ;)

W każdym razie.
Choć krawężnik tego betonowego bezsensownego pizdryka najniższy nie był, dziurawy amor Centkowy przetrwał ten test. Gorzej ze mną. Zebrałam się z – szczerze mówiąc – lekkim trudem. Nakurwiało mnie lewe kolano, lewe biedro i lewy łokieć. Zrazu mi się przypomniało, jak z rooterem czekalim w szpitalu na Niewe, gdy ten sobie w Kampinosie kuku zrobił. Jedna taka szpitalna śmieszka, zobaczywszy Niewe obandażowanego na prawym kolanie i prawej dłoni, zażartowała:
- eeeeeeeee, to jeszcze CAŁĄ lewą stronę ma pan dobrą!

Zupełnie odwrotnie niż ja dziś.

Prawdziwie zmartwiłam się dopiero w domu, gdym spodenek przeciągnąć przez owo kolano nie mogła.
Przecie JA W NIEDZIELĘ MAM SIĘ ŚCIGAĆ W PIASECZNIE!
Przysmarowałam kikuta, owinęłam się taśmą;) opatrunkową i dopiero potem dobyłam telefonu. W sumie po nic. Jebł był wyświetlacz, a zatem jest pozamiatane. Na pękniętym nic nie zrobię. Cu-do-wnie.

Podsumowując ubiegły tydzień to tak:
- zepsuł mi się ekspres do kawy
- złapałam gumola w Centku i rozpirzyłam widelec
- posrały się klocki w Specu i złapałam w nim gumę: raz podczas treningu, drugi raz jadąc na trening
- no i teraz ten kujawiak na Wale. Sprzętowo-rowerowo nieszkodliwy, ale telefonu nie mam, tak? Mam za to zbite członki.
Gdzie ja mogę pisać o odwrócenie jebanej złej karmy? Bo to już jest trochę za dużo.

Trzynastego piątek, psia mać.


Dane wyjazdu:
74.95 km 3.60 km teren
03:08 h 23.92 km/h:
Maks. pr.:40.77 km/h
Temperatura:12.0
HR max:165 ( 84%)
HR avg:134 ( 68%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1305 kcal

Na czym tu trenować, oto jest pytanie

Czwartek, 12 kwietnia 2012 · dodano: 14.04.2012 | Komentarze 7

Wczoraj udowodniłam, że można Centurionem, to i dziś pojechałam trenować Centurionem. Tym bardziej, że ciągle nie ZNAJSZŁAM czasu na to, żeby zawieźć koło Specowe do ponownego zalania tym białym sziuwaksem.
A na fullu trenować nie umiem.

No to pojechałam tym Centim z ROZPYNKNIĘTYM amorem, raz że do pracy, dwa, że po pracy na trening i trzy, że potem na wiochy;).

Trening udał mi się tak, jak zwykle udaje mi się zgarnąć kumulację w lotto, czyli chujowo. Zasadniczo to jestem wkurwiona, zdemotywowana tymi wszystkimi ostatnimi fakapami i idzie mi jak brzydkiej dziwce w ładny słoneczny dzień, stojącej w towarzystwie ładniejszych nieco koleżanek.

Czyli nie idzie mi.
Zawzięłam się niejako okrutnie i uczyniłam, co zostało mi zadane. Wiem jednakowoż, że moje szkity nie są do takich zapierdalanek stworzone. Może trza im nowego softa wgrać, ALBOCO.


Po tych moich szalonych pętlach na Bielanach, pojechałam doczynić WYCZYMAŁOŚĆ, a w tym celu dobrze nadaje się szlak na Wiktorów. Sunie się tymi osadami statecznie, w tętnie w miarę stałym. A jak jeszcze wyjeżdża takiej zdrożonej Che na spotkanie Niewe, który dosiadł stęsknion roweru, to już w ogóle cymes.