Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Mazovia MTB Marathon

Dystans całkowity:1877.96 km (w terenie 1488.23 km; 79.25%)
Czas w ruchu:87:10
Średnia prędkość:21.54 km/h
Maksymalna prędkość:63.00 km/h
Suma podjazdów:8330 m
Maks. tętno maksymalne:191 (99 %)
Maks. tętno średnie:177 (89 %)
Suma kalorii:52320 kcal
Liczba aktywności:24
Średnio na aktywność:78.25 km i 3h 37m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
78.44 km 70.22 km teren
03:36 h 21.79 km/h:
Maks. pr.:58.50 km/h
Temperatura:8.0
HR max:182 ( 94%)
HR avg:156 ( 81%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2052 kcal
Rower:

Na razie to... w temacie Mazovii w Chorzelach... ROZWINIĘCIE.

Niedziela, 17 kwietnia 2011 · dodano: 18.04.2011 | Komentarze 67

... proszę mnie nie zagajać, bo mimo wielkich pokładów sympatii, jaką z defaulta darzę wszystkich, będę pluć siarką i rzucać najbardziej krwistym mięchem.

Okrzepnę, żal ze mnie zejdzie, wkurw też sobie pójdzie, to zedytuję ten wpis i napiszę. Rzekłam ja.

-----------------------
Apdejt:

Jedyne, co mogę rzeknąć


To chooj z pasztetem i cała kaszanka w zad panu Zamanie, czy kto tam odpowiada za objazd i oznakowanie trasy – mam na myśli giga, bo do oznakowania mega nie mam nawet pół zażalenia.

Jeszcze żebym była jedyną pizdą w całym maratonie, która nie tyle drogi do domu nie umie znaleźć, co nie potrafi odnaleźć kawałka tablicy (a przyznam, że UMIEM tak się zgubić w terenie, że spdy same wykręcają się od ramion korby. Napisałabym o tym ze książkę a może i trzy), to bym tak nie psioczyła. Ale w tym ambarasie nie byłam sama.
Póki co szykuję dytyramb, który zamieszczę ku glorii i chwale orga na forum. Właśnie na cześć oznakowania dystansu giga. Bo ono już 3 km po rozjeździe mega/giga poszło w chooj, nie wiem, na jagody, na grzyby, na rozwielitki.

NIE WIEM, GDZIE ONO BYŁO, BO NA PEWNO NIE NA TRASIE MARATONU.

Bo jak jeszcze przez może dwa kilometry od rozjazdu mega/giga jakieś tablice były, tak potem zrobiło się dziwnie i rozpoczęła się jazda na czuja. Ale przestała mi się ona podobać, jak przez następne dwa kaemy nie było nawet cienia i wspomnienia po tabliczce dystansowej, za to nastąpiło leśne skrzyżowanie równoległe i tu mogłabym sobie równie dobrze zapałki ciągnąć, którą drogę wybrać. Dojechał do mnie inny zagubiony, zadecydowaliśmy, że wracamy, po drodze spotkaliśmy trzech innych bajkerów i zaczęła się zabawa.

Nie wiem, jakim cudem ponownie wylądowaliśmy na trasie mega, chłopaki wkurwieni zatrzymali się na naradę i zaczęli dzwonić na alarmowy numer, mnie szlag trafił i odseparowałam się. Tym, bardziej, że kilku napierających bajkerów darło gębę, że to jest już właśnie giga.

Pocisnęłam za nimi i ja. I tak po raz drugi dotarłam na rozjazd dystansów.

Zbaraniałam.

Nie no, jak mi Jah Jak miły, nie jestem AŻ TAKIM ŚLEPAKIEM, żeby nie dostrzec czerwonej tablicy!!!

I tu na rozjeździe poinformowałam ekipę-obsługę maratonu, że jest mocno w dupie ze swoją robotą, bo tam zaniedbanie aż ryczy jak rzeźne cielę.

A oni – w końcu obcykani w trasie – na moje uwagi rzekli byli, że jadę dobrze i że jestem pierwsza z bab. Zdębiałam. Jakżesz to do... kierwy niedostatku??
Alem na takie dictum depnęła w spd-y i ile fabryka w czworogłowych dała, jęłam, że się tak wyrażę BRZYDKO (kantele uprasza się o sekundowe opuszczenie lokalu), nakurwiać.

A spod moich – wyśmiewanych przez wszystkich – Geaxów dobył się ogień.

ALE MI SIĘ JECHAŁO!!

