Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

>50 km

Dystans całkowity:26501.69 km (w terenie 4247.79 km; 16.03%)
Czas w ruchu:1265:01
Średnia prędkość:20.95 km/h
Maksymalna prędkość:1297.00 km/h
Suma podjazdów:62118 m
Maks. tętno maksymalne:196 (166 %)
Maks. tętno średnie:171 (127 %)
Suma kalorii:612046 kcal
Liczba aktywności:382
Średnio na aktywność:69.38 km i 3h 18m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
73.15 km 3.47 km teren
02:58 h 24.66 km/h:
Maks. pr.:40.00 km/h
Temperatura:27.0
HR max:160 ( 83%)
HR avg:135 ( 70%)
Podjazdy: 18 m
Kalorie: 1125 kcal

Obcy, weź Ty cofnij tę sukę Wisłę, co?

Wtorek, 12 lipca 2011 · dodano: 14.07.2011 | Komentarze 10

Bo zabrała dziwka Twoją praską ście. I jakem wybrała się po robocie tamtędy do domu, tom musiała ZAWRACAĆ DO TYŁU, bo jeszcze ciągle żywa jest moja szydłowiecka błotna trauma i nie mam ochoty ufajdaczyć się znów.

No jak Ty chcesz, żebym na Twoich firmowych imprezkach piła wyniesione przez Ciebie drinki, to weź się postaraj, może, ke?

Wszystko kurna muszę tłumaczyć.

Przebojem tygodnia są dwie moje WIZYTANCJE u specyjalistów od uwalonych nadgarstków. Specyjalista z poniedziałku twierdzi, że moja łapa, nadwyrężona podczas kolizji z innym rowerzystą, posiada w sobie pękniętą kość i z perwersyjnym uśmieszkiem zaproponował mi gipsowanie. Prawiem mu rzekła, żeby se puścił bąka, bo jak się bąki wstrzymuje, to wtedy posrane pomysły przychodzą do głowy. I że orteza to maks, co se mogę założyć.

Drugi wykpił pierwszego – jak fachmeni od remontów, a zwłaszcza ci drudzy w kolejności, którzy mają przyjść poprawić po pierwszym. Co się taki nagadaaaaaa! A co się nawylicza bubli!
I ten lekarzyna też. Uznał, że rysy na kości, widoczne na zdjęciu to nie pęknięcia, a rysy w maszynie RTG, a ja mam zwyczajne stłuczenie. Szkoda tylko, że od tygodnia opuchlizna nie schodzi.

Hahahaha, jacy oni wszyscy są uczeni.
Krwa.

Dane wyjazdu:
53.68 km 0.00 km teren
02:11 h 24.59 km/h:
Maks. pr.:42.00 km/h
Temperatura:21.0
HR max:165 ( 85%)
HR avg:140 ( 72%)
Podjazdy: 30 m
Kalorie: 899 kcal

Czy ktoś mię może odpowiedzieć?

Poniedziałek, 11 lipca 2011 · dodano: 14.07.2011 | Komentarze 12

Bo zapytowanie mam. Zasadniczo, jeśli DDR wyłożona jest KOSTKO BAUMOSKO i biegnący obok niej chodnik też, jeno koloru innego, to jaka jest w ciągu komunikacyjnym różowym, czyli rowerowym (zasadniczo) przyczyna, dla której nakurwiają nią biegacze?

Jestem se w stanie wyobrazić, że różowy, frezowany DDR jest wygodniejszy dla rolkarzy, ale chyba nie jest bardziej miękki, a przez to bardziej przyjazny dla biegających, od zwykłego chodnika?

To po jaki chuj oni biegną DeDeeRem, a nie chodnikiem?

Czekam na konstruktywne odpowiedzi, zanim komuś takiemu biegnącemu jebnę.

Dane wyjazdu:
68.77 km 63.00 km teren
04:16 h 16.12 km/h:
Maks. pr.:57.00 km/h
Temperatura:22.0
HR max:179 ( 93%)
HR avg:159 ( 82%)
Podjazdy:636 m
Kalorie: 2305 kcal

Nawet nie wiem, czy to była jeszcze masakra, czy już coś gorszego, czyli Mazovia w Szydłowcu

Niedziela, 10 lipca 2011 · dodano: 11.07.2011 | Komentarze 73

Ożesz qrwa! Trochę mam dylemat, ile PRZEJECHANYCH kilometrów mam wpisać, bo to dość dyskusyjna kwestia. Jestem maratonowym świeżakiem, ale szybko doczekałam mojego pierwszego wyścigu CHODZONEGO.

Naprawdę. Już na dwunastym kilometrze przyszło mi do głowy, że przypnę do drzewa rower, mua zaś sobie samej do nogi przyczepię czip startowy i bez balastu ogarnę ten rajd. Z buta, w sensie..

