Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

całe goowno, a nie dystans;)

Dystans całkowity:10374.13 km (w terenie 1494.58 km; 14.41%)
Czas w ruchu:496:27
Średnia prędkość:20.84 km/h
Maksymalna prędkość:62.70 km/h
Suma podjazdów:22998 m
Maks. tętno maksymalne:189 (166 %)
Maks. tętno średnie:162 (138 %)
Suma kalorii:236662 kcal
Liczba aktywności:250
Średnio na aktywność:41.50 km i 1h 59m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
51.87 km 4.20 km teren
02:34 h 20.21 km/h:
Maks. pr.:44.40 km/h
Temperatura:5.0
HR max:166 ( 86%)
HR avg:132 ( 68%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1085 kcal

Kiedyś tu wpiszę tytuł

Środa, 30 listopada 2011 · dodano: 02.12.2011 | Komentarze 3

Koniec świata, taksówkarz mnię puścił na przejeździe rowerowym. No to jak nic zaraz nastąpi jakiś wybuch.
Pewnie gdzieś urodzą się trzygłowe bycze czworaczki. Z dżajami jak berety.

Dawno taka zdziwiona nie wracałam do domu. Wkurwiona i owszem, wracam. Nader często.


Dostałam dziennik samokontroli i jedyne pole, które mnie niepokoi to.
RUBRYKA Z APETYTEM
Przecież ja tam szkiurwa codziennie będę wpisywać, że podwyższony. Po prawdzie, to tam powinien być status dla mojego apetytu: CHOROBLIWIE NIEZASPOKOJONY.
I powinien on, ten status, być stopniowany.

Wiem, że singiel, wiem, że ograny, ale ja lajkuję:

&ob=av2e

BTW, straszne chamstwo na YT z tymi niepomijalnymi reklamami.


Dane wyjazdu:
56.30 km 2.80 km teren
02:28 h 22.82 km/h:
Maks. pr.:42.50 km/h
Temperatura:6.0
HR max:157 ( 81%)
HR avg:127 ( 66%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1158 kcal

No to jęło napierniczać, co?

Poniedziałek, 28 listopada 2011 · dodano: 29.11.2011 | Komentarze 5

Niektórzy dzięki temu nie muszą z grabiami latać, bo podwórka & skwerki same się zamiotły, a zamiotły się o tak:


Się zame te liście zamiotły i na dedeerze zrobiło się LIŹDZIAZDO. © CheEvara


Niebawem tam – na miejscu tych liści – będzie zalegał śnieg. Jak co roku;).


Pewne rzeczy się posprzątały, innym wywaliło kręgosłup...

Coś się tu WYGŁO © CheEvara



Ja miałam akurat w plecy w obie strony – jak nigdy. Co zresztą widać po tętnie i zjaranych kcalach. Zero wysiłku. To jest podejrzane i już czekam na pierwsze wybuchy na Jowiszu. I na jakiś rewyndż.


Rano – jak niemal o każdym poniedziałkowym poranku, gdy wracam raniuchno z treningu – spotkałam śliwkę. Uśmiechniętą śliwkę:).


Ojjjaaaaaa, ktoś z Kolumbii czyta mojego bloxowego blogaska. I z Gronningen też! Analytics mię mówi, że nawet klikajom po kilka razy dziennie. Jasna śrubka! Nawet tam komuś uszkodzę mózg.


Dane wyjazdu:
55.30 km 6.00 km teren
02:34 h 21.55 km/h:
Maks. pr.:35.80 km/h
Temperatura:-1.0
HR max:170 ( 88%)
HR avg:139 ( 72%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1314 kcal

Plamy na słońcu

Wtorek, 22 listopada 2011 · dodano: 23.11.2011 | Komentarze 7

Przy minus jeden marzną paluchi. Marzli mi już na Ochocie, przez którą miałam kaprys wracać dziś do chaty, ale se pomyślałam „A, odbiję jeszcze na Bemowo, a potem się zobaczy”. I się zobaczyło.

A paluchi marzli dalej.

A ja zobaczyłam, że może jeszcze o Bielany zahaczę. Paluchi marzli.

No cóż, wrócę może już, rozpocznę ten proces. Paluchi swoje.

Na Żoliborzu dostałam też kryzysu w drugim garniturze paluchów.
Iti goł hooooołm! – skandowałam se pod nosem, piszcząc jak zziębniety labrador oczywiście.
Dobrze, że zadzwonił do mnie tomski, to na chwilę zapomniałam, że zgrzytam zębami.

Nowy KNŻcik:



a to tylko namiasteczka tego, co jest na płycie:)


Dane wyjazdu:
48.50 km 0.00 km teren
02:24 h 20.21 km/h:
Maks. pr.:44.60 km/h
Temperatura:12.0
HR max:165 ( 85%)
HR avg:128 ( 66%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1311 kcal

Niedziela będzie...