Tu zrobię przerwę, aby dokonać podziału tego wpisu, bo to, co wyżej, pisałam na wkurwie w niedzielę wieczorem, to poniżej już na lajcie, po paru rozmowach, w tym z exocetem.

A na chłodno to tak… Żałuję, że nie miałam czasu napisać na forum Mazovii o oznakowaniach, bo póki co w temacie tym nie odezwał się nikt, a łącznie ze mną pogubionych osób było 5, w tym jarbla, z którym startowałam z szóstego sektora i którego parę razy doszłam;). Być może każdy z nich myśli o sobie, że dał zwyczajnie dupy i nie chce o tym pruć się publicznie. A może chłopaki coś ugrali dzwoniąc na telefon alarmowy, bo takie kroki podjęli, ja nie chciałam czekać i dałam przed siebie. Może i błąd. No ale jakoś trudno mi było uwierzyć, że nagle ktoś tu do nas quadem pofatyguje się i poprawi tę trasę. A że nienawidzę czekać, to pojechałam. Pewnie błąd.


Druga rzecz, o którą mam żal do siebie jest taka, że mogłam za wszarz zaciągnąć tego chłopaczka na quadzie stojącego na rozjeździe dystansów, bo nie wierzył, gdy mu powiedziałam, że tam bez sensu jedzie się dwa kilometry po obrzydliwych piachach po to, żeby się finalnie okazało, że trzeba zrobić zawrotę. No ale jak towarzysząca mu dziewucha stwierdziła, że skoro jestem drugi raz w tym miejscu, to znaczy, że pętlę wyrobiłam i że jadę dobrze, to zdurniałam i na adrenalinie, podjarana tym, że mam zajebisty czas, popędziłam kończyć wyścig. No nie kłóciłam się. Najwidoczniej błąd.

Kolejna sprawa, to to, że ja zawsze jak dziecko naiwne mam zaufanie do wszystkich. I to odnosi się do powyższego akapitu.

Tyle z mojego niepociumania.

Nie wiem, komu oznaczenia giga przeszkadzały, Radek Rękawek i wszyscy, którzy przyjechali przede mną musieli jeszcze się na nie załapać, skoro przyjechali na metę i odpiknęli wszystkie maty. Mnie jeden punkt kontrolny nie WESZED. Co okazało się na mecie, na którą wjechałam zresztą chwilę po Rękawku, co już mi dało do myślenia, że dupa blada. A potem przy wynikach, gdziem zabłysnęła sklasyfikowana na dystansie mega. Z czasem przekurewsko tragicznym.

Nie wiem też, czy obsługa maratonu, czyli tenże chłopak na czterokołowcu na rozjeździe ruszył zadek i poprawił giga po moich dość niekulturalnie przekazanych komunikatach. Jakoś inni dojechali z giga na metę, więc pewnie tak.

Jest mi o tyle przykro (w sumie nie wiem, czy jestem bardziej wkurwiona, czy jest mi smutno), że gdyby nie ten fakap, to byłoby pudło, bo raz, że wczoraj miałam szczyt szczytów formy i jechałam, jak za przeproszeniem w dupie zasolona, a i sobotnie ośmiogodzinne ustawianie Speca pode mnie (metodą moich prób i błędów) + zabawa ze skracaniem kierownicy dały mi idealne dopasowanie do roweru, na który trochę psioczyłam ostatnio, a teraz w Chorzelach byłam zachwycona.
A dwa – poza mną, jedna jedyna dziewczyna jechała giga, zatem w najgorszym razie byłabym druga. Jak to usłyszałam po wszystkim, a już siedzieliśmy z chłopakami w samochodzie, prawie rozbeczałam się, a nie jest łatwo doprowadzić mnie do ryku.

Do swojej formy pretensji nie mam, nawet na tym cholernym asfalcie nienawidzę płaskiego i równego, nienawidzę! na starcie siedziałam wścieklakom na kołach, nogi mnie paliły, pulsometr odpikiwał próg mleczanowy, ma kierownicy widziałam fragmenty swoich wycharkanych płuc, ale jechałam sztywno i uparcie. Na pierwszych wertepach zaczęłam objeżdżanie najpierw delikwentów z mojego sektora, potem z piątego, co podobało mi się obrzydliwie. Potem w nagrodę chyba za to zebrałam w przerzutkę jakąś gałąź, wszystko zakleszczyło się i gówno, cała wypracowana przed chwilą przewaga poszła się huśtać na naplecie, bo musiałam zaliczyć pit stop, żeby oswobodzić się z krzaczorów, w końcu nie po chrust do chorzelskich ostępów przybyłam. I od nowa, wyprzedzanie tych, którzy mi uciekli – prawie widziałam wredną satysfakcję na ich twarzach! Ale doszłam ich, sama zafascynowana swoją formą.