No bo jak jeszcze do dziesiątego kaema było nawet śmiesznie, całe to czołganie roweru, schodzenie z niego i wchodzenie, tak potem nie wiedziałam już, jak przeklinać, żeby nie powtarzać się.

Mając w pamięci słowa Cezarego ze strony wewewe Mazovii, ŁO TE ŁO słowa „Bardzo ładny start po asfaltowych, szerokich drogach, po czterech kilometrach doprowadza nas do 6-kilometrowej mokrej sekcji kałuż, które są zarośnięte trawą. Sekcja ta ma jednak twarde podłoże.”, liczyłam na to, że gówno skończy się, niech i po dwunastu kaemach. Ale się skończy.

I owszem.
GÓWNO ZAROŚNIĘTE TRAWĄ skończyło się i przeszło w gówno odkryte, nie porośnięte niczem.

Były ZATEM koleiny wypełnione mazią, niekiedy jebiącą tak, że suty strajkowały. W tę maź, co ubożej obdarzone wzrostem jednostki wpadały po pas, ciągnąc w to szambo rower. Po kierę.

Były też nie koleiny, ale zalane całe odcinki. Tam też wpadało się po pas. I po kierę.

I zaprawdę – były tylko trzy przejezdne sekcje – dwa razy asfalt i jakiś zgórkowaty odcinek po trawie, gdzie przepraszałam Pana Jedynego za to, że wypiłam w swym życiu tak mało i że tak niewiele zła jeszcze zdążyłam wyrządzić – licznik pokazywał mi ponad 5 dych na godzinę, a klamkami hamulców pozbawionych już klocków mogłam se tylko palce poprzycinać, bo efektu pożądanego nie było. Czyli, jak to mówi Kazik, mogłam se już ch*jem gruchy obijać.

Zjazd ów i jeszcze jednen był techniczny wykurwiście, po kamieniach, po strumyku, po korzeniach i JA NIE WIEM, jakim cudem nie wyjebałam tam orła. Ani żadnego innego ptaka.



Jasne, będę się z tego maratonu nabijać długo, będę go też pamiętać długo, ale i wkurwiona będę długo. Bo orgom ewidentnie NIE CHCIAŁO się wytyczyć alternatywy. A te jebane kałuże po dupę nie zrobiły się na skutek jednego deszczu. Który zresztą lunął z nieba, chwilę po tym, jak z Arkiem, moim Panem Dyrektorem Sportowym wjechaliśmy do Szydłowca.

Z tego se lunęło, pół godziny przed maratonem - fot. Aleksandra Sobczak © CheEvara


No i start wyglądał tak:
Nawet nie ujechałam kilometra od startu, a w butach już Mekong:D © CheEvara


Te błota powstały przez ponad tydzień, od momentu, kiedy trasę wytyczono. W ciągu tego tygodnia mieliśmy w całej niemal Polsce LIPCOPAD i lało jak sam skurwysyn. Można było w piątek pojechać i zrobić objazdy. Zwłaszcza że istniały ku temu terenowe możliwości.

Ale żeby wytyczyć trasę drugi raz, trzeba ponownie zabulić miejscowym za ruszenie tyłka.

A nie o to w imprezie komercyjnej chodzi.

Dobre warunki do jazdy to było o to:
Gdyby trasa wyglądała CHOCIAŻ TAK;) © CheEvara


W porównaniu z tym, co pstryknął Niewe:
Nietrudno się domyślić, że to trasa maratonu rowerowego, nie?;) © CheEvara


(zdjęcie za zgodą Niewe podkradam;))

i w porównaniu z tym, co zapodała Anka Witkowska:
Ja nie wiem, jaki kolor powinien dostać tenże szlak;) © CheEvara


Trudno zatem nie ujebać się o tak:

Stanowczo to jest PRZED wyjebką po uszy w błoto;) © CheEvara


No ale trza się spieszyć, jak czekają, nie?
Ja tam się tarzam w spa, a Arek cierpliwie na mnie czeka:) © CheEvara


Tu już nie mam licznika, z kiery dynda mi urwany kabelek.
Nie wiem, ale rżę tu już chyba z bezsilności © CheEvara