Niedziela, 20 listopada 2011 · dodano: 23.11.2011 | Komentarze 14

No byłaby właściwie dla mnie, dla nas, dla wszystkich, dla diabła, dla ogarka, ogórka, patisona i kumkwatu, gdyby nie dwa czynniki. Niby miałam nigdzie nie wychodzić, bo Pani Mama zachorzała – dokładnie na ten sam sziteks, co Che w środę – i raczej wolałam jej doglądać i nawet właściwie ZNOWU odmówiłam tomskiemu wspólnego rajdowania po MPK (z tego, co czytam u niego, znowu wybrał Zalesie), gdy słońce tak mi wlazło do chaty przez okno (jakoś się przebiło przez te, no… szyby), że aż zaniemówiłam.

- Wyskoczę na trzy godzinki, cooo??? - oznajmiłam bardziej niż zapytałam, piszcząc przy tym jak mały labrador, pozostawiając przy Pani Mamie baterię leków osłonowych, nieosłonowych, słoniowych, zasłoniętych, słonych, wszystkiego, co się kurna da na to kurestwo zastosować, wdziałam obciski i dałam dzidę na to słońce, na to 13 stopni.

Nastąpiła zaraz synchronizacja zegarków z Niewe i Goro, którzy nacierali na stolicę z Wiktorowa, mielim się – co wyjszło w drodze negocjacji – spotkać w legendarnym Bemolu. Dojechałam do nich i do towarzyszącej im Bikergonii, Goro miał wdziane na siebie swoje madżentowe trykoty (kłuuuuoooocham go w nich:D, kuoooocham jak biskupa;)), Niewe oczywiście powitał mnię ze szklenicą piwa, którą prawiem do dna osuszyła.

Prawie, bo mię szuja nie pozwoliła wychłeptać reszty. Wszyscy jednakowoż widzieli, w jakim jestem kryzysie, zgodniem zatem uchwalili, że wbijamy do środka legendarnego Bemola i robimy to, co potrafimy najlepiej: integrujemy się.
Było oczywiście wesoło, szkoda, że Goro z Gonią tak szybko się zmyli (wyszli razem, ja bym to przeanalizowała!), uznaliśmy z Niewe, że musimy trzymać poziom, dzierżyć honor nasz wszystkich, Bikestatsowych Alkoholików.

I zdzierżyliśmy go naprawdę godnie. Cieszyłam się, że nie mam do chaty tak przez lasy jak Niewe.

Ja nie wiem, jakim cudem znalazłam się jeszcze na koncercie My Riot w Stodole. Mam w kieszeni tajemniczy wydruk z kasy fiskalnej taksówki. Może to być tak zwana poszlaka.


Dane wyjazdu:
63.80 km 6.00 km teren
03:01 h 21.15 km/h:
Maks. pr.:39.40 km/h
Temperatura:4.0
HR max:171 ( 89%)
HR avg:133 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1493 kcal

Tytuł wpisu

Wtorek, 15 listopada 2011 · dodano: 21.11.2011 | Komentarze 4

Jakoś mnię w tych górach mniej stopy marzli. A patentów używam tych samych, czyli żadnych, ciągle jeszcze walczę, śmigając bez ochraniaczy.

Odpoczęłam w tych górach se ja, zregenerowałam się ja, ale żebym była tryskająca – oczywiście za przeproszeniem, dzieci zasłonić uszy, łby pospuszczać – szczęściem, to nie powiem, potrzebowałabym tam spędzić jeszcze z 52 tygodnie i myślę, że by mnię to ukontentowało. A przynajmniej powinno.

Póki co przeżywam rzeźnię na Centurionie, rzeźnię jego ciężkości, która jakby dramatyczniejszą jest po tym całym weekendzie na Rockhopperze. A jak śmiesznie mi amortyzator pracuje. W stanie tak zwanego – za przeproszeniem, dzieci zasłonić oczy, łby pospuszczać – spoczynku ma skoku 120 ememów, a w stanie – za przeproszeniem, rzecz jasna, dzieci wiedzą, co mają robić, łby też wiedzą, co robić – użycia ma skoku milimeNtrów może góra 6. Słownie SZEŚĆ.
Widział kto takie cuda?
A echo na to: uda, uda, uda...

Nie wiem, jak to się robi, że się teraz KULARZE odchudzają, na litość Boga mnie to się żreć ciągle chce (zwłaszcza, jak se o moskolach zakopiańskich przypomnę). Dla mnie jedyna szansa na schudnięcie to kurna chyba przespanie tego dowiosennego czasu.

To ja może posiedzę na koniu.
SIEDZĘ NA KONIU.


Dane wyjazdu:
19.30 km 19.30 km teren
02:55 h 6.62 km/h:
Maks. pr.:44.40 km/h
Temperatura:2.0
HR max:155 ( 80%)
HR avg:113 ( 58%)
Podjazdy:882 m
Kalorie: 1396 kcal

Słowacki szlabanT czyli nowa jakość, czyli górex dej trzeci i niestety de last łan.