Standardowo uciekałam na podjazdach, ale Góry Dębowej nie zmieliłam, zresztą nikt nie podjechał, przynajmniej nikt z tych, których widziałam.

Kończąc, myślę, że w Chorzelach miałam w tyłku rakietę – licznik pokazał mi wykręcone od startu do nieszczęsnej mety niecałe 77 km, które zrobiłam w czasie 3:36. A przecie jeszcze zawracałam, zatrzymywałam się, żeby ustalić, co z tym jebanym giga i tak dalej.

I jak w niedzielę, na gorąco jeszcze kurwiłam siermiężnie na organizację, tak teraz jedynie czuję się oszukana, bo w regulaminie jak wół stoi, że w ramach opłaty startowej dostaję oznakowaną trasę maratonu. I w zasadzie gówno mnie powinno obchodzić, czy ktoś może te tablice zdjąć. Jak dla mnie może je pokroić i usmażyć z nich kotlety, czy też może położyć się na nich, swoje ubranie obok i to wszystko jeszcze radośnie obłożyć paprykarzem i posolić. Ja POWINNAM MIEĆ TO W DUPIE. Tym bardziej, że na całonocnym trójmiejskim maratonie Red Bulla w tamtym roku przez bite osiem godzin na wszelkich spornych miejscówkach ustawieni byli ludzie, którzy do znudzenia mieli wskazywać drogę maratończykom. Czyli, że można to ogarnąć. Red Bull trwał od zmierzchu do świtu, a Mazovia co? 5 godzin. Tak trudno?

Na zimny makaron oblany olejem i posypany serem żółtym, którym można było zregenerować się po wyścigu spuszczę zasłonę zażenowanej ciszy. Ja takiej paszy nie zaproponowałabym nawet krowie do zainstalowania jej w formie lewatywy. W sobotę zrobiłam sobie spaghetti i nigdy więcej nie będę polegać na tym, co tam serwują dla ujechanych ludzi.

Myślałam o tym, żeby wycofać się z tego startu, bo i czas masakryczny, i nie mój dystans i kiszkowo to wygląda, ale w sumie sektora na niższy nie zmieniłam, w generalce kobiet jestem druga, ten start w klasyfikacji ogólnej całego cyklu pewnie mi odpadnie jako najsłabszy i nie będzie liczony, zatem chuj, niech to sobie widnieje w moim prołfajlu.

Żałuję tylko, że nie mogę odzyskać środków za wykupiony pakiet max, bo z chęcią zrezygnowałabym z pozostałych startów w Mazovii, a zwróconą kasę zainwestowałabym w starty w jakimś innym cyklu, który jednak bardziej szanuje tych, dzięki którym w ogóle ma rację bytu, czyli uczestników.

Dzięki jarbla za niemal wspólne przejechanie tego maratonu. Finiszowanie z Tobą było czystą przyjemnością!;)

A tak w ogóle to był mój pierwszy start w strojach teamowych. Quest odrobił lekcję.

A Pijący_mleko ma niesamowity dar uchwycenia na fotach tego, jakim ja strasznym jestem pasztetem.

I tak o właśnie. Chorzele SRELE!

Ale muszę przyznać, że trasa genialnie interwałowa, choć za te kawałki asfaltu to bym komuś nawsadzała palce w nozdrza. Nie swoje palce. Orangutanie. To jakby tyle.

I żeby łysy wpis nie był, to foty trzy:

Przed startem mina jeszcze wporzo © CheEvara



Finisz, jakby no... przedwczesny © CheEvara


A tu mojemu dyrowi sportowemu peroruję o swoich umiejętnościach gubienia trasy © CheEvara


Oko ze złości lata mi nadal.

Dane wyjazdu:
70.00 km 67.00 km teren
03:51 h 18.18 km/h:
Maks. pr.:37.50 km/h
Temperatura:10.0
HR max:184 ( 95%)
HR avg:160 ( 83%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2134 kcal

Mazovia MTB Otwock 2011;)

Niedziela, 3 kwietnia 2011 · dodano: 04.04.2011 | Komentarze 74

Kuźwa, dostanę jeszcze jednego ponaglającego maila, albo jeszcze jeden telefon i walnę czołem o kant biurka, przy którym STARAM SIĘ COKOLWIEK O TYM MARATONIE NAPISAĆ!!:D

Dokładnie o tym, o który się upominacie:)

No co, Kochani, jak było, jak było...

No żesz jasne, że zajebiście! Oczywiście, że jestem marudą i nie będzie to wpis-cukierek, bo wszystkie psioczenia akurat zostawię na koniec, jak gorzką polewę na wierzch słodkiego KEJKA.

Ale póki co będzie słitaśnie.

Wreszciem nie otarła się o pudło, a na nie wlazła i wciągnęłam tam Speca (Zetinho mnie zmotywował: „Bierz rower! Bierz rower!”). To wtargałam. I dobrze, że to trzecie miejsce było, bo niski podeścik! Zamana zapytał, czy to szczęśliwy bajk, ja nie zaprzeczyłam, no bo co mam zaprzeczać, skoro tak uważam?

Decyzja o pojechaniu Giga była trafiona, ja jednak jestem wytrzymałościowcem niż ścigaczem. Pierwszą pętlę musiałam pojechać spokojnie i dla równego rozkładu sił nie chciałam szarpać się z tymi świrami. Więc turlałam się po swojemu na tak zwanym prawym pasie jak rodzina Paciaciaków spod Hrubieszowa, która wjechała do wielkiego miasta (tak wielkiego jak Mińsk Mazowiecki, nie przymierzając) swoim trabantem.

I KTÓRĄ TO RODZINĘ PACIAKAKÓW WSZYSCY OBJECHALI!

Co zresztą czułam przed startem, że tak będzie:

Nie pamiętam, kiedy byłam taka zestrachana © CheEvara


choć chwilę wcześniej złapał mnie ostrołęcki nadworny foto - Pijący_mleko - i robiłam dobrą minę do kiepskiej gry:

Pijący_mleko postawił sobie za cel złapania mnie w innej pozie niż w Mrozach:) © CheEvara




Mnie chyba tylko Piotr Kraśko nie wyprzedził, ale to tylko dlatego, że nie startował.

Jakie to jest kuźwa demotywujące, kiedy człowieka bierze nawet sektor siedemdziesiąty!!

No ale pojechałam tak, żeby się nie wypstrykać z kilodżuli i njutonów. Czyli z energii i siły. I jak się okazuje pojechałam z mózgiem nie tylko na „stendbaju”, ale coś tam go użyłam.

Radocha przeogromna mną targała już, jak wjeżdżałam na metę:

Wjazd na metę był radosny © CheEvara


acz dojechałam na nią, nie wiedząc, która jestem, obstawiałam w głowie, że czwarta, bo na rozjeździe Mega/Giga, fotograf powiedział mi, że jestem druga, chwilę potem wzięły mnie dwie laski – OBIE KURNA W TYM SAMYM CZASIE!! - i ja już wiedziałam, że w dupie jestem ciemnej i że znowu poliżę własny łokieć z rozpaczy, szlochając połknę własny ozór, wypadną mi brwi, wyskoczą haluksy. Po prostu wiedziałam, że znowu zajmę swoje ulubione CZWARTE miejsce i znowu będę chciała rozbić se łeb o zbrojony beton.


I w zasadzie nie fatygowałam się do tablicy z wynikami, żeby ustalić, gdzie sem na niej ja, Czjeburaszka. Tym bardziej, że zrobiło się całkiem towarzysko wokół, bo do mnie, mojego fanklubu, czyli Karoli i Piotrka dołączył Jacek, którego rano zabraliśmy spod domu (który wiedział, czego mi trzeba – nieeeeee, wcale nie umyć brudną mordę. Piwa!

">"Piwa, idiotko, piwa''!




Zamiast umyć ryło, ryło umoczyłam:) © CheEvara



potem dołączyli do nas Izka z Siwym (Izka miała pecha, bo zostały zmienione kategorie – wytłumaczy to u siebie na blogasku), podjechał Zetinho z piękną dziewczinhą (i delikatną... - Zeti, ja ten tekst sobie zapamiętałam i nie omieszkam go tu zacytować!!:D), w tak zwanym międzyczasie wydzwonił mnię na komórę mój dyrektor sportowy, wokół kręcił się focący imprezkę Pijący_mleko. No nie miałam ochoty psuć sobie dobrego humoru ujrzeniem czwórki obok mojego nazwiska. Nie lazłam zatem do wyników.

Ekipa częściowo Bikestatsowa, częściowo nie;) © CheEvara



Zrobiła to Karolina i gdy zobaczyłam, jak wraca, fikając nogami w powietrzu, rękami zresztą też i emitując z siebie odgłosy tłuuuuustej radości, dałam radę tylko pomyśleć:
- niech tylko ona mnie nie wkręca, bo nie zniosę tego i uduszę ją garotą!!

Ale ta przyleciała do mnie, rzuciła się na mnie, zbierając swoim polarem z mojej gęby cały z-trasowy syf i wydarła się uciesznie:
- TRZECIE MIEJSCE!! Jesteś TRZECIA!!

Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!!
Kurna, kurneczka, kurniunia, JA JEBIĘ!!!!!!:)))))))))))))))))

Naraz jęłam wszystkim rzucać się na szyje – tak kąpał się kiedyś człowiek pierwotny, ocierając się, o co się tylko da - Najbardziej ucierpiał Zetinho i jego biała bluza, jak podejrzewam;)
Ale myślę, że zwycięzcy będzie wybaczone!

Zaraz zapowiedzieli dekorację dystansu Giga, no i ciąg dalszy z moim wtargnięciem ze Specem na podium już znacie.

Oklaski i okrzyki były GODNE;) © CheEvara



Imprezka była przekozacka :) © CheEvara



Od wczoraj banan na giembie jest, satysfakcja jest, nawet mordercza jazda pod wiatr dziś rano do pracy nie była w stanie zepsuć mię humoru!

Nawet mało istotne jest to, że ciągle dudni mi po łbie, ILE osób mnie wyprzedziło (w tym Goro, który nie krył z tego powodu satysfakcji), jaki był ścisk na trasie i dzięki temu kolejki do przejechania przez błotko czy do podjazdów. Myślę, że org powinien coś z tym zrobić. Sukces komercyjny godny pozazdroszczenia, ale momentami sytuacja na trasie mało miała wspólnego ze ŚCIGANIEM SIĘ. I choć możliwość wyboru w trakcie maratonu dystansu, jaki się jedzie jest świetna i genialnie komfortowa, bo to że rano przed startem czujesz się jak Rambo 3, nie oznacza, że tak samo będzie po czterdziestu kilometrach. A tak to zawsze możesz sobie zjechać w 3,14-zdu i jechać do mamusi na rosół.

Ale jeśli się tego nie rozdzieli, albo nie zwielokrotni się ilości sektorów, to radocha z tego żadna.

Dla mnie lepsza opcja byłaby z osobnymi startami Mega, Giga i Fit. Niech ja się toczę po swojemu, ale niech nie wyprzedza mnie półtora tysiąca zawodników, bo wczoraj co najmniej pięć razy miałam ochotę przez to nie omijać drzew, tylko centralnie w*jebać się w nie, żeby mieć już tę gorycz porażki z bańki.


Nie wiem też , co jest nie halo na linii ja-Spec, ale nie czuję tego roweru, jest mało sztywny, nie zbiera się i znowu jechałam, jakby ktoś mnie oblepił klejem. A już na drugiej pętli, kiedy raz, że wyprzedziły mnie na samym początku dwie dziewuchy i to w takim tempie, jakby nażarły się paliwa rakietowego, dwa, nie miałam, kogo gonić, bo nikogo przed sobą nie widziałam, trzy, nie miałam przed kim uciekać, bo za mną mało co jechało – czułam, że wcale, a wcale nie jestem bogiem-imperatorem zajebistości.
A wręcz jestem cienka jak więzienna zupa.


Co nie zmienia faktu, że ta więzienna zupa przyjechała wczoraj trzecia:D

Przemiło było mi też poznać Kantele, jej faceta i kumpla Krzyśka. Siodełko podłączę do Centka w wolnej chwili i dam znać, jak się ma:)) A Ty, Marta przelicz to na odpowiednie dla Ciebie i satysfakcjonujące Cię jednostki. Uprzedzam, że chwilowo mam problem ze zdobyciem riala omańskiego;).

Niewe, stawiasz mi piwo. Dokładnie za to, że nie przylazłeś do nas:P

cmabarowa, Ty też, szkoda, że się nie spotkaliśmy;)

Pozdro600 dla Tomka z Welodromu, który poznał mnie i zagadał na trasie!;)

Pijącemu_mleko dzięki piękne za fotencje!:

Dane wyjazdu:
78.00 km 36.00 km teren
04:08 h 18.87 km/h:
Maks. pr.:47.50 km/h
Temperatura:3.0
HR max:187 ( 94%)
HR avg:177 ( 89%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1444 kcal

Northtec Mazovia MTB Maraton Mrozy 2011 & powrót z niej

Niedziela, 20 marca 2011 · dodano: 21.03.2011 | Komentarze 48

Wpis zawiera - jak mówi tytuł - i kilometry z maratonu i ka-emy z powrotu z Mrozów.
Nie wierzę, że dystans Mega liczył 40 km, wydaje mi się, że było to 38-39 km i tak wpisuję.

Co do maratonu.
Niby awans, niby lepiej niż w Józefowie, ale satysfakcji to ja wielkiej nie mam. Zaczynając od dupy strony podam wyniki i z piątego miejsca w K2 z Józefowa wczoraj skoczyłam na czwarte (z ósmego w open kobiet na siódme). Pierwszy sektor zimowy utrzymany. Acz nie będę ukrywać, że z powodu samej atmosfery w nim panującej oddałabym z niego start na rzecz jakiegoś piątego. Natężenie kijów (a może po prostu gołych sztyc??) w dupach takie, że kruk krukowi oko by wydziobał, człowiek człowiekowi wilkiem, kiwi kiwi kiwi, a zombie zombie zombie.
Zdecydowanie bardziej podobał mi się ambient w Józefowie w dziesiątym sektorze.

Ale może od początku, co?

Wpakowaliśmy raniuśko Speca do Karolinowej Landryny, w gie-pe-esy wstukany został adres i pomknęliśmy. I tak nas ten jebany dżi-pi-es wysterował, że dojechaliśmy. O 9:25 (czyli pół godziny przed startem) na ulicę Szkolną (to się zgadzało), przy szkole (to też się zgadzało), ale kurrrrrrrrrrva, w jakimś JERUZALU!!!
No kyrie elejson!!
Drajwer Piter kątem oka dostrzegł moją minę oraz usłyszał kilka soczystych dynamizatorów werbalnych, jakie posłałam pod adresem wszystkich nawigacji-sracji i uspokajająco, zawracając Landrynę, powtarzał: NIE JEST ŹLE, DAMY RADĘ...
Ale!
Jakoś tak bez przekonania.

A ja tylko spoglądałam na zegarek.

Tempem bolidu przejechaliśmy te 13 km dzielące ten „jakiś kurrrrrrrva Jeruzal” od Mrozów, na spięcie roweru i dołączenie do pierwszego sektora miałam dziesięć minut, zdążyłam jeszcze koło rozgrzać, a Piotrek zmienić fuchę z drajwera na fotografa i ustawić się w dogodnej pozyszyn.

Na starcie wszystko było pod kolor © CheEvara



Jedyne, co mi się podobało przy starcie z tymi na czele to buczenie opon na odcinku asfaltowym i tempo. Na dobiegające z prawa, lewa i z tyłu kurwienie spuszczę łaskawie i litościwie zasłonę milczenia. SPORTOWCY.

Trasa fajna, choć błota od zaj... od zatrzęsienia znaczy się, chwilami wydawało mi się, że toczę się po jakimś glucie. Przez cały dystans czułam się, jakbym jechała na połowie baku i normalnie jak na kacu - nic mi nie szło. Wkurw narastał, tętno też mi wskoczyło zabójcze, na siódmym kilometrze licznik odmówił posługi – no brakowało mi jeszcze kija w oko i noża w plecy do tego wszystkiego. A jak jeszcze chwilę po rozjeździe Fit i Mega napotkałam – jak się potem okazało - niewdzięcznego melepeciarza, którego poratowałam skuwaczem, podczas czego objechał mnie chyba cały sektor od drugiego do siódmego z ósmym kurna włącznie, to już opadło mi wszystko i do końca jechałam w jakiejś furii.
Ale prawdziwy gniew suta włączył mi się, jak go spotkałam już w biurze zawodów – miał zgłosić mojego helpa orgom, co oczywiście „patrz pan, ze łba mu wyszło”. Obiecałam sobie (acz publicznie jemu), że dzięki niemu na następnych maratonach będę największą nieużytą suką, jaką ziemia nosiła. Oprócz tego będę też jak Tommy Lee Jones w „Ściganym”, ale tego gość już nie musiał słuchać.


Na mecie

A na metę wjechał rozczochrany łeb;) © CheEvara


(z czasem gorszym niż w Józefowie o dwie minuty) powitał mnie mój komitet fanklubowy z TRANSPARENTEM. O takim o:

Transparent dla CheEvary © CheEvara


który Czubki malowali w tajemnicy przede mną na strychu:D

Pompa mi się załączyła taka, że jasna ciasna! Zajebiście wjeżdża się na metę, na której ktoś czeka. A jeszcze bardziej zajebiście wjeżdża się, gdy ktoś czeka w TAKIM STYLU!

Podczas oczekiwania na myjkę wydzwonił mnie Panzer, a wypatrzył Pijący_mleko, przywitał się, obfocił i zdał relację, dlaczego na miejscu nie ma Babci.
Poznałam też Oktana;)

Potem szama (ta zupa to jakieś nieporozumienie, choć ta kiełbasa w niej to już zupełny MISTEJK), obadanie wyników (CZWARTA, koorva, CZWARTA!! Jebany skuwacz!) i zlukanie dekoracji. Część obejrzałam z Karolą i Piotrkiem, których odprawiłam potem do Wawy, bo sama postanowiłam wracać do chaty rowerem, a resztę z, jak się dzisiaj okazało, innymi bikestatsowiczami: Niewe i Goro oraz z Jackiem. Czekanie na rozlosowanie fulla Jamisa było znośne tylko dzięki nim, bo obśmialiśmy dosłownie wszystko.

A rower trafił do Darka Laskowskiego z APS Polska (tak jakby mój team:D). Swoją drogą, Darek też zajął czwarte miejsce (w swojej kategorii wiekowej).



Powrót rowerem (obtrąbiony przez niemal każdy samochód z rowerami na dachu) był masakryczny (bo pod wiatr). I ze schizą, że nie mam nawet centymetra odblasków i ani światła połowy. Przejechałam niecałe 40 km (z Mrozów do Nowego Konika) i tam zgarnęli mnie wydzwonieni wcześniej w ramach wyżej wspomnianej schizy Karolina z Piotrkiem. No kurna nie lubię być i czuć się rowerowym matołem bez świateł.

„Zdążyliśmy zaledwie polać sobie drinki i wypić po łyku” - słyszałam całą drogę do domu tę śpiewkę pełną wyrzutów.

A tak naprawdę niech się cieszą, że nie zażyczyłam sobie jedynie przywiezienia świateł:D


No i piękny był ten dzień!;)

Chociaż to czwarte miejsce to mnie podkurwia.

Dane wyjazdu:
40.00 km 40.00 km teren
01:59 h 20.17 km/h:
Maks. pr.:37.56 km/h
Temperatura:2.0
HR max:188 ( 94%)
HR avg:158 ( 79%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1344 kcal

O Mazovio, moja Mazooooovioooo:D

Niedziela, 6 marca 2011 · dodano: 07.03.2011 | Komentarze 48

[Nie no, kurva, za trzecim razem nie dam się wydymać omykającym się po wszystkich możliwych buttonach Bikestatsa moim paluchom, w wyniku czego zjada mi wpis, bo a to najadę na statystyki i szlag trafia moje dzieło stworzenia, albo kliknę POWRÓĆ DO LISTY WPISÓW i cały misterny plan w pisduu! Z notatką włącznie!]

Także tego.

Myślę se ja, że Mazovia poszła mi gitowo, choć, jak zobaczyłam wczoraj, jeszcze na gorąco, na tablicy, że muszę odjechać stamtąd bez ani połowy sławy i zaszczytów oraz bez rozdania kilkuset autografów:D, to mnie nerw szarpnął lekutki. I zawód srogi. A może i złość nawet?. Na siebie wyłącznie. Ale kiedy potem w domu zerknęłam, że przeskoczyłam z dziesiątego sektora do pierwszego, zrobiło mi się ociupinkę lepiej. No bo w Mrozach za dwa tygodnie będziemy sobie trochę inaczej rozmawiać, prawda. I nie będzie, jak w Józefowie, gdzie wtuptałam do dziesiątego sektora, co już samo to mnie lekko zdemotywowało, przez co też ponuro przez zaciśniętą giembę wycedziłam do mojej kumpeli, która przywiozła mi swoją Landryną zadek i zapewniła doping, gdy wjeżdżałam na metę:
- Ale się kurna namłócę tymi giczołami, żeby wskoczyć wyżej, znaczy się przesunąć o parę sektorków do przodu.
Karolina jednak rzekła mię tylko:
Eeeeee, tammmm! ZNISZCZYSZ ICH!
I rzekła to całkiem przekonująco, tak więc od tej chwili zrobiło mi się lepiej i na mocy tego, w oczekiwaniu na start, zajęłam się tylko szczerzeniem zębów do każdej możliwej osoby, czy to z aparatem, czy z psem, czy to z rowerem i z maniakalnym zacięciem na twarzy, bo ci – wiedziałam to na sto procent – będą zapierdalać po trasie za wszelką cenę. Żeby być na miejscu STO SZEŚĆDZIESIĄTYM CZWARTYM, zamiast na 165.
I tak było.

A szczerzyłam te zęby o tak:
Uśmiech nr 1, czyli WIEM, ŻE MI ROBISZ FOTĘ! © CheEvara


Fajne na każdej imprezie sportowej jest to, że spotyka się świetnych ludzi. I tak na przykład z jednym facetem jechaliśmy koło w koło około dziesięciu kilometrów. I było miło. Raz on wychodził na czoło, raz ja. I tak bez żadnego ustalania, ciągnęliśmy siebie do mety. Fajnie też usłyszeć „ależ mi kuźwa odskoczyłaś na tym podjeździe!” i zobaczyć do tego uniesiony do góry kciuk. Ale żeby nie było za słodko, trafiają się też kolesie, którzy na singletracku będą próbowali wyjebać człowieka na jedno z dwóch drzew, między którymi trasa jest puszczona, bo on jedzie po miejsce może o dwa oczka wyższe od tego, które ja zajmę. I musi zepchnąć, MUSI. Bo się zesra w te swoje trykoty z ciśnienia, że jedzie za babą. Było paru takich fiutków, ale oliwa sprawiedliwą jest i po kilku kilometrach mijałam ich albo łatających dętkę, albo wyłożonych na mokrych korzeniach, bo znaleźli się jeszcze bardziej cwani od nich.
Ale nie koncentruję się na tym.
Skupiam się zaś na tym, że ja i mój Centurion, który od stycznia nosi najtańszy i najcięższy osprzęt (w wyniku czego waży cholerne 14 kilogramów) zapieprzaliśmy jak źli. Że mam se to swoje piąte miejsce w mojej kategorii wiekowej, ósme w tak zwanym ołpen. Cieszy mnie, to, że się wypieprzyłam tylko raz (ale tak, że mam w sumie 9 siniaków na obu girach;)), raduje mnie wielce, że mimo mocno spieprzonego amortyzatora, dojechałam cała, no i Centek też. A najbardziej jaram się tym, że to, co mi wczoraj najlepiej wychodziło to PODJAZDY.

Kończąc, zajebiście mi się podobało, trasa była taka, że opaniedziejku!, kaski z głów – gdyby to było lato, w rozdziawioną z oszołomienia paszczę nałapałabym cały arsenał much. Bo naprawdę gęba mi się cieszyła. Hopki, niespodziewanie strome podjazdy, zjazdy z niespodziankami w postaci schodków z korzeni... Ja pierdylę!! Działo się! No i to oznaczenie. Ani razu nie miałam wątpliwości, jak jechać. Wiadomo też było, kiedy używanie hebli nie zależy tylko od twojej techniki jazdy, ale od terenu i te tabliczki z trzema wykrzyknikami nie znalazły się tam z dupy.

Jedyne, co jest w sumie przykre, to jebane postrzeganie świata ograniczające się wyłącznie do rogów własnej kiery. Mam na myśli tych ścigantów, którzy podjeżdżali do bufetu i zamiast złapać na nim coś do picia i odjechać na bok, to nie, konsumowali dokładnie tam, gdzie się zatrzymali, jakby to jakiś jebany piknik był. Więc przy okazji pierwszego bufetu obeszłam się smakiem i dobrze, że miałam ze sobą własną colę i jakiegoś batona, to mi baterie nie siadły w najmniej oczekiwanym momencie.

I tak se pomyślałam, że dekoracja zwycięzców jest smutna, kiedy nie można wtaszczyć do środka, na podium swojego roweru. Ja to jestem durnym zboczeńcem i cmoknęłam po wszystkim dzielnego Rzymianina w siodełko i rogi. I dziko bym się czuła odbierając medal bez roweru przy sobie. No ale wczoraj tego dylematu nie miałam. Natomiast za dwa tygodnie w Mrozach zamierzam odebrać puchar z rowerem. Niezależnie, czy to będzie niezawodny Centurion, czy nowiutki Spec.

Aaaaaaaa! Wielki pozdROWER dla Śliwki, bo jestem przekonana, że stałyśmy może ze trzy metry od siebie, a Centurion prawie dotykał jej Ducha! Acz pewności nie miałam, że to TA Śliwka. A Śliwka ponoć pewności nie miała, że to TA CheEvara.
No ale!


Ryj mi się cieszy do tej pory. Bo TAKA to była imprezka!
Taka:

Kilometr przed metą, to się Che cieszy! © CheEvara




P.S. Nie jestem tylko pewna, czy ten dystans Mega miał naprawdę 40 km. Bo licznik pokazał mi przejechane 38,5. GOS w telefonie też. Więc w końcu jak to jest?