Kolejny fakap – przyjeżdżam przed startem do biura zawodów, żeby dowiedzieć się, ile w końcu ma Giga i widzę, że limit wjazdu na tę pętlę kończy się o 14:15. Czyli jak w płaskiej Rawie, łatwym Legionowie... Już przed startem NIE WIEDZĄC, Z JAKIM TERENEM przyjdzie się mierzyć, miałam wątpliwości, czy zdążę. Bo podjazdy, podjazdy, podjazdy.
Na dwudziestym kilometrze – po półtorej godziny od startu – już wiedziałam, że ni chuja na rozjazd się nie załapię.
Najpewniej ustalili ten limit na pałę. „NAPISZ COKOLWIEK” - pewnie padło polecenie i efektem tej decyzji wielce organizacyjnej było moje ukończenie zaledwie dystansu Mega oraz wycofanie się Olgi, która gdzieś na dziesiątym kilometrze dogoniła mnie nie tyle na podjeździe, co na podejściu. (Z BUTA, OCZYWIŚCIE W BŁOCIE), a potem spotkałam ją tam, gdzie teoretycznie i POTENCJALNIE byłby rozjazd Mega/Giga, kłócącą się z kolesiami, którzy oznajmiali, że Giga już niet. Usiłowała nawet dzwonić do Zamany, po trzecim usłyszeniu w słuchawce efektu czarnej dziury (zero zasięgu, profeska, kuźwa!), zaklęła, że PIERDOLI TĘ MAZOVIĘ i na metę wbiła olawszy dalsze ściganie. Olawszy zresztą też mętę z matą. Bo zjawiła się obok, nie odpikując czipa.


JAK MOŻNA KURWA ustalić taki tajming przy takim terenie??
Pojechałabym to Giga, bo i tak uwaliłam się jak salceson w piachu, więc co za różnica? Byłabym o całe dwie godziny później na mecie. I chuj. Ale byłyby uczciwe punkty i podium. Podium i tak było, ale jakoś szczególnie szczęścia mi nie dało. Nie przyjechałam tych ponad stu kilometrów z Wawy po to, żeby ścigać się na Mega (o ile w ogóle można tę wczorajszą porachę nazwać wyścigiem).

Poza tym mam zajebistą radość najpierw z uciekania, a potem z gonienia Olgi, bo to ją uważam za swoją rywalkę. A nie Majkę Busmę, która jest zapierdalaczem sprinterem. No a na pewno moją rywalką nie jest Ola Dawidowicz, która stanęła na pierwszym miejscu kobiet open i pierwszym w K2.

- Na trening sobie przyjechałaś, co? - zapytałam z miejsca trzeciego, zadzierając łeb do góry.

Wytłumaczy mi ktoś, co zawodowcy robią na amatorskim wyścigu? Chodzi o podpompowanie swojego ego, czy o co?

Enyłej.

Wbiłam na metę, zła, uyebana i ponownie zła.

Miałam chyba podskoczyć © CheEvara



Czy ktoś tu w ogóle na mnię czeka? © CheEvara


Dobił do mnie Arek, który pojechał Fita, a w ogóle na starcie pomylił sektory i przycupnęliśmy, co by poobserwować następnych wjeżdżających. Nawet nie poszłam od razu po piwo, tylko zdjęłam buty, w których zebrało się trzy kilo błota – zbędna masa, którą Faścik zdjął ze Speca, znalazła się w obwodzie moich stóp. Skarpetki wyjebałam do kosza. One nawet po wygotowaniu nie rokowały, że wrócą choćby do szarości.

Na chwilę podbił mtbxc, ale zawinął się szybko, bo ciął gdzieś w Polskę na urlop.


40 MINUT – proszę odnotować – CZTERDZIEŚCI MINUT po mnie wjechał na metę Niewe, który też strasznie ubolewał, że mu zamknęli Giga:D Wymieniliśmy się IDENTYCZNYM komentarzem odnośnie trasy, który brzmiał „No kurwa” i polazłam po piwo. Koleś za barem jak zwykle NIEOGARNIĘTY orzekł mi, że z kija już nie ma, po czym wyjął mi spod lady dwie ciepłe Łomże. - Weź, bo cię jebnę – wysyczałam tylko – DAJ MI ZIMNE, NIE WIEM, SKĄD.
I dał. Za całe OSIEM pieprzonych złotych za puszkę.
Ale choć zimne.

Nie wiem, czy to prawda, że nie było pryszniców, nie korzystałam, bo – aby odróżnić się od czyściutkich Oli Dawidowicz i Majki Busmy – na pudło wlazłam DOKŁADNIE TAK ujebana, jaka wróciłam z trasy.

Podium baj Niewe
No trudno, żeby nie Ola Dawidowicz miała stać gdzie indziej © CheEvara


Podium baj Niewe egejn:
Ponieważ nie miałam bidonu, piwo też mi się skończyło, podniosłam łapę;) © CheEvara


Ale jeśli nie było pryszniców, a do wykorzystania było jedynie jezioro, w którym był ZAKAZ KĄPIELI ZE WZGLĘDU NA SKAŻONĄ WODĘ, to ja naprawdę serdecznie kurwa orgom gratuluję.

Poleźliśmy z Niewe pod wóz strażacki opłukać rowery z szitu:
Profesjonalna myjka krwa rowerowa © CheEvara

(- foto baj Niewe znów egejn)

i zebraliśmy tyłki do chat.

Nie na to nastawiałam się, jadąc do Szydło. Cały poprzedzający ten start tydzień tłukłam podjazdy, bo ryj mi się cieszył na górski maraton. A tu podjazdów było może cztery, z czego dwa to błotne podejścia.

Nie ujechałam się w ogóle, a zakwasy, które dziś mam, ewidentnie są po-podbiegowe & po-ciągnięciowe rower po błocie.

Speca może i wypucowałam, ale z zewnątrz, teraz trza go rozkręcić, wybrunoxować łożyska, o serwisie widelca NAWET NIE CHCĘ MYŚLEĆ. A i klocki w hamulach nie istnieją.

Szczerze mówiąc, średnio bawi mnie rozpierdalanie sprzętu przez kogoś, komu nie chciało się wyznaczyć po ludzku trasy. Wiem, że Cezary jechał Mega i mam nadzieję, że sam na siebie kurwił, jako i wszyscy uczestnicy na niego kurwili.
MTB? Mołntajn bajking?? Ani mołntajn, ani bajking.


Będę miała foty, wrzucę foty.


Dzięki glebie numer jeden rozorałam sobie kolano, które w czwartek rozpirzyłam wjeżdżając w innego rowerzystę.
Dzięki glebie numer dwa zalałam błotem wszystko, co miałam w plecaku, bo utonęłam w tym błocie po szyję (to akurat było nawet krotochwilne).
Dzięki glebie numer trzy urwałam kabelek licznika.

No i ło.

Dane wyjazdu:
49.87 km 0.00 km teren
02:14 h 22.33 km/h:
Maks. pr.:41.50 km/h
Temperatura:26.0
HR max:176 ( 91%)
HR avg:152 ( 79%)
Podjazdy: 30 m
Kalorie: 971 kcal

Oł Dżiz, jak dziwnie

Czwartek, 7 lipca 2011 · dodano: 08.07.2011 | Komentarze 16

Wyjazd do pracy bez konieczności nastawiania się na doszczętne zmoknięcie już trzy sekudny po wyjściu z domu jawił mi się jako akcja NIEMOŻLIWACJA.

Anbeliwybol, doprawdy.

- Gdzieś jest haczyk. Na pewno jest – myślałam se podejrzliwie, spoglądając w niebo. Zachmurzone oczywiście, jak sam uj.. I Centurion też spoglądał. Wszak od czterech dni mokliśmy jak za karę jakąś. A tu nagle porankiem czwartkowym może nie od razu przyszło SONCE, ale przynajmniej odeszły te kurwy chmury. Przez które już naprawdę wpadałam w depresję. Kupiłam nawet we wtorek litr wódki, z którą zamierzałam zamknąć się w piwnicy i nie wychodzić do momentu poprawy pogody.
Jak ten pijak przed barem w tym dowcipie
STAĆ NA DESZCZU I MOKNĄĆ CZY WEJŚĆ DO ŚRODKA I SIĘ ZALAĆ?

Byłam bliska pokłonieniu się koncepcji drugiej.

A po robocie to dopiero zdziwienie mnie sieknęło. Ale umówmy się – to słońce wylazło TYLKO DLATEGO, że ciemne szkiełka (które ZAWSZE wożę ze sobą, naprawdę ZAWSZE) zostawiłam w domu.


Nawet nieźle się ugrzałam pocinając do domu. Centurionem, który błaga o zlitowanie się. Już niedługo, kotku, już niedługo!
A właśnie.
Ma ktoś amortyzator do oddania?:D
Teraz przy każdym krawężniku dostaję po ryju czymś białym z lewej goleni (chcę myśleć, że to jest tylko syf uliczny pomieszany z olejem pomieszanym z Brunoxem, a nie OWOC zemsty któregoś z niedoszłych byłych).
A nagdarstki od jazdy na sztywniaku mam jak stary reumatyk, który dodatkowo moczył się 17 lat we wodzie. Zimnej Wodzie.
Ma ktoś?

Dane wyjazdu:
60.34 km 0.00 km teren
02:38 h 22.91 km/h:
Maks. pr.:40.00 km/h
Temperatura:18.0
HR max:180 ( 93%)
HR avg:143 ( 74%)
Podjazdy: 19 m
Kalorie: 981 kcal

Jadziem? Jadziem!

Środa, 6 lipca 2011 · dodano: 08.07.2011 | Komentarze 9

Po kask! Z Karolyną! W deszcz!

Dziewucha mnie zadziwiła.
Bo wstępnie ustawiłyśmy się o poranku, że popołudniową porą jadziem do Decathlonu nabyć WRESZCIE kask, o który Karoli trułam od sporeeeeeeeeeeego czasu. Rozmowa o poranku uwzględniała jednak kwestię:
JAK NIE BĘDZIE PADAŁO.

A padało po południu jak chuj. Ale. Jakem zaplanowała, takem podjechała z roboty do Centrum po Karolę i ustawiwszy się pod jej kamienicą, wyjęłam taczfołn (zajebiście łatwo odblokowuje się MOKRY dotykalski ekran MOKRYMI paluchami), by zadzwonić, że jestem i oznajmić, że jak nie ma ochoty moknąć, to dobra, przekładamy tę jazdę.

Doprawdy, nie sądziłam, że usłyszę:
DOBRA, JUŻ SCHODZĘ, TYLKO SIĘ ZE MNIE NIE ŚMIEJ!

Starałam się, naprawdę się starałam. Ale aż mną zarzuciło. Co widać w rozmyciu foty:

Profeska? Ano profeska;) © CheEvara


Płaszczyk pierwsza klasa! A jaki nadruk z lewej strony! Wyżyłam się śmiechowo i zaordynowałam:
DAWAJ Z ROWEREM! O to tu przecie chodzi!;)

Profeska z rowerem;) © CheEvara


No i pojechałyśmy. W stronę DO jeszcze może nas tak nie zlało. Więc nawet nie dokonałyśmy podmoczenia Decathlonu podczas procesu wybierania kasku.

Poszło też szybko nabycie tegoż.

WYGLĄDAM JAK DEKIEL – zamarudziła. A ja nie zaprzeczyłam. Bo ja też w kasku wyglądam jak dekiel. Niemal każdy wygląda w kasku jak dekiel.

Ale wolę jak dekiel niż jak bezmózgi kacap. W sensie, że bez kasku.

Efekt końcowy jest taki:

No teraz to ja rozumiem! © CheEvara


Ja jestem zadowolona, Karola też i Karola została też namówiona do startu w Berciku 16 lipca.

Uwielbiam tę Babę:)

W drodze powrotnej zaś zmokłyśmy skurwensońsko.

I za to tę Babę uwielbiam też:)

Dane wyjazdu:
56.37 km 0.00 km teren
02:37 h 21.54 km/h:
Maks. pr.:40.00 km/h
Temperatura:17.0
HR max:180 ( 93%)
HR avg:152 ( 79%)
Podjazdy: 20 m
Kalorie: 1124 kcal

Czy naprawdę wszystkich trzeba krwa wychowywać od nowa??

Wtorek, 5 lipca 2011 · dodano: 13.07.2011 | Komentarze 20

Se u mnie w dżobie jest ekspres do kawy. Taki bajerancki z RURO SPIENIAJĄCO mleko. Se można CZASNĄĆ latte albo i fachowe kapucyno.

Tylko że.
Prosiaki i brudasy, których najwidoczniej mnogo na tym piętrze, zawsze zostawiają tę rurkę ujebaną. OBSCHNIĘTYM mlekiem. Chociaż nie mogę mieć stuprocentowej pewności, że to mleko.

Tom raz złapała wkurwa i wystosowałam pisemny apel „PO SKOŃCZONEJ ROBOCIE UMYJ RURĘ”.

Apel cieszył się zainteresowaniem całą jedną dobę, po czym ktoś se apel ów wziął na pamiątkę.

Potem była przeprowadzka na drugie piętro. Ten sam ekspres, też z RURO. Z permanentnie ujebanO RURO.
Apel napisałam ponowny, tym razem rozbudowując go literacko i odwołując się do lepszych stron osobowości brudasów.

Nie działa to ni chuja.

Znaczy się działa. Mam nadzieję. Bo bywa, że idę do kuchni na kapucyno, a tam rura czysta.
Mam jednakowoż obawy, że to dlatego, że ostatnie kapucyno robiłam se ja i same se tę rurę umyłam.

Doprawdy, ludzie to dekle.


Może dlatego taka wrażliwa na wszystko jestem, bo z rana znowu nalało mi się pod kask. I rano i wieczorem.

Dane wyjazdu:
51.36 km 0.00 km teren
02:38 h 19.50 km/h:
Maks. pr.:40.00 km/h
Temperatura:17.0
HR max:168 ( 87%)
HR avg:141 ( 73%)
Podjazdy: 23 m
Kalorie: 1131 kcal

No ja ziękuję barso

Poniedziałek, 4 lipca 2011 · dodano: 13.07.2011 | Komentarze 13

Znowu dyszcz i znowu mokra dupa. No nie tyle suty opadają, co człowiek z tej rozpaczy staje się jednym wielkim opadniętym sutem.