Poniedziałek, 14 listopada 2011 · dodano: 21.11.2011 | Komentarze 14

Gdzie tu pojeździć? I to na legalu? Tak żeby było jak się należy się, a zatem zacnie? I żeby się nie powtarzało?

SłowaNcja. Tylko tam!

Czasu mieliśmy mało, bo tego dnia - trzeciego - musielim wracać. Niektórzy na dzień trzeci mają zadanie zmartwychwstania, inni trzeciego dnia dopiero trzeźwieją, jeszcze inni trzeciego dnia odkrywają, że jest środa i czas przygotować się do weekendu, czyli uczcić małą sobotę. Czyli się nachlać.

No różne są koncepcje.
Moja była taka, że muszę nazajutrz do roboty i dziwnym trafem pokryła się z tym, co miał w planach Niewe.

Ale że nie jesteśmy małe fiutki, postanowiliśmy ten dzień spożytkować należycie. Czyli rowerowo. Bez najmniejszego losowania palcem po mapie ustalilim, że Dolina Białej Wody to będzie właśnie to, o co chodzi w tym życiu, wszechświecie i całej kurna reszcie tego kultu maczo, skórzanych kurtek, rolexów, amortyzowanych kadilaków, ZAPIEKANEK i mąki nie z pierwowo sorta.
O to bowiem się rozchodzi.

No i wybralim się. Ja Tatrzańską Łomnicę znałam wcześniej z imprezy (lutowej chyba) Red Bulla „Zjazd Na Krechę”, ale wtedy był śnieg, ja nie miałam roweru, zdupytaktrochę.

Teraz mogłam se choć z rowerem pomarzyć, że może kiedyś, łans apone tajm:D

W miarę, jakeśmy zmierzali w tamte stranice samochodem, oczom naszym ukazywał się las masywów górskich. Co bardziej przytkani wizualnie (ja) powtarzali (bo są jednocześnie lekko zdebileni): O JAAAAAAAAAAAAAAA.
Na przemian z:
ALE JEDZIEMY.

Zanim jednak wniknęliśmy w SłowaNcję, napotkaliśmy – jeszcze pod Zakopcem – stacjonującą w rowie białą skodę. Aż zawróciliśmy, ku spełnionym nadziejom Czecha, który tężę skodą stoczył się do rowu (o ile pamiętam, zeznał, że auto DOSTAŁO SUWA, co, mówiąc nam, kreślił ręką gest sygnalizujący poślizg). Wstępny rzut okiem pozwolił osądzić, że wyciąganie skodziny jest chorym pomysłem, ale mocno zszokowany Czech się uparł. Niewe nie kłócił się, rzucił się na pomoc, skoro taka była wola czeska.

Mam wrażenie, że więcej szkód se narobił tym całym chceniem wyciągnięcia fury z rowu.

Przebiegła mnię przez łeb taka refleksja, że warto było rano ślimaczyć się kapinkę przy pakowaniu, inaczej mielibyśmy pana Czecha na masce. Choć ja nie mam nic przeciwko Czechom, oczywiście.

Pan Czech w szoku się zmył do jakiegoś nadjechanego samochodu, słowem do nas nie pisnął, ani że dzięki za chęci, ani, że „achuj z takim waszym wyciąganiem”, ani „chodźcie na piwo, ja już przed jazdą się nagrzałem, nie bądźcie gorsi”. Nic. Po prostu dał dyla.

No to my też.

Tym bardziej, że ja słyszałam popiskiwanie gór, które nas nawoływały. Rowerów, które już chciały wyskoczyć z bagażnika. Moich nóg. I w ogóle. Cały bajkstats zresztą piszczał, żebyśmy już pojeździli, żeby potem było, co poczytać.

No to na parkingu zaparczylim, wsprzęglilim sprzęty iiiiii zaczęliśmy od podjazdu. Bez żadnej rozgrzewki. Niektórzy wdrapali się kawałek pod górę i… musieli się wrócić po bidon (i ZAPIEKANKI) . Ja powinnam mieć kapkę mniejsze przewyższenie. Bo ja o swoim bidonie pamiętałam:D.

A podjazd zaczął się o tak:

Nowa jakość, oczywiście nie polska © CheEvara


Ciekawe, czy w drugą stronę jest tak samo wygięty:) © CheEvara


Tu jeszcze nie wiem, co nas czeka, ale jakby przeczuwam:D © CheEvara


Ponieważ zaplanowaliśmy sobie wszystko bardzo niedokładnie, czyli w ogóle, podjęliśmy podjazd od razu na Białe Pleso, które okazało się po kilku radosnych kilometrach NIEZDOBYWALNE Z SIODŁA. Obok siodła tak. Z rowerem na plecach i owszem. Z plecami na rowerze też. Bywało i owszem, że można było przejechać 15 metrów, po czym z ziemi wyrastały narzutowe głazy, które to (tępe cioty) nie wiedziały, KTO PO NICH STĄPA i nie ustępowały. No i znowu trzeba było zad z siodła zsadzić. A potem było już tak, że w ogóle nie było szansy zad na siodło posadzić.

