Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

>50 km

Dystans całkowity:26501.69 km (w terenie 4247.79 km; 16.03%)
Czas w ruchu:1265:01
Średnia prędkość:20.95 km/h
Maksymalna prędkość:1297.00 km/h
Suma podjazdów:62118 m
Maks. tętno maksymalne:196 (166 %)
Maks. tętno średnie:171 (127 %)
Suma kalorii:612046 kcal
Liczba aktywności:382
Średnio na aktywność:69.38 km i 3h 18m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
70.05 km 23.90 km teren
03:13 h 21.78 km/h:
Maks. pr.:47.10 km/h
Temperatura:28.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:149 ( 76%)
Podjazdy:583 m
Kalorie: 2330 kcal

Bydło też ma wakacje

Środa, 4 lipca 2012 · dodano: 11.07.2012 | Komentarze 15

I ofiarą tego padam ja. Na rundzie.

Na którą to wybieram się na ostatnią w tym BPSie (liczę na bardzo kreatywne rozwinięcie tego skrótu), SYMULANCJĘ.

Tym razem nie spotkałam nikoguśko z Erbajków. Oni symulowali wczoraj (i raczej nie sądzę, żeby to oni zostawili taki chlew, jaki zastałam. Tu początek wakacji musiała świętować cała zbydlęcona kompania), ja dostałam jeden dzień kompensacji gratis.

I symulaNcji trochę mniej, Wojciu uwzględnił moje STARCZE cierpienia związane z jebanym upałem i skrócił. Szkoda, że nie jest władny obniżyć tę pokurwioną temperaturę:)

Co kurwa z tego jednak skrócenia, jak na początku ostatniego okrążenia zaliczyłam gumę, bo jakieś bydło żarło, piło i flaszki po wszystkim rozjebało?

W jakąż ja demotywaNcję wpadłam. I choć dętkie zmieniałam – według Garmęna – w strefie drugiej, to zdążyłam tak ostygnąć, tak się wkurwić, że nie dosypałam do końca.
Ośmiu minut mi zabrakło, a ufajdałam się mokrą rundową ziemią tak, że jeszcze mi wstyd.

I niniejszym wkurwiona na siebie powróciłam do domu, zastanawiając się, czy ZDANŻĘ, CZY NIE ZDANŻĘ:

Ten serial "Czarne chmury" to kręcili na Bródnie? © CheEvara



A w drodze do Jabło wyrywał mnię inny rowerzysta. No uśmiechał się. Odnotowuję, gdyż w moim wieku to nie takie już codzienne:D



Dane wyjazdu:
62.71 km 40.00 km teren
03:00 h 20.90 km/h:
Maks. pr.:45.80 km/h
Temperatura:27.0
HR max:175 ( 89%)
HR avg:153 ( 78%)
Podjazdy:362 m
Kalorie: 1776 kcal

Ja wiem, straszne to chamstwo, że nie piszę nic

Niedziela, 1 lipca 2012 · dodano: 11.07.2012 | Komentarze 14

I się li jedynie Niewe wysługuję, ale matkonatko, nie mam ja kiedy! Jednakowoż postanowiłam – mimo wcześniejszych chęci ponownego zalinkowania opisu u Niewe z dnia mazurskiego drugiego – naskrybać słów parę, bo sława wymaga.

Moje osobiste zeznania są takie, że wczoraj było świetnie. Zatem dziś nie może być inaczej, tym bardziej, że ja na legalu mogę sypać na granicy śmierci kondycyjnej. A nie... w żadnej tam kurwa kompensacji:).

Miałam trening do zrobienia. NA WYJEŹDZIE. Na wolnym. Imaginujcie sobie to! Ciężko takiej Che jest wyzwolić się z okowów myśli odpoczynkowej i wyjść na rower niekoniecznie krajoznawczo. A koniecznie zapierdalawczo.

Z pierwszej części treningu pamiętam niewiele. Jedynie cieknący po plecach pot, moje przednie koło, chęć zrzygania się z powodu upału i tempa na kierownicę oraz chwilę, kiedy nie było rady. Musiałam przerwać to zapierdalanie, bo Pan Pęcherz tak chciał. Dziękuję mu niniejszym, mogłam przerwać umieranko.

Z pierwszej części tego tripu są nawet zdjęcia. I dobrze, że są. Bo ja widziałam przed sobą albo czarną płachtę albo czarną płachtę. To jadziem z fotorelaNcją:


Dokładnie tu sprawdzam, czy aby na pewno dobrze jedziem i czy aby na pewno prosto, a nie aby na pewno w prawo:

Znajdź Che na tym obrazku. Niekumatym Niewe dorysuje strzałki:) © CheEvara



I mimo że sprawdzałam, to zabrnęliśmy:

Ale w sumie dobrze, bo ja lubię takie klimaty © CheEvara


Niewe też lubi, więc foci. Ja lubię, że Niewe lubi i że Niewe foci:)

Jak już sytuacja się wyklarowała, mój pęcherz był wysikany, trzeba było – jak to mówią – KONTYNUOWAĆ DALEJ wyścig:

Tam w oddali sypię ja i palą mnie nogi © CheEvara



Mua – z NIEWYCZYMANIA upału – wyścig swój symulujący skończyłam kapkię wcześniej. Cała ja odmówiłam sobie samej dalszej posługi, przynajmniej w zakresie trenowania. Ta sama cała ja zażądała jedzenia i picia, niekoniecznie w tejże kolejności.

No to o:

I po wszystkim trafiliśmy do raju, choć nie wiem, czy to nie była pułapka:D © CheEvara


Pułapka dlatego, że to, co nam udostępniono w grubym szkle, było świeże, bezczelnie niepasteryzowane, rozkosznie mętne i bestialsko dostępne w kilku wariantach. Tu zaczynamy:

Albo i nawet w sumie kończymy! © CheEvara



Widzieliście kiedyś Che szczęśliwszą?

Jest super, jest super, więc o co ci chodzi:) © CheEvara



Wtranżoliliśmy przegenialne pierogi z DŻAGODAMI (z boru Ługanie, żeby była jasność), wypiliśmy jeszcze niepoliczalną liczbę kolejek tej zasadzkowej świeżyzny i zakochawszy się w piwie ŚLIWKOWYM uznaliśmy, że czas, by pełne żołądki wreszcie mogły znacząco podnieść uroki okolicznych landszaftów:

Dostaliśmy wersję śliwkową piwa na wynos i poszliśmy w ŚNIARDWĄ DAAAAAAL! © CheEvara



Trudno powiedzieć, o czym myślę, ale chyba po prostu siedzę:) © CheEvara



A tymczasem Niewe nie dopuszczał do odwodnienia organizmu – acz rozsądniej byłoby napisać: do ODPIWNIENIA:

Jedni siedzą i myślą, inni pływają i NASIĄKAJĄ;) © CheEvara



Ciężko było się zebrać, ale i warto było. Choćby dla takich okoliczności:

Po czym należało powrócić na Ublika łono. Piękne ono! © CheEvara



Jeszcze tego wieczoru plan na jutro posrał się, jak to plan, acz całkiem na korzyść się posrał. Aha! Jeszcze nie wiem, czy opis u mnie, czy u Niewe!


Dane wyjazdu:
52.25 km 47.00 km teren
02:52 h 18.23 km/h:
Maks. pr.:44.50 km/h
Temperatura:27.0
HR max:160 ( 81%)
HR avg:121 ( 61%)
Podjazdy:402 m
Kalorie: 1413 kcal

To będzie historyczna notka z Mazur

Sobota, 30 czerwca 2012 · dodano: 10.07.2012 | Komentarze 17


A raczej jej brak, bo...
.
.
.
.
.
OPIS U NIEWE! ;)


Dane wyjazdu:
78.83 km 30.59 km teren
04:37 h 17.08 km/h:
Maks. pr.:43.90 km/h
Temperatura:26.0
HR max:177 ( 90%)
HR avg:151 ( 77%)
Podjazdy:850 m
Kalorie: 2855 kcal

O tym, jak mi brakuje

Czwartek, 28 czerwca 2012 · dodano: 04.07.2012 | Komentarze 20

ZAPIERNICZANIA, konkretnie. O tym, że mam go mało, świadczy GARMĘ oraz le tętno. I pamięć mięśniowa ulokowana w mojej własnej grubej dupie. No bo jak tylko doznam pod sobą ścigacza, dopracowa kompensaNJcja ULATA w niebyt, chce mi się ścigać, pulsy skaczą, pot po dupie cieknie, że o.

Po tych paru dniach przymusowego spoczynku, dziś miałam symulować na rundzie. I se symulowałam niczego nieświadoma. Podjeżdżałam i zjeżdżałam TOM RUNDOM, tą samą, na której parę dni później Danielo wykopał o:

Mówiłam, że trenowanie jest NIEBEZBIEDŻNE © CheEvara



Ja mówiłam, że źle się skończy komplikowanie prostych zjazdów!;)
Bo Danielo szukał zjazdów, korzeni, a wziął i wykopał bombę.
Ewidentnie z taką bombą jest jak z hiszpańską inkwizycją.


A wczoraj Erbajki usypały sobie na rundzie dropa, ale przylazła jakaś niedopchana baba i zażądała zniszczenia owego. Drop był niepocieszony. Erbajki też, a bomba leżała sobie przyczajona i ukryta w chaszczach, jak nieprzymierzając, latryna jakaś:).

W każdym razie. Uchetałam się wzorcowo, po wszystkim koszulkę można było przeciągać przez wielką prasę, a uzyskanymi w ten sposób płynami nawodnić pola ryżowe całej południowej Tajlandii. Chędogo czyli.

I tak se myślę o 29-erze, bo zanim podeszłam do symulaNcji, KARNĘŁAM się na danielowej testówce Speca. Krowa straszna (no bo rozmiar Daniela, nie mój), ale podjeżdża imponująco.

Także... Wy, ciule z Lotto, UTRAFCIE wreszcie w moje numery!


Dane wyjazdu:
79.03 km 68.00 km teren
07:29 h 10.56 km/h:
Maks. pr.:44.50 km/h
Temperatura:26.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:148 ( 75%)
Podjazdy:3016 m
Kalorie: 4597 kcal

Karpacz kontra Che. W sensie, że maraton tam. I Che też tam:)

Sobota, 23 czerwca 2012 · dodano: 02.07.2012 | Komentarze 35

Ołkiej.

Piszem.
Wcale nie w telegraficznym skrócie. Podobno pół Polski czeka na mój wpis z Karpacza – mam o tym świeże info – zatem skrybam i gryzmolę, bo wiem, że zagryzając pazury w oczekiwaniu na tę notę, zmuszeni byliście przez cały weekend czytać mój blog raz jeszcze. Czynność powtórzyć, czynność powtórzyć.

Na wstępie fakty mocno uprzedzę – ja jestem Karpaczem absolutnie zachwycona i zupełnie NIE PANIAM tego jojczenia na forum, że za trudno, że przesadzone, że za dużo. Jakbym chciała łatwo, czy też za mało, to bym wybyła na którąś trasę Mazovii.

Chciałam dostać w rzyć i uważam MISZYN za AKOMPLISZT.
Rozumiemy się?

To jadziem.

Przez noc wiele z hamulcem się nie zadziało. Ani Buka, ani Czarna Wołga, ani nawet Stefan Niesiołowski nie zdziałali nic w zakresach naprawczych. Nadal nie wiedziałam, czy w ogóle startuję. Przy eleganckim śniadaniu (przemistrzowskie farfalle ze szpinakiem, mmmmm, mhhhh, hmmmmm::)), które wciągałam jakby bez przekonania, zastanawiałam się, czy ja od paru dni na daremno nie futruję tych węglowodanów. No bo jak nie wystartuję, to mi tylko dupa urośnie od tych klusek/klusków!

Niby wczoraj Faścik twierdził – przeciwnie do Bartka – że na pewno w miasteczku maratonowym będzie serwis i stoisko Velo, gdzie przynajmniej kupię klocuchy, ale ja nie lubię sprzecznych zeznań i nie mogłam sobie na ich podstawie ulżyć w napięciu (na przykład strzelając kontrolnie grzywką o porcelit) i na pewniaka jechać do bazy golonkowej, że niby se stamtąd ruszę zaopatrzona w klocki, wyregulowana, w jakiś sposób pewna, że dupę na zjazdach ocalę obiema tarczami.

Niniejszym postanowiliśmy z Krzyśkiem (megowcem, też Airbike) i Bartkiem, moją gigową podporą przybyć do Karpacza rozsądnie wcześniej, żeby – w razie komplikacji – pomizdrzyć się do chłopaków z serwisu. Może wydłubią klocki ze swoich rowerów, albo – nie wiem – wytną z kory brzozy… No w każdym razie, chcieliśmy asekurancko przybyć na miejsce i mieć czasoprzestrzeń do ewentualnych improwizacji.

A gdy jechalim na miejsce, z naszej bazy w Podgórzynie do Karpacza, zadzwonił do Bartka Formicki chętny wspomóc JEDNĄ TAKĄ SIEROTĘ BEZ FAŁD NA MÓZGU.
Dopiero odczytał wczorajszego błagalnego esesmana i nie tylko wysłał na mój numer wiadomość o treści POMAGAM, ale okazał i troskę, i litość.

To musiał być dobry znak, noooooooooooo. Formickiemu powiedzielim, że spróbujemy rzeczy kupić na miejscu, a on zaoferował się – że w razie gdyby nie – on nam te klocki do miasteczka podrzuci.

Niemal zachlipałam wzruszona! Czyli w prawdziwej dupie nie utknęłam JESZCZE!
I są jeszcze szlachetni ludzie na tym pełnym kłamstw świecie polityki, grubego gangsterskiego biznesu i ramonesek.

Na miejscu, pełna HERZKLEKOTU o moją najbliższą startową przyszłość i otoczona chłopakami-teamowcami polazłam do stoiska Velo, które było i które dupę klockami mi uratowało. Mieli. No to my ziu z powrotem do samochodu, do rowerów, gdzie Bartek zabrał się za ratowanie moich jajek, które Wojciu by niechybnie obrzępolił, gdybym właśnie z takiego powodu jak nieprzygotowanie sprzętowe nie wystartowała.

Nie w klockach jednak tak naprawdę był ambaras, a w tłoczkach – tym razem i zdecydowaliśmy się na całego skorzystać z Velowców. Bo Bartkowi witki opadły.

RATUJCIE, PANY! – wydobyłam z siebie przy serwisie i serwis wziął się do ratowania. W akompaniamencie mojego mielenia jęzorem, które miało zatuszować, jak bardzo jestem ZNERWICOWANA.

W tak zwanym międzyczasie podjechała do nas dwuosobowa delegacja Gomoli, wiol18a i Dawid (poprawcie mnie, plis:) i to było – pod względem towarzyskim super. Acz nie zmylicie mnie, rude liski, liczyliście na to, że awaria wyeliminuje mnie z wyścigu. Ha!
NEWAH!

Modliłam się o ten serwis, a potem się panu oświadczyłam:D © CheEvara

Upewniłam się też, czy jest żonaty, bo wolę wiedzieć, że taka żona to mnie polubi, ewentualnie pokocha:D.

Hamulce po niecałym kwadransie uzyskały stan pierwotny, a raczej należyty i mogłam spokojnie pogłaskać się w kroczu – jajek nie namierzyłam, szwów z przyszycia też nie… Może nie będzie co mi urwać?

Potem udaliśmy się na kontrolny, nerwowy sik, w drodze do którego wyczaiłam w czubie sektorowym JPbike’a i klosia. Pod adresem tego ostatniego nic dobrego nie pomyślałam – najwidoczniej nie chciał rywalizacji jak w Wałbrzychu, spękał!;) – i na ostatni moment wbiliśmy się z Bartkiem i Rafałem (też Airbike, też giga) w ostatnie rzędy gigowców.

I ruszyliśmy przez Karpacz od razu pod górę. Doping miejscowych, turystów oraz startujących pół godziny później megowców niósł się szeroko wzdłuż ulicy i był – przyznam najszczerzej i najserdeczniej – kapitalny. Zapamiętałam wrzeszczącego Michała z BikeTires oraz Michała z WKK, któremu zdarza się w Wawie prowadzić treningi na Kabatach – ten ostatni kawałek asfaltu ze mną podjechał, BREDZĄC coś o tym, że ja zarzekałam się, iż na Karpacz na pewno się nie porwę. No dalibóg, jeślim to mówiła, to na pewno w malignie:).

Niestety relancję piszę ponad tydzień później, więc zapomnijcie, żeby tu było reportersko wiernie i szczegółowo:).

No i jedziemy sobie, acz tam nie wjeżdżamy… wyjątkowo:

Hej tam w górze! © CheEvara


O ile podjeżdżamy w zasadzie od samego początku, o tyle stawka naprawdę rozciąga się w okolicach 10-tego kilometra, kiedy zaczyna się wspinaczka na Okraj. Według tego, co pisali chłopaki układający trasę, załatwienie wjazdu tam niemal ocierało się o cud – ze względu na to, że mieliśmy niniejszym naruszyć dziewiczość Karkonoskiego Parku Narodowego. Cieszyłam zatem ócz, jednocześnie błagając swoje nogi o więcej pary. Przestałam to jednak robić, gdy usłyszałam szuranie megowców, doganiających nas w tempie… no, imponującym.

Klasą samą w sobie okazało się wyprzedzanie wszystkich „czerwonych” przez Marka Konwę – zrobił to tak elegancko i dyskretnie, że jechałam z hapą rozdziawioną, acz roześmianą. Przeżyłam bowiem szok jakościowy, bo chwilę wcześniej cięło wściekle kilku PROŁSÓW, drąc ryje, żeby im na szerokiej drodze zrobić lewą wolną.
Jak nie umiesz zmieniać toru jazdy, to siedź w domu – myślałam se przy tym.

A potem tylko właśnie usłyszałam szum gum, z prawej strony mignęła mi INO fioletowa koszulka i tyle cichutkiego Konwę widziano. Było to piękne:). Tak to się robi!:)

Asierozgadaaam!
Mała przerwa na foteczki:

No to na początek się nawet jechało;) © CheEvara


Tu taka widokówka teamowa. Myląca;) © CheEvara


A ja – o ile w głowie tłukłam sobie, że w zasadzie najważniejsze będzie po prostu ten maraton bezawaryjnie ukończyć i w ogóle ukończyć, o tyle wypatrywałam też na trasie dziewczyn, które będę mogła powoli łykać. Już na samym początku, jeszcze przed zdobyciem Okraju udało mi się dojechać Kasię Laskowską – na fajnym kamieniŹDZie-korzeniZDym singlu. Albo jej tam jakiś manewr nie wyszedł, albo coś zrobiła z rowerem, bo się tam zatrzymała. Liczyłam, że będziemy się trochę tasować na trasie, bo według tego, co mówił mi Bartek, jeździłybyśmy w podobnym tempie.

Ale póki co Kaśkę miałam za sobą.
Chwilę później na zjeździe przepuściła mnie wspomniana wcześniej wiol18a, która nie mogła wpiąć się w pedały po małym spacerze w dół błotno-potoczkowym zejściem. W jej przypadku też liczyłam na rywalizację.


Nawet za chwilę na zjazdach będę łykać parę dziewczyn © CheEvara


Jak już dogonili nas NIEBIESCY, zrobilo się przyciasno na zjazdach © CheEvara


O zjeździe z Okraju można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że był pójściem na maratonową łatwiznę. To była jedna z pierwszych sekcji rtv, o tyle trudna, że zjeżdżana/schodzona w towarzystwie megowców, w związku z czym było ciasno. Oraz, że środkiem, po kamieniach płynęła se woda, więc łatwo było facjatę sobie przeszlifować. Tu wolałam zdrepcić, żeby raz, że się nie zabić, a dwa nie wjechać komuś w rów. No i żeby nie blokować twardszych.

Przeglądałam foty i natknęłam się na taką sytuancję (nie wiem, z którego miejsca to)
:
A tego Pana kto poznaje?;) © CheEvara


Wstawiam je złośliwie, owo zdjęcie, dokładnie za to, że mnie Faścik o poranku olał. Miał przybyć na start gigowców, nie przybył. Znaczy, olał, nie?:D Tak więc wstawiam.

W każdym razie.

Po tym dość trudnym zjeździe, na którym nie dało się odpocząć ani trochę, trzeba było znów tyrać podjazdy.

A tu taki widoczek, że pod górkę:) © CheEvara


A potem znów staczać się we w dół:

To dokument dla niewierzących w moje wyścigowe niecykanie się © CheEvara


Statystycznie zatem był to całkiem płaski maraton:).


Najbardziej ze wszystkiego psychikę orał mi Garmin. A na nim przejechany dystans. Czułam się urypana, a jak spojrzałam na licznik, to po trzech godzinach nie byłam nawet w połowie dystansu. Tak. Miałam średnią 11 km/h. Z takim czasem zapowiadała się mała, ZALEDWIE ośmiogodzinna wycieczka.

I żeby było mi już zupełnie wesoło, w okolicach 40-kilometra – dla odmiany po wczoraj – klamka tylnego hamulca STWARDNIAŁA, co oznaczało, że posiadam go na tyle, żeby tarcza sobie spokojnie i sukcesywnie jedynie pocierać klocki. Te jej w ogóle nie ściskały, więc moje zęby same zadzwoniły o siebie ze strachu. Dupa mi na zjazdach latała. Su-per, naprawdę.

Przecież się jednak nie wycofam, nie? Nie po to było tyle zachodu rano, żeby teraz robić de-en-efy, tak? Jak nie zjadę, to zbiegnę, i łomatko, no jakoś to musi być.

Nic to.

Bez żadnego podlizu przyznam, że gdyby nie Bartek, byłabym w dupie ciemnej. O ile do połowy jechaliśmy względnie równo, to potem mogłam tylko liczyć na jego litość. Nie przeliczyłam się – co mi zwiał na podjeździe, to na dole czekał na mnie. Się ma giry zrobione po Trophy, to i się nagina;).

Jako, że chronologia mi się rypie, foty mogą być nie po kolei. Niemniej jednak bardzo dobrze pamiętam, jak w okolicach piątej godziny zaczęły rypać mnie plecy. To już było mało frywolne, bo na pozdjazdach musiałam robić postoje i rozciągać te jebane lędźwie. I tak wydarzyło się to później niż we Wałbrzychu, wtedy plecy objawiły się już w trzeciej godzinie i całą drogę wizualizowałam sobie wannę wypełnioną lodem szczelnie okrywającym mój zbolały korpusik.

Tu może plecy bolały mnie krócej, ale stosownie też mocniej. DRA-MAT.

Podjazd (to chyba była Chomontowa Droga), któryśmy wczoraj z Bartkiem robili, a który ja zapamiętałam jako w miarę krótki, a na pewno kończący się w okolicy budy robotniczej WYTOPIŁ ze mnie absolutnie wszystkie siły i zaorał mi morale glebogryzem głębokim. Tam Bartek mi uciekł, a mnie pokonała własna psychika. Jak dojechałam do tej budy i pokonałam tamtejszy zakręt i okazało się, że podjazd właściwy się tu zaczyna na dobre, autentycznie ZASZLOCHAŁAM z braku sił.
NA CHUJ CI TO BYŁO! – pytałam sama siebie. I poprawiłam tę retorykę bezsilnym rykiem.

I naprawdę, choć wiedziałam po wczoraj, że zjazd stamtąd będzie techniczny (najpierw prosty i asfaltowy, potem wnikający w teren) i będzie prowadził po kolejnej sekcji Grundigów, nie mogłam się go doczekać. Chyba nawet zła na siebie za kiepską formę na podjeździe, zjechałam se te mikrofalówki i pralki na tyle, na ile pozwolił jedyny działający hampel. Ale zjechałam, nie stuptałam.
No i o.

Z drugiej pętli pamiętam jeszcze tylko innego gigowca, który jechał z nami niemal do końca, ustępował mi jedynie na zjazdach, które ja – zawzięłam się – robiłam z siodła. Nawet przyszło mi do głowy, że ludzie z rodzinami tyle czasu nie spędzają, co my ze sobą na wyścigu.

Dalej mam już tylko przebłyski.
Takie, że na samym końcu dojechała nas Krycha z Gomoli, informując przy okazji, że Kaśka Laskowska się wycofała. Samą Kryśkę łyknęłam jeszcze przed Okrajem, więc po prostu mnie przytkało, jak ją zobaczyłam spokojnie nas wyprzedzającą.

Bardzo niefajne jest też wypicie absolutnie wszystkiego 15 kilometrów przed metą. Tu jednak na szczęście zupełnie inaczej niż na Mazovii można jeszcze liczyć na bufet. Ostatni był 5 kilometrów przed metą i dupsko moje uratowane zostało. Zatankowałam bukłak do pełna, choć wiedziałam, że tego już na pewno nie wyżłopię. Ale psycha swoje robi. Wiadomo, że kto nie pije, ten nie jedzie – jeśli wiecie, co mam na myśli.

Wkurzało mnie zaś siedemnaste i dalsze pytanie/a o to, czy w tym plecaku to ja targam laptopa. Nie, kurwa, ja po prostu targam to, na co wolę nie liczyć u innych. Nie mam ochoty błagać o dętkę, pompkę na trasie, serio, nie mam chęci. A trzylitrowy bukłak nie zmieści się w półlitrowym Camelbacku. Swój rozmiar ma, a z nim jego opakowanie.
I tak o.

O godzinie 17-tej, na którą zaplanowano dekoraNcję – ja jeszcze byłam na trasie i naprawdę nie łudziłam się, że coś tam mogłam zwojować. PRZEMILCZMY:).

Ostatnie agrafki, do których oczywiście wiódł podjazd, zjechałam z podparciami, nie chciałam już zdawać się na moje uchetane członki oraz ciężko kapującą mózgownicę, poza tym w temacie tylnego hamulca nie zaszły jakieś oszałamiające zmiany. Woziło mnie niezmiennie, więc szarżę zostawiłam sobie na kiedy indziej. Tak samo potraktowałam końcową łąkę zakończoną hopą, już naprawdę nie miałam chęci rozorać sobie ryja.

Na metę wjechaliśmy z Bartkiem solidarnie razem i zaprawdę powiadam Wam, duuuuuuuuuuuuuużo chłopakowi zawdzięczam. Pewnie bym odpadła po piątej godzinie, dzięki plecom, paleniu w płucach, nogach i w ogóle. W głowie w sumie też.

Czas mój ŻAŁOSNY, ale se tak czytam, ile osób się wycofało, to zasadniczo cieszę się, że w ogóle ukończyłam, że krzywdy sobie nie zrobiłam, poza paroma otarciami, wielkim siniorem na udzie (se wbiłam weń… klamkę hamulca) i małymi pizgnięciami w łydkę, pedałem w kostkę, czy łokciem w kolano, tudzież oko.

O ile w czwartek, kiedym jechała tym moim fullem do Bartka pod jego pracę, miałam olbrzymie obawy, jak ja na tym będę w ogóle jechać w tych górach, skoro se zakodowałam, że fullina to taka zabawka, a nie wyścigówka, o tyle już na jednym z pierwszych podjazdów po kamulach nie miałam złudzeń. Wzięłam absolutnie jedyny i właściwy rower. Przydał się na przykład do zjechania tego czegoś:

Ja schody zjechałam po schodach:) Bart chyba na mnie czeka © CheEvara


czy:

To już chiba końcóweczka:) © CheEvara


Łoj. Moim skromnym zdaniem, było zajebiście. Jedyne, co mnie wkarwiało, to… niestety, ale w cholerę śmieci na trasie. A już wpadłam w zachwyt w Wałbrzychu, że można nie syfić. Niepojęte jest dla mnie, jak świnią ludzie zwłaszcza przy takim zagęszczeniu bufetów. Naprawdę można skitrać te puste tubki pod nogawką i dowieźć do śmietnika.
Żałuję, że nikt na moich oczach nie szczelił śmieciem na trasę, z radością bym doniosła na takiego małego fiutka.

Na koniec jeszcze dwie migaweczki (zdjęcia ekipy BikeLife urywają tyłki!):

Sorry, Barti, MUSIAŁAM!:D © CheEvara


BŁOTNIŹDZIE, co?;) © CheEvara


Byli też tacy, którzy wyglądali po maratonie kiepsko:

A Krzychu urządził się tak! © CheEvara


Oraz znany Wam JPbike, który wyglądał TAK (pożyczyłąm fotę!;)):

Ładnych szlifów się nabawiłem :) © JPbike



Po wszystkim, czyli jakeśmy wtrząchnęli z Bartkiem w miasteczku maratonowym makaron – ciągle uważam, że ten Mazoviowy w tym roku lepszy – podjechaliśmy do knajpy, gdzieśmy wczoraj spożyli pysznego Rohozeca, zamówiliśmy go jeszcze raz, a do tego całkiem zacną pizzę. No i przyznam, że nigdzie człowiek nie pozostanie anonimowy. Wielkopolska ekipa BikeStatsa też tam wcinała , a zanim do tego doszło, rozpoznała Che siedzącą tyłem do nich wysiadających z samochodu. A dokładnie chyba klosiu rozpoznał:).


Niemniej poproszę o wpisanie mię się tu, bo – PLASIAM WIELCE – z nowych dla mua nicków zarejestrowałam jacgola i niestety nikogo WIENCY. Ale tak mam, że jestem zakręcona jak słoik pikli i nie ogarniam, a zwłaszcza po czasie nie ogarniam.
Wybaczcie też, że nie doszło do prawdziwie serdecznej integracji, ale musielim tego wieczora spylać.

Niemniej jednak piweczko z JPbike CZASNĘŁAM, bo wziął i się dosiadł między innymi na okazanie swoich ran;).
No.

Nie znam osobiście Grześka Golonki i chłopaków, którzy robili tę trasę w Karpaczu, ale w sumie nie ma to znaczenia. Było tam dokładnie tak, jak mi się wydawało, że będzie. Wręcz śniło mi się to. I tak chciałam, żeby było.
7 i pół godziny jazdy prezentuje mi mój Garmin.
A dwa lata temu szczelałam niemal w tym czasie całonocny maraton Red Bulla. Po pętlach. Szaleństwo, co? Tylko, że wtedy zrobiłam ponad dwieście kilometrów:).

Cieszem siem, że ten Karpaczinho ukończyłam.

Mój rzyg na Mazovię jest niestety coraz większy. [/b]

Dane wyjazdu:
82.66 km 17.67 km teren
04:32 h 18.23 km/h:
Maks. pr.:39.60 km/h
Temperatura:21.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:150 ( 76%)
Podjazdy:273 m
Kalorie: 2647 kcal

Jedni psują, a ja symuluję

Środa, 20 czerwca 2012 · dodano: 26.06.2012 | Komentarze 12

Zasadniczo nigdy nie udaję;), a tym razem tak wypadło, że mam to uczynić.

I teraz mam udawać yyyy ten… no… WYŚCIG.

Najbardziej poprawnie by to było uczynić na trenażerze – mając i filmik z przejazdu trasy MP, i ówczesny wykres z Garmęna, ale ja trenażer schowałam tak, żeby nie mieć ochoty, siły i nawet krztyny determinacji, by go szukać i wyjąć.
Nie tyle ubłagałam Wojtka, bym symulować mogła na rundzie, co jakby stało się to samoistnie.

Pojechałam więc. A tam lotosowe KULARZE. Względnie po cywilu. I psują.

Taki ładny, prosty i zwykły zjazd był! A oni wzięli i o!

Iiiiiii jak ja teraz tu na mieszczuchu zjadę?:D © CheEvara



Szkodnik szkodzi;) ©



Lub też PACZĄ, jak inni psują:

A inny opiera się o łopatę, pewnie, by ją złamać ©



POPACZYŁAM chwilę i ja, w tak zwanym międzyczasie przedzwonił Wojteczek i mua – chcąc, nie chcąc – pojechałam udawać.

A te świnie przerwały swoją robotę, se siadły na górce – w ogóle zlazła się ta Erbajkowa szarańcza – i mi przeszkadzały! I tylko pytali, ile mi zostało. I krzyczeli jakieś sprośne rzeczy!

Koledzy, kurwa, z klubu!:)

Pełnych dwóch godzin nakazanych nie zrobiłam, bo na ostatniej rundzie wywalałam się jak pijaczek niecelujący już ręką w płot. No i nowu ŻEM prawie zgubiła Garmina w piachu.

Dołączyłam po wszystkim do chłopaków, ale zanim mogłam nawiązać z nimi transmisję, musiałam dłuuuuuuuuuuuugo leżeć w mrówkach i szyszkach.

Straszne było to udawanie.
Moja jaskra analna odnośnie aktualnie posiadanej przeze mnie formy tylko się pogłębiła.


Dane wyjazdu:
64.02 km 9.30 km teren
02:58 h 21.58 km/h:
Maks. pr.:39.60 km/h
Temperatura:21.0
HR max:152 ( 77%)
HR avg:121 ( 61%)
Podjazdy:232 m
Kalorie: 2039 kcal
Rower:

Nie zrobiła notatek, to i nie wie, co jeździła

Poniedziałek, 18 czerwca 2012 · dodano: 26.06.2012 | Komentarze 0

Na pewno jeździła kompensaNcję, bo tak mędrzec pewien zapowiedział.

Na delikatnym wkurwieniu po wczoraj. W moim przypadku pozycja obowiązkowa, bo ja lubię się wkurwiać. Tak w sumie, po wyliczeniu pochodnych i amplitud.

Ze ścigacza dobywają mnię się jakieś stuki, ale ja wiem? Wczoraj on się mną nie interesował, to i dziś ja go ignoruję. Masz, dziadu!:)

Straszne poruszenie w kontaktach po moim lublinowym/lublińskim/lubelskim WYCOFIE. Wszyscy pytają. Znaczy wszyscy zainteresowani, bo ci co nie, to... no raczej nie.

Pffffff, kto bogatemu zabroni się wycofać?

Tak czy owak.

Wieczorem siłowienka i znów BORowy rentgenik.

A ja se dziś – pomiędzy wkurwikiem – taki ZEN zaprowadzam:




Łaaaaadne to.


Dane wyjazdu:
54.14 km 48.00 km teren
02:32 h 21.37 km/h:
Maks. pr.:46.80 km/h
Temperatura:27.0
HR max:178 ( 90%)
HR avg:155 ( 79%)
Podjazdy:431 m
Kalorie: 1546 kcal

Lublin-srublin! Mazovia tam, TAMÓJ!

Niedziela, 17 czerwca 2012 · dodano: 25.06.2012 | Komentarze 16

No dobra, gawiedź se życzy, to ja piszę.
Niechaj i tak się dzieje.

Acz mazoviowy Lublin wali mnie we wszystkie dostępne otwory (z naciskiem na nosowe), a teraz, kiedym zaliczyła Karpacz u GG, wali mnie w dwójnasób. Również w trójząb.

Mógłby to być fajny wpis, bo dzień zaczął się od skaczącego po mnie małego szkodnika – tak na maraton jeszcze nie wstawałam;) – a mowa o owocu żywota Niewego (nie wiem, czy Jezus, czy też je ZUS).

Równie fajna była trasa TAM, acz dotarliśmy na styk, czego nie lubię, a parę rzeczy jeszcze zostało do odhaczenia przed startem.

Mogłoby to wszystko wyglądać inaczej, gdyby nie chuj w oko i kawałek szkła. A ja myślałam, że najbardziej przesrane ma na przykład ptak z lękiem wysokości. No ewentualnie ryba, która boi się wody.

Ale nie, tego dnia padło na mnię.

I tak se teraz patrzam na nagle dwie fotki z tego maratonu i chyba patrzam na nie jak wół na masarza. Tak jakoś nieprzychylnie.

Co zaliczam na plus to akcenty towarzyskie, bom i zapoznała osobiście marcina0604 – ja bym pewnie nie rozpoznała, ale o rzecz w drugą stronę martwić się nie musiałam;), pogadałam z całe wieki niewidzianym greqiem (z którym startowaliśmy z jednego sektorka-tralalorka) – ściganie ściganiem, ale ja mimo całej swojej aspołeczności (mniej lub bardziej uaktywnionej) lubię w tych spędach właśnie to.

No to lu:
A ponoć nieważne, jak się zaczyna:D © CheEvara


Start miałam niezły, wreszcie usiadłam tym szybszym na koło, a jak odpadłam, to znaleźli się następni wybawiciele – jak greq czy Możaniuńciu, z którym wymieniliśmy się jeszcze przed startem oczywiście workiem szpil, podszytych oczywiście miłością i sentymentem. Michał ładnie mnie przeprowadził przez pierwszy dość błotnisty teren, ale chyba kosztowało mnie to za dużo, bo poczułam wypłukanie z żył wszystkiego, co mogłoby dać moc ( oraz… awgatapała!). Troszeńkę osłabłam jak koń w rzeźnym transporcie.

Zignorowałam owo lekutko gorsze samopoczucie, wciągnęłam batonsa i pognałam dalej. Po to, żeby na jakimś – nie wiem – chyba trzydziestym kilometrze poczuć miękkość pod dupą.

Oszkurwa! Tego, snejka znaczy, to na maratonie chyba jeszcze nie przerabiałam.
Zabulgotałam gniewnie jak ksiądz Skarga na obrazie Matejki i ze słońcem napierdalającym mi w kask wzięłam się za robotę. Skierowanko na dętkowanko.

Jak na mnie, POJSZŁO mi całkiem sprawnie. Skorzystałam z okazji tegoż pitlejna, wciągnęłam jeszcze żela i wystartowałam znowu.

Po czym jak mną nie wstrząśnie dorodny womit! Zjechałam w poziomki – wstyd by był, gdyby okoliczności były bardziej miłosne, jak na przykład chruśniak może – i niestety zrzygałam się jak dziecko po kursie na karuzeli.

Nagrzany żel go w dupę mać.

Troszeńkę wyjałowiona ruszyłam dalej, ale w sumie tylko po to, żeby się dowiedzieć, że oto nastał dla mnie dzień maratonu ladnszafto-znawczego.

Bez paliwa i Lambórdżini, tamagoczi, czy inna syrenka Bosto nie pozapierdala.

Niniejszym wyprzedziła mnie cała damska reprezentacja giga.

Wzniosłam się na imponujące – nawet jak na mnie – wyżyny wkurwienia i postanowiłam MIMO WSZYSTKO nieco przycisnąć. Ale powietrze mi z koła ULATAŁO i jedyne, co mogłam zrobić, to gloryfikować swoją zarzyganą zajebistość. Też mimo wszystko.

Bo nie wiem, czy to przez ten żel, czy przez co, może polipy na dupie Kim Dzong Konga Ila, telepało mną jak kiedyś, gdym jako gówniara definitywnie przedawkowała słońce. Gile w nosie prawie mi zamarzały.
Było słabo.

A potem się snuję, wkarviona i zła i w ogóle © CheEvara


Ci, którzy mnie wyprzedzali i pytali, co tak kiepsko, niech się cieszą, że nie miałam zbyt wielkiej koncentracji ku temu, by ich zjebać, albo choć przynajmniej oświadczyć, że doradzam oddalenie się, a jak nie, to szykujcie szyję, oberżnę łby tępym kozikiem i wszystko to zaleję spirytem!
Nie pomagasz, to się nie odzywaj. Tama mała moja kapryśna prośba.

Mnie pozostało jedynie kontrolować sekcję ptaszaną, konkretnie pawie (udar, kurwa, czy co??), dodymać ŁOPONKĘ i jakoś doturlać się do rozjazdu mega/giga, po czym wyjątkowo skorzystać z tego pierwszego.

PRZYNAJMNIEJ TO NIE BYŁ FIT.

Potem już snułam się do celu, rozważając skrupulatnie, jak żyć, jak rzyć, jak rzygać.
Panie premierze i suko Sabo.

Adam, który mi towarzyszył jakiś odcinek – też mu chyba coś dolegało – miał okazję jechać z zieloną na ryju Che i dostąpić zaszczytu usłyszenia, że zmierzam w krzaki, na pit stop na rzyganko.
Może i nieelegancko, ale co miałam powiedzieć, że zaraz będzie soundtrack z filmu Godzilla kontra Hedora?

Tak czy inaczej. Zjechałam na metę, poczłapałam do biura zawodów wycofać start i poszłam umrzeć z zimna do stanowiska teamowego.

Jakąś szokującą chwilę później przybył pod Airbike GIGOWY Niewe, który nieźle nawywijał w świecie ścigantów, przynajmniej do momentu naprostowania wyników:).
Ale co się niektórzy zapienili z zazdrości, to ich (i mój z tego ubaw).

Teamowo w sumie wyszło ciulowo, tylko dwa pudła (Aśka chora, Danielo potrącony przez jakieś kurestwo w blachosmrodzie, ja w dupie), ale jednak jakoś to logo zaistniało tu i tam.

Jak se przypomnę, to w ubiegłym roku w Szczytnie miałam coś podobnego, tyle że wtedy jeszcze dałam radę stanąć na pudle na mega.

Taki chuj teraz.

No i? Warto było upominać się o tę smutną jak pizda notkę?:P




Dane wyjazdu:
71.48 km 6.41 km teren
03:33 h 20.14 km/h:
Maks. pr.:38.00 km/h
Temperatura:26.0
HR max:171 ( 87%)
HR avg:123 ( 62%)
Podjazdy:252 m
Kalorie: 2223 kcal

Się wprowadzam

Sobota, 16 czerwca 2012 · dodano: 24.06.2012 | Komentarze 7

Mam szczoteczkę do zębów, swój ręcznik, swoje zajebiste towarzystwo i z tym wszystkim tugeda cuzamen (acz tylko w przenośni, przynajmniej w przypadku szczoteczki i ręcznika) jadem siem wprowadzić. Bo Wojteczek zadrynił, co mam robić, jak żyć, w co wierzyć i… be carrefour, hu ju low.

No i zadzwonił też z instrukcjami i treningiem. Z tym wprowadzeniem.

A że ino w zasadzie rozgrzewkie miałam cyknąć, ową wprowadzkę i rozjazd wybrałam se Lasek Bielański. Bo w miarę blisko.

Tam się wprowadzę. Tak zdecydowałam i to się wykona.

Miałam tak wprowadzać się pięć razy, ale jeden sprincik trafił mię się w chwili zjazdu i – abym poczuła się zajebista bardziej – musiałam to poprawić. Więc zrobiłam tych SZPRINTÓW sześć.

Jakaś babeczka kurwiła na mnie, że tu rowerem się nie tłuczemy, na co jej odpowiedziałam, że nie wiem, niewidoma jestem, na znaki niniejszym nie PACZĘ, po czym naprawdę cieszyłam się, że jestem widoma jak najbardziej, bo jej minę zapamiętam przynajmniej do pięćdziesiątki. Czyli jeszcze trochę.

Tych z Was, którzy czekają na Mazoviowo-Lublinowy wpis, uprzedzam, iż naprawdę nie ma o czym mówić, a poza tym obiecałam gdzieś tu publicznie, że owa nota będzie zawierała li jedynie podmiot liryczny, którym jest GÓWNO.

To GÓWNO było też na maratonie, zatem, wybaczcie, ale będę oszczędna w środkach wyrazu.
No chyba, że wpis wzbogacę i będzie brzmiał: „Gówno, kurwa, gówno”. Na przykład. Bo może jeszcze brzmieć „Kurwa, gówno, kurwa”.

Aaaaaa wieczorem, po spakowaniu gratów, pobieżyłam w stronę Domu Zła, bo stamtąd miała nazajutrz wyruszyć wesoła ekskursja na GÓWNIANY Lublin.
W kompensaNcji pomknęłam!


Wpis zawierał lokowanie brzydkich słów. Jeśli się głębiej wczytać.


Dane wyjazdu:
91.13 km 7.61 km teren
04:10 h 21.87 km/h:
Maks. pr.:44.20 km/h
Temperatura:21.0
HR max:168 ( 85%)
HR avg:134 ( 68%)
Podjazdy:474 m
Kalorie: 3074 kcal

A niby po sterydzie to idzie

Czwartek, 14 czerwca 2012 · dodano: 19.06.2012 | Komentarze 4

O, jednak sprawiedliwość jest. Dziś nie uległam ZMOKNANCJI. Che lubi to.

Lubi też taki trening, w którym pada hasło PODJAZDY. W ogóle to słowo sprawia, że Che ekscytuje się i podnieca niczym parkowy ekshibicjonista.

A fakt, że forma Che jest w dupie, Che ma tam, gdzie Jasiu pana majstra może w dupę pocałować.

A przynajmniej tak się wydaje. I Che, i Jasiowi, i panu, i dupie. Tylko wspomnianej formie wydaje się najmniej.

I to jest tak, że w ogóle nic tylko usiąść i pozwolić cycom opaść.

Ale się nie zrażam. Tak jak tym, że schudłam już całe cztery deko.

Tym, że na razie zmuszona jestem robić treningi po nocach też staram się nie przejmować, acz jest to trudne o trzeciej nad ranem, kiedy pikawa raczy mi się wreszcie uspokajać i docierać do mojego durnego jestestwa, że troszeńkę ciemno i jest i może tak… śpij już, kurwa, co?

Nom.

U mnię w pracy, w oficynie jest sobie agencja aktorska zwana…

No kurwa, zawsze mnie to rozwesela!

Zwana… Nobody Is Perfect

Tak się nazywa (kiedyś na przykład przedzierałam się do swojej jamy chama przez hordy – naprawdę hordy! – wylaszczonych MILFÓW, którym się przyjrzałam na tyle dobrze, by doznać objawienia, że hitem sezonu w cieniach do powiek jest kolor turkus Adriatyku, oraz by doznać także olśnienia, iż nazwa agencji jest naprawdę uzasadniona).

I dziś schodzę se ja, a na piętrze tymże JEBIE tak niedyskretnie marihuaną, że se myślę…

KORA PRZYSZŁA! Razem z psem Ramonką!
Nie miałam czasu zaczekać i poprosić o auto...3gramy.

A na koniec mam takie spostrzeżenie, że ci z kolektury nie potrafią trafić moich numerów. Nie mają, cioty, na mnie sposobu.