Ponieważ Niewe czepia się krótkich wpisów, z radością nie dopiszę więcej nic:D

Acz doprawdy, wpis jest mięsisty, gdyż jest i dupa i są suty.

Dane wyjazdu:
83.20 km 9.64 km teren
03:41 h 22.59 km/h:
Maks. pr.:44.50 km/h
Temperatura:20.0
HR max:177 ( 92%)
HR avg:148 ( 77%)
Podjazdy: 36 m
Kalorie: 1509 kcal

A o 7:03 pod moim oknem...

Wtorek, 28 czerwca 2011 · dodano: 07.07.2011 | Komentarze 11

''JANEK, krva, cielaku! ZLYŹ mie stąd, BEDE DETONOWAŁ!''

Skutecznie się obudziłam. O trzy minuty wcześniej niż mój budzik przewiduje.

Jakie DETONOWAŁ???

To dopiero czwarty dzień tej napierdalanki budowlanej, a ja już mam zawał. A jeszcze nie zburzyli tej kamienicy.

Przed wyjściem do robo uprzedziłam Panią Mamę, że jak W RAZIE CO będzie wiała, ma wybiec z chaty z obydwoma Specami. I gitarą.


Droga do roboty standardowa (rzyyyyg, bo to DO roboty). Droga Z szybka jak bolid. No bo Pani Mama.

A jak Pani Mama poszła się miziać z Morfeuszem, to ja myk, myk Rockhopperka i na rowerrrrr! I do Czarnego na wytrzepanie futra jego kocurowi. Mainkuny są wielgaśne jak sam sku... No duże są.

A ile się nasłuchałam o odchudzonym Specuuuuuu...!! O matko. Dłuższa litania uwag niż to, co Nowakowa na roratach piłuje. Kwintesencja ględzenia.


Zaczyna mi się podobać to nocne rowerowanie. O wiele fajniej się jeździ niż w ciągu dnia. A po godzinie 23 to już nawet dekle bez świateł się nie zdarzają. Lajkit!

Dane wyjazdu:
58.88 km 56.34 km teren
02:18 h 25.60 km/h:
Maks. pr.:51.50 km/h
Temperatura:20.0
HR max:191 ( 99%)
HR avg:171 ( 89%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1894 kcal

No i dupa, czyli Szczytno bez szczytowania, czyli Mazovia na Mazoorach

Niedziela, 26 czerwca 2011 · dodano: 06.07.2011 | Komentarze 11

Dziwnie tak produkuje się wpis niemal dwa tygodnie po starcie, bez emocji już, nawet bez zbędnej przejmacji, trochę zwisa mi to już kalafiorem. Takim lekko pobrązowiałym na łebku.

Ale co ja mogę.

Jak rano się czułam ujowo i wychodziłam zielona z domu, dokładnie tak pojechałam ten maraton. Ujowo. Na na wpół podłączoną wtyczkę. Na którą – nie daj Jah – ktoś nadepnąłby i by mnie z energii wypięło na sto procent. Taki se maraton pod znakiem dwudziestego stopnia zasilania.

Już Pani Mama rano patrzywszy na moje parchate samopoczucie, zmilczała mój upór („Mamo, mam MAXA, muszę wystartować”:D) i jedyne, co zechciała uczynić, to narysować na swoim czole kółko, okraszając to spojrzeniem politowania. Udałam, że interpretuję to jako życzenie powodzenia i kontynuowałam robienie dobrej miny do gry, w której już przy pierwszym rzucie kośćmi przegrywa się kamienicę.

Mistrzowsko aktorsko wypadłam zaś wtedy, gdy pod dom mój zajechał Arek Pan Dyrektor Sportowy i Tomek, który WRESZCIE DAŁ SIĘ NAMÓWIĆ NA START. Żaden nie zauważył, że pod włosami mam rewolucję październikową, a wnętrzności tańczą kankana.

Psychosomatyka to jednak straszna kurwa jest.

Przyjechalim na miejsce, niemal na styk, na tyle, żeby przypiąć TRYTYTKAMI to, co należy nimi przymocować do rowerów, znalazł nas Faścik, z którym dokonaliśmy symbolicznej rozgrzewki i wleźliśmy w sektory. W mojem wirtualnego żółwika przedstartowego przybiłam z consem i na hasło STAAAAART zupełnie bez przekonania depnęłam w pedały.

Bez przekonania i bez pary, bo psychosomatyka kim jest – wiadomo.

Pierwszy paw KRÓLOWEJ poleciał na rozjeździe Fit/Mega. Skryłam się za sosienką nadobną i porozmawiałam sobie z przebiegającymi mrówkami maści czerwonej. Ustaliwszy z nimi terminy składania PITów 11, co dla mnie zawsze jest MRÓWCZĄ robotą, opuściłam chaszcze i na myśl o wciągnięciu żela puściłam kolejnego pawia, tym razem tylko w myślach.
Nie wiem, jakie miałam kolory na ryju, czy poranna zieleń uległa wzmocnieniu, czy dostała panton, czy może podcień – nieważne. Czułam się blada jak śmierć na urlopie.

Ponieważ wciągnąć żela chęci nie miałam, wypstrykałam się z pokładów energii i na CZYDZIESTYM CZECIM kilometrze przyszło mi do łba pierdolnięcie rowerem daleko hen i wyjazd na zajazd.

A tu zamiast tego czekał mnie PODJAZD.

Niby się szczerzę, a zaraz się porzygam:D © CheEvara
– fota by Pijący_mleko

Zaraz za nim poszedł paw numero dos.

A po pawiu z numerem tres, dogoniła mnie Olga i okrzykiem...

SIADAJTA WSZYSCY, BO JAK NIE SIEDNIETA, TO PADNIETA!!!
... i okrzykiem...

SIEDZITA? NIE? TO SIADAJTA, MÓWIE!

... i z okrzykiem:
„WSIADAJ NA KOŁO!” pociągnęła mnie przez niezły kawałek.

Wiecie co? Nie dość, że chujowo czułam się fizycznie, to jeszcze poczułam się do dupy psychicznie. Mało kto potrafi sprawić, że odczuwam zakłopotanie, robi mi się głupio, zaczynam uważać się za ostatniego gniota.
A Oldze się udało.

Bo ja tu sobie podśmiechujki z niej robię, siekam jakieś uwagi o bidonach, o czym Olga wie, a to, że wie, ja wiem od niej – a potem dostaję od niej na trasie hol. I kto w tej konkurencji jest nacią od buraka?

Mua.

Nie dość, że niszczy mnie psychicznie tym, że mnie dogania, to jeszcze przypierniczyła mi w inną mańkie.

CHOLERA.

Na bufecie Olgę zgubiłam, a raczej jęłam śledzić wzrokiem, jak zapierdala daleko przede mną i wszystkich wyprzedza i udałam się pod młode dęby po raz trzeci.

Paw w takich okolicznościach flory i być może fauny? Epic! © CheEvara


Po czym uznałam, że jestem w połowie dystansu Giga i że na samych oparach nie zajadę, wciągnęłam carbo, i aż przewróciłam oczami z wrażenia, bo dostałam tym żelem po kichach jak z reaktora jądrowego. Jakby ktoś mi po raz kolejny wyjął bateryjkę. A raczej wyrwał ją ze stykami. W akcie desperacji uwiesiłam się na kole jakiegoś bajkera i wpatrując się tępo w jego bieżnik, dociągnęłam na mety... na dystansie Mega.

Zamiast łeb wznieść, to ja się na kole wiozłam. Na kole megowca:/ © CheEvara



Z takim zdziwieniem to ja nigdzie nigdy nie wjeżdżałam, a już na pewno nigdy na metę. Jak to? Rozjazd Mega/Giga zrobili w miejscu startu? Pojebało ich? - myślałam sobie bardzo inteligentnie. A jak mnie mata na mecie odpikała, przyznałam sobie plakietkę największego tłumoka tego maratonu.

Bo dotarło do mnie. Że jestem największym tłumokiem tego maratonu.

Nie mam dla siebie usprawiedliwienia. Mogłam wznieść ten łeb znad kiery. Pewnie pomogłoby mi, gdyby jakaś dobra morda darła się – ja zawsze na rozjazdach – Mega w prawo, Giga - prosto! A tu - jak nigdy - panowała zgroza nagłych cisz. I ciul.

Zdołowana znalazłam się z Faścikiem, Tomkiem, consem, i jęłam udawać, że ten nieudany start mnie obsysa, dynda i wilgotnym mi jest wielce on. Jednak bez fikołków i podskoków, kontrolnie wręcz tylko polazłam pod tablicę z wynikami i w sumie odetchnęłam z ulgą, jakem zobaczyła, że w kategorii swej jestem trzecia. Radości w tej konstatacji nie było.

Głodna byłam wykurwiście, ale uznałam, że makaron z olejem nie przysłuży mi się nijak ani tym, ani żadnym innym razem, wręcz zachciało mi się na samą myśl o nim puścić kolejnego womita, a takich wyczynów wolałam nie dokonywać wdrapując się na pudełeczko dla CZECIEGO MIEJSCA.


Mina kwaśna, bo podium miało być na innym dystansie © CheEvara




Na miejsce drugie – kilkanaście sekund przede mną – przyjechała Ania Klimczuk i pewnie gdybym ścigała się na tym dystansie z premedytacją, walczyłybyśmy na finiszu. Pierwsze miejsce zajęła oczywiście Maja Busma, która na metę wjechała siedem minut przede mua.


Niby trzecia, a pierwsza, no ale Mai się nie odmawia;) © CheEvara




Chwila dla fotorepo:D © CheEvara




No nic.

Na dystansie Giga pierwsza była Olga, druga Aga Zych, trzecia Elka Molenda, która przed własną dekoracją dziękowała mi, że pojechałam ten krótszy dystans. „Inaczej byłabym poza pudłem!” - zachichotał ten sympatyczny rudzielec. No cieszę się, że mogłam komuś sprawić radość w ten sposób;).

Choć na pewno nie cieszył się z tego Arek, Pan Sportowy Dyrektor, bo ciął Giga w imię drużyny i dlatego, że ja go jeżdżę, a jak sam zeznaje, nienawidzi tego dystansu. Gdy mnie zobaczył już z pucharkiem za trzecie miejsce w Mega, „wezwał do raportu”. Z minom srogom.


Po dekoracji GigaLasek podtuptałam do Olgi, podziękować jej za pomoc, wymieniłyśmy się wrażeniami i o. Wersal i pełna kultura.

Czy jest mi głupio? A pewnie.

Ale newerKURVAmajnd.


Potem na podium stanęłam raz jeszcze, za Arka Oleszkiewicza (M2 na Mega)

Drugie podium tego dnia, czyli nie taki ten zawodnik chory;) © CheEvara



Mówiłam, że mam fujarę? Mówiłam. © CheEvara


i tyle dobrego z tego Szczytna.

Razem z chłopakami z APSu zdecydowaliśmy, że zostajemy na tomboli, sponsorowanej przez Kross. Coś mi mówiło, że skoro Olga (w końcu z Krossa) pomagała mi na trasie, to jeszcze JAK NIC wygram i rower.

Tyle, że to COŚ miało całą górną paszczękę bezzębną i przez to mówiło niewyraźnie i tak naprawdę chodziło temu CUSIU o to, że wygram trzy batony Nutrendu.

WIENCY na tombolę nie zostaję. I nie chodzi mi o batony, ale o tę późniejszą bitwę o numery. Pozabijajta się. Po papier do dupy ludzie się tak za komuny nie ciskali jak po te numery.
A ciskali się po to, żeby być szybciej od reszty i żeby potem utknąć na wyjeździe w parkingu.


W sumie Faścik całkiem zacnie rzecz podsumował. Dla większości znajomych to Szczytno wypadło źle albo chujowo.

Jednakowoż uważam, że pod względem towarzyskim było bardzo zacnie.

Się przechadzamy z Faścikiem i z tragarzamy © CheEvara


Choć brakowało mi kilku Bajkstatowiczów. No.

Dane wyjazdu:
54.22 km 0.00 km teren
02:16 h 23.92 km/h:
Maks. pr.:43.50 km/h
Temperatura:26.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:142 ( 73%)
Podjazdy: 19 m
Kalorie: 912 kcal

My jesteśmy jagódki, czarne jagódki…

Piątek, 24 czerwca 2011 · dodano: 05.07.2011 | Komentarze 29

Jesteście z tej generacji, która w podstawówce uczyła się tej piosenki na muzyce?

Przypomła mię się ta pieśń z chwilom wiekopomnom, kiedy Pani Mama moja własna przekroczyła progi me skromne (umyte SZMATOM I PRONTEM) i obdarowała mnie pudełeczkiem własnoręcznie UDUDRANYCH (taki podkarpacki slang jak: placki, kołki, meszty i wychodzenie na pole) jagódek.

Żarłam i se nuciłam „.... czarne mamy oczka i nóóóóżki”.

My, te jagódki.

Ponadto wyżarłam super ekskluzywną zawartość słoika kureczek marynowanych.
Boszzzzzzzz. Ta moja Pani Mama to musi mnię kapinkę lubić. Chiba.

Zanim Panią Mamę (zwaną też Mamutką – nie lubi tak – lub z czeska Maminką) moją własną przyjęłam w progi me skromne (umyte SZMATOM I PRONTEM), pojechałam se towarzysko do Czarnego do AirBike na plotki i podśmiechujki. Obcy17 obiecywał znaleźć się na kursie mojego pomykania w te lub w tamte, ale wymiękł chyba. Albo rysował nowe serducho gdzieś w innym miejscu stolicy. Jak tak, to wybaczam.

Zawsze zapominam o rodzinnym wyrażeniu „psu dupy nie umiesz zawiązać” i zawsze Pani Mama mi je przypomni.

Zawżdy.