To akurat jest względnie lajtowy odcinek, chyba jeszcze gdzieś na dole;) © CheEvara


Jeśli my, wiedząc, no mając już ten obraz, że coś jest absolutnie niepodjeżdżalne, napieramy mimo wszystko, to wy wiedzcie, że macie do czynienia z TROGLODYTAMI. Umysłowymi.

Nie są to Kolorki na jęzorki, ale też lód:) © CheEvara


Albowiem gdyż. Ponieważ zaplanowaliśmy sobie wszystko bardzo niedokładnie, czyli w ogóle, nie wiedzieliśmy, co nam da to PODEJŚCIE pod Białe Pleso. I czy czerwony szlak, który stamtąd prowadził do Zelenego, nie będzie dokładnie tak samo GŁAZIZDY. Ale twardo brnęliśmy OBOK SIODŁA na Białe. Po to, bym JA, która to przecież jestem DEMOTYWUJĄCA, na cały kilometr przed końcem tej chorej wędrówki (chorej, ale jednakowoż twardej i bezkompromisowej) powiedzieć sobie w głowie:

CZYŚ TY, CHE, DO RESZTY JUŻ OCHUJAŁA POD WIECZÓR NA TYM POŁUDNIU??

Po czym przekazałam Niewemu rozwinięcie słowne tego skrótu myślowego. Że jest godzina taka i taka, my idziemy, a nie jeździmy, nie wiemy, co będzie na czerwonym i po jakiż kurwens nam te rowery, bajceps robimy, nosząc je, czy co??

Tu moja głopota przestała przerastać głupotę Niewe;) © CheEvara


Choć jestem DEMOTYWUJĄCA, przyznano mi rację. Najgłośniej rację przyznałam sobie ja sama, potem Niewe mi przyznał, Buka, która błyskała oczami zza wyłysiałych konarów tez przyznała. No to odwrót. Kamienie, a raczej głazy okazały się nie tylko niepodjeżdżalne, ale też niezjeżdżalne. No dobra. Jak ktoś nie ma zębów, kolan, łokci i głowy do urwania, pewnie by napierał w dół, pozbawiając się przy najbliższym błyskającym złym zezem kamulcu także szyi i miednicy.
Ja wolałam ze wszystkimi – za przeproszeniem – członkami wrócić do stolicy.

I tu już schodzimy - bez Buki, burzy śnieżnej, niedźwiedzia i Niemców © CheEvara


Zleźliśmy w dół ku rozwidleniu, gdzie nadszedł leśny ekshibicjonista przebrany za słowackiego leśnika, który to nie tylko był zboczeńcem, ale jeszcze pokierował nas na szlak na Zelene Pleso. Skutecznie pokierował. Szlak też usiany był kamieniami, które rozmiarami – w porównaniu do tamtych jebanych meteorów – raczej stanowiły miał. Były też sypkie, kłótliwe i kłopotliwe, ale pomagały w pracy nad techniką, nad balansem ciała, co mam nadzieję, Wojtek uzna mi za trening, jako i wczorajszy podjazd pod Murowaniec (zjazd kurna zresztą także;)).

Tu przynajmniej da się siedzieć na kon... yyy... rowerze:) © CheEvara


Im byliśmy wyżej, tym częściej kamulce scalał lód, powstały chyba od parującego potoku. Praw fizyki pan nie zmienisz, nie bądź pan głąb. W końcu zrobiło się tak, że o kamieniach zapomnieli wszyscy i mieliśmy przed sobą odcinki: czystolodowe, lodowe z pokrywą śnieżną, szutrowe z wypełnionymi lodem koleinami, no bajka.

Tu też W MIARĘ da się jechać © CheEvara


W jednym z pierwszych jęzorów takiego minilodowca nie popisałam się techniką, ani balansem, ani rozumem, czyli krótko mówiąc PIZGNĘŁAM O LÓD, jak ten fortepian Szopena o bruk. Miałam wrażenie, że jakem wydzwoniła kolanem, tak budynek schroniska, do którego zmierzaliśmy aż podskoczył, po czym – jak w kreskówkach – opadał po kolei: piwniczka, budynek właściwy, dach, komin, dymek z komina. Że gdzieś na świecie, komuś w chacie aż zrobiło się pęknięcie na suficie, a na jednym oceanie spotkały się kursy dwóch tankowców.

Tak pizgnęłam o ten lód. Dorodny baniak, który przywiozłam ze sobą na kolanie, będę hodować jeszcze półtora tygodnia.

Teraz spróbujcie se wyobrazić Che podejmującą próby wstania o jednej nodze z lodu, a w oddali potok, Buka i wilcy! I kuguary (gdzieś w Afryce). Wstałam.
Bez łaski kuguarów, tych z Afryki oczywiście.

Tu już człapię, bo wiem, jak boli kozaczenie:) © CheEvara


Nagrodą za me cierpienie był widok, jaki mnie czekał za zakrętem:

Panie Bucku, jesteś wielki w swej wielkości! © CheEvara


Mnie do tej pory ta fota urywa tyłek, rozkłada mnie nierzeczywistość tych gór i wrażenie tego, jakby zostały sklejone ze sobą dwie połówki zdjęcia.

Potem człowiek podjechał bliżej i zobaczył, że Zelene Pleso jest naprawdę zelene:

Od schroniska tylko huczało. To generator. Pan sam se prąd wytwarzał. © CheEvara


A gdyby tak się rzucić, dla tak zwanej ochłody... :) © CheEvara



Jaki mnie zachwyt ścisnął w miejsce, gdzie normalni, uczuciowi ludzie mają serce (dwa przedsionki, dwie komory). Jaki mnie smutek ogarnął na myśl, że jesteśmy w takiej dupie czasowej, że nie mamy chwili na herbatę (wina już nigdy temu niewdzięcznikowi nie zaproponuję!).

Zaliczylim, co mielim do podjechania (częściowo podejścia), do zmierzchu tak zwanego zostało nam niewiele ponad godzinę, a tu jeszcze trzeba zjechać (częściowo zejść), a jak jeszcze trafi się jakiś defekt…

Nie, nie proponuję wina.

Obserwujący nas – ewidentnie – z chaty gospodarz schroniska, wyszedł do nas, proponując coś gorącego (co firma, to firma!), ale musieliśmy podziękować. I wracać. Najpierw schodząc, potem – mając już za sobą SEKCJĘ lodowiska – zjeżdżając. Znowu po kamieniach, znowu nas wytłukło, aż musieliśmy zrobić przerwę. Bo Niewe pod sobą usłyszał

BDGIĄĄĄĄĄĄGGGG!

A potem

PSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSS

Oto nastąpiła awaria, na którą woleliśmy zostawić sobie zapas czasowy. Jakiś kamul zmielił się był pod oponą, ta przyszczypała dętkę i o, efekt był taki:

Złapać gumora w takich okolicznościach przyrody to żadna potwarz:) © CheEvara


A dziura taka:

Jaka to musi być łatka!!!:D © CheEvara


Pamiętajcie, że zawsze mogło być gorzej. Mogło to na przykład przydarzyć się mnie. I oczywiście piszę to z wrodzonego chamstwa, sekutnicowości, małej złośliwości, ale nie tylko – bo gdybym ja zmieliła swoim tjublesem kamor, to by było po jeździe. I bym dymała w dół kurcgalopkiem, znowu obok siodła. A trochę tego dymania jeszcze nam zostało.

Niewe szybko się załatał i mogliśmy zjeżdżać. I zjechalim. Już nie usłyszawszy ponownego BDGIĄĄĄĄĄGGG. Na szczęście.

Potem już tylko szybki przebiering na parkingu, wsiad w furę, krótki przystanek na paszę:

Mniam, mlask, mlask, mhhhhhmmmmm;) © CheEvara


i ujęcie z Topvarkiem. Zeżartej z łakomstwa Marlenki nie zdążyłam sfocić.

Pyyyyyyyyyyyyyyyyyyywaaaaaaaaaaaaa!:) © CheEvara


i niestety powrót.

Było, mili Państwo, przekozacko. Na tęże okazję SIEDZĘ NA KONIU.


Dane wyjazdu:
49.00 km 43.00 km teren
03:44 h 13.12 km/h:
Maks. pr.:47.60 km/h
Temperatura:5.0
HR max:174 ( 90%)
HR avg:144 ( 75%)
Podjazdy:1065 m
Kalorie: 1688 kcal

Lans wśród chochołów, czyli Zakopanex dej pierwszy!

Sobota, 12 listopada 2011 · dodano: 18.11.2011 | Komentarze 20

Wszystko byłoby pięknie i cudownie i tak jak to sobie wymarzyłam, gdyby nie to, że w tym wyjeździe nie chodziło o zepsucie Gorowi i jego przyległościom urlopu. Tego brakowało mi najbardziej. Tego, że wracamy z terenu i niszczymy miłe, rodzinne pożycia.
No kurna, dziwnie tak jakoś.

Ale i tak, mimo to było zajebiście, a nawet ZAJEBIŹDZIE.

A zaczęło się od tego, że nie wiedzieliśmy z Niewe, jaki mamy plan. Znaczy się, plan mieliśmy – najpierw pojedziemy do Wojtka i prowadzonego przez niego AirBike’a (chyba pogadam z Mikołajem na temat dofinansowanie mnie za permanentną reklamę tu u mnie, na blogasku), a potem SIĘ ZOBACZY.

Prosty plan? Prosty jak wyprostowana motyla noga.

Prosty jak zasada działania ZACISKU TRZY ÓSME.

No to po obfitym, zupełnie niekolarskim śniadaniu i na pewno WZBOGACONĄ o pewien ustrojowy płyn jajecznicą (tak życzliwie tam na mnie spoglądano) ubraliśmy obciski – Niewe swoje i ja swoje – i skierowaliśmy nasze rowery w stronę Krupówek. Nie tylko po to, żeby pokręcić zadami przed oczami wylaszczonych turystów, ale też dlatego, że inaczej do AirBike nie dało się dostać.

Dupatamniedałosię. Dało. Ale być w Zakopcu i nie zakręcić zadem przed innymi na Krupówkach to jak być w Pizie i nie zjeść pizzy. Albo być ciotą i nie pić Monte Drinka. Albo być morsem i nie mieć kompleksu Niewego.

Wojtek poradził nam, abyśmy se podjechali Dolinę Chochołowską, Gubałówkę i wskazał nam swoim palcem na naszej mapie, gdzie można, a gdzie naaaaaat.
- A Murowaniec? Słyszałem, że zajebisty – zagaił z zapałem Niewe, na co Wojtek spojrzał na nas jak na dwoje debili, którzy dzień zaczęli od piwa. Słusznie tak na nas spojrzał.
- Eeeee, tragedia, męczarnia i kamole, bez sensu.

No to my już wiedzieliśmy, że tam pojedziemy.

Pożegnaliśmy się z Wojtkiem, dostawszy od niego wizytówNkę, która może i by się przydała parę razy, gdybyśmy byli w zasięgu i mieli pole dookoła.

No i pognalim pod Krokiew w te tłumy, gdzie Niewe nawiązał pierwszy kontakt ze swoim sprzętem, a mianowicie z…

ŁAŃCUCHEM, prosiaki, z łańcuchem.

Który WESZED w bliski kontakt z kasetą i tam postanowił pobyć. To użyliśmy kolektywnie argumentu siły, zrobilim porządek i podążylim pomęczyć się interwałowo. Bo prawdą było, co nam rzekł Wojtek. Będzie sporo podjazdów i zjazdów też, fajnie będzie. I taka też była ta traska pod Reglami.

"Lejowa w lewo!" - skomentował mi tę fotę Wojtek na fb © CheEvara



Tu sobie Niewe podjeżdża, se też świeci słońce, a ja pod to słońce nieprofesjonalnie focę;) © CheEvara



I kto tu kogo foci? © CheEvara




Troszkę nas strzelał chuj, bo ludzi było od cholery, a my ludzi nie lubimy (chyba ja bardziej, a zwłaszcza nie lubię tych ludzi, których nie lubię, bo ich nie znam i powodów, dla których zechcę ich lubić też nie znam). Postanowiliśmy zatem Dolinę Chochołowską podjechać najszybciej jak się da, równie szybko zjechać, ku przestrachowi rzesz ludzkich, napierdalających całą szerokością duktu. To my też mieliśmy plan napierdalać.

Zakazu dla rowerzystów nie ma? Nie ma. To napinamyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyy!

O, jak cudownie oni wszyscy się rozstępowali! O, jak czmychali na pobocza!
Nie jestem fanką i zwolenniczką takiego kretyńskiego nawalania na rowerze między krowami, które nie myślą o niczym. Ależ nawet moja cierpliwość i wyrozumiałość dla ludzkiego zdebilenia ma swoje granice.

Zatem zjechaliśmy se. Buff i kominiarka na twarzy oraz przejmujący szum opon na żwirze zrobiły swoje.

Jedziemy zatem rozpieprzyć system na Gubałówce. Świetny podjazd, sporo terenem, trochę asfaltem, trochę polem z rozrzuconą gnojówką, o takim, o na Butorowym Wierchu:

Piękna okoliczność flory i bukiet gnojówy:D © CheEvara



gdzie uczynny górolnik, czyli skrzyżowanie górala z rolnikiem, palcem swojem pokazał nam, że ŁO TAM ŁOJ wiedzie szlak. No to jak tak, to niech będzie ten szlak. Chwilę później byliśmy już na zatłoczonej w pipę Gubałówce. Spotkaliśmy kocurkę, z którą ja zaprzyjaźniałam się, gdy Niewe pomknął po piwo, a która mnie troszkę zlekceważyła i przeniosła się na nasłonecznione kamienie.

Wysprzęglić ci, oprawco ty?? © CheEvara



Tam wykonała imponujące leniwe przeciągnięcie, po czym dokonała doskonałego susa POD PUBLICZKĘ. Zero zaangażowania, po prostu absolutne minimum tego, czego ta tępa gawiedź może oczekiwać. Skok był naprawdę mistrzowsko na odpierdol.

Właśnie dlatego uwielbiam koty.

Aby zjechać szlakiem niebieskim, nie dla downhillowców (o którym mówił Niewemu napotkany przy schronisku w Dolinie Chochołowskiej emtebowiec, który tłukł tam podjazdy), a tym następnym, musieliśmy przemierzyć całą jebaną Gubałówkę. A wszyscy wiemy, JAKIE SZTUKI ludzkie tamtędy łażą. Niewe, jak mu powiedziałam, że to typ taki „donczjunołpamperap”, zrozumiał od razu. Wy powinniście też.

Białe kozaczki, rajbany, żeliki, kapturki z futerka, szpile, podróbki torebek LuiWitąu. Uwielbiam taki sort. Każdy facet, który jest donczjunołpamperap, gdy pochyli się, żeby zasznurować swoje białe laczki z krokodylkiem, ukaże światu gacie z gumką KelwinaKlejna. Każda pańcia ma kolorowy tips i niesie torebkę w zgięciu łokcia (jak te babcie, co na różaniec poranny dymają) i wszystkie w getrach i spodenkach, jeśli aktualnie taka konfiguracja jest modna. Tacy to tam fajni ludzie są. I potem se wszyscy po takim pobycie na Gubałówce wrzucają na nk.pl słitaśne focie z niedźwiedziem.

NO TO MY KURWA NIE BĘDZIEMY GORSIEJSI!

I o:

"Ty, Che, dawaj, SZCZELMY se fotę z misiem" - rzekł był Niewe © CheEvara



A gdyby się komuś wydawało, że to fotomontaż, to jest i ujęcie pod rękę z misiem:

Zmiana ujęcia oraz pozycji. Miś pozostał niewzruszony... ciota;) © CheEvara


A potem mieliśmy już tego towarzystwa pod hasłem DONCZUNOŁPAMPERAP dość, że jajebe! To i zjechalim tym niebieskim. Założę się, że ten szlak downhillowy był o niebo lepiej przygotowany. Tutaj można było z hukiem i widowisko spierdaczyć się do skarpy. Prawiem to zrobiła.

No i stawiliśmy się z ufajdolonymi rowerami w bazie, gdzie naprawdę brakowało nam Gora i jego przyległości, by jak w Dżałorkach zepsuć im urlop;).
Ale zupełnie jak w Dżałorkach po rowerowaniu postąpiliśmy zupełnie niesportowo.

I tylko ja wiem, że przez cały dzień wielce radowałam się tym brakiem zasięgu, bo istniało wielkie zagrożenie, że będę musiała wykonać tu, na wyjeździe jedną do roboty rzecz. Dobrze, że madżenta sieć nie dociera wszędzie;).


SIEDZĘ NA KONIU, BĘDĄC NA JACHCIE!


Dane wyjazdu:
26.30 km 0.00 km teren
01:14 h 21.32 km/h:
Maks. pr.:47.80 km/h
Temperatura:4.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Górex, Zakopanex, Niewex, rowerex, czyliex weekendex w Zakopanex!

Piątek, 11 listopada 2011 · dodano: 17.11.2011 | Komentarze 15

Aż wstyd robić taki wpis, w sensie, że z takim kilometrażem. Ale na tylko tyle mogłam sobie pozwolić, bo Warszawę zamknęły niepodległościowe blokady, manifestacje i biegi, a na wyjazd w teren nie miałam czasu, bo późnowieczorny wczorajszy powrót nie pozwolił mi jakoś konstruktywnie się spakować. A przecie… wybierałam się ja (nie tylko ja) w nasze polskie góry. I aby spakować się z nieco większym rozmysłem niż do Faścikowa, potrzebowałam czasu. Na przykład na sprawdzenie, czy w aparacie, który będę tachać znajduje się karta pamięci. Na ten przykład. Bo jak wybierałam się do Faścika, to zabrałam i aparat, i ładowarkę do akumulatorków, i akumulatorki, ale karty to nieeeee.

Jak zwaj lata temu leciałam ze wszystkimi gratami rowerowymi do Hiszpanii, to w samolocie se przypomniałam, że nie zabrałam zapięcia rowerowego. I już na starcie byłam dwadzieścia euro do tyłu.

Na którąś moją imprezę urodzinową robiłam sałatkę z kurczakiem i ananasem, po czym zapomniałam dodać i jedno, i drugie. Ale to była sałatka także z winem, które również zapomniałam dodać, może dlatego, że już nie było co dodawać, bo wszystkom wychlała w atmosferze gotowania.

I jako, że wiem, iż potrafię zapomnieć o mnóstwie rzeczy (najczęściej o tych najważniejszych), zatem dziwnym nie jest, że wolałam skoncentrować się piątkowym niepodległym popołudniem na pakowaniu, a nie na jeżdżeniu.

No to se tylko wyczmychnęłam na Bielanki, zaliczyć – za przeproszeniem – po drodze podjazd na Podleśnej (fjir mal). A Bielanki dlatego, że wszystko, co prowadziło w stronę centrum, było – że sobie tak pozwolę użyć metafory – zajebane policyjnymi obstawami.

A jakem wróciła, Pani Mama zapytała „CO TAK SZYBKO??”.

Nawet Pani Mama się dziwowała. Że sobie tak pozwolę użyć metafory.

Spakowałam graty (uważając przy tym, aby karta utkwiła w pamięci i w aparacie), po czym wpakowałam się do Niewowego dyliżansu. Bo to właśnie z Niewe jechaliśmy rozpieprzyć system, polskie góry, zniszczyć Gubałówkę i w trasie stwierdzić, że nawet gdyby jakaś (najbardziej pierdolnięta) stacja radiowa pozwoliła nam prowadzić audycję, Rada Etyki Mediów zdjęłaby nas po godzinie. Głównie za hermetyczność.

Ja obiad, ty obiad, on ona ono obiad, my obiad, wy obiad, oni one obiad.


Dane wyjazdu:
48.30 km 0.00 km teren
02:22 h 20.41 km/h:
Maks. pr.:39.00 km/h
Temperatura:12.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Szybciuchno, bo grafik napięty jak gumka od onuc

Wtorek, 8 listopada 2011 · dodano: 09.11.2011 | Komentarze 10

Chciałam wreszcie zabrać Centuriona, bo się stęskniłam i jakoś tak za łatwo mi się jeździ na Rockym. Jednocześnie nie chciałam jechać do roboty komunikacją, bo wtorek to kiepski dzień na rozpoczęcie procesu mordowania mas ludzkich (ciemnych mas) – a kiepski dlatego, że idealnym dniem tak do picia, jak i do wyrywania ludziom flaków przez uszy są tylko e dni, które mają w nazwie literę D. Czyli poniedziałek (jak najbardziej), środa, niedziela i...

DZISIAJ.

Zatem do arbajtu jak i z arbajtu przemieściłam się Rockym. Plan napięty jak guma od majtów opiewał marzenie o zdążeniu dojechać metrem z domu na Dereniową, tam przebrać się osiemset warstw na górze i trzysta trzy na dole, zabrać Centuriona, słuchając niezmiennie złośliwości i stamtąd pojechać po Marcina na KEN, z którym to miałam razem wracać. I właściwie jest to już wpis do drugiej noty z dzisiaj (bo innym rowerem), której nie chce mi się robić, ale zrobię, bo jestem praworządnym, rzetelnym, szanującym regulamin BS i użytkowników tegoż BS chędożonym GRAFOMANEM.


Próba zorganizowania (pożyczenia) sobie na fejsie opaski do pulsaka, coby ustalić, czy moja zasłużyła całym swoim jestestwem na widowiskowe jebnięcie nią o parapet skończyła się tym, że dostałam garść hiperkurwaważnych porad. Od sugestii wymiany baterii, poprzez podpowiedź tekstylną, kończąc na fizjologii.

A opaskę pożyczy mi mój ulubiony mazoviowy fotograf. Bez pierdolenia o tym, że opaska nie działa mi, iż... (i tu miliard podpowiedzi).


Szqrwa.

Fajna muzaaaaaaa, takie brudne śpiewanie:

&feature=player_embedded



Aha. SIEDZĘ NA KONIU.


Dane wyjazdu:
26.66 km 0.00 km teren
01:14 h 21.62 km/h:
Maks. pr.:36.80 km/h
Temperatura:4.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Chodź tu Centi, chodź do pańci:)

Wtorek, 8 listopada 2011 · dodano: 09.11.2011 | Komentarze 3

Mam mojego treningacza, mam go z powrotem! Trochę dziwnie jeździ się na Centim z hamulcami (zaprowadziłam go do ajerbajka w wersji bez, bo jak mówi El Mozan, tu jest Mazowsze, tu się nie hamuje), w serwisie chłopaki zrobili tak, żeby było po bożemu.
I tak se jechałam z Czarnym i się dziwowałam, że o, naciskam i (piszcząc) prawie się zatrzymuję. Rajuśku.

To to jednak można tak??


Mało jednak brakowało, a byśmy do domu z Centim – po odprowadzeniu Marcina – już nie wrócili, przez jakąś spieszącą się kurwę, która chciała oszukać moje przeznaczenie i zajebać mnie swym samochodem na przejeździe rowerowym, gdziem (może niesłusznie, najwidoczniej się nie znam) wjechała na zielonym, by przedostać się na drugą stronę. I nie, wcale nie ciemną mocy, bo paliły się już latarnie.

W takich chwilach strasznie żałuję, że jednak nie przemieszczam się motocyklem, bo bym dogoniła wspomnianą kurwę, wyjęła przez ledwie uchylone okno i wytarzałabym w guanie, którym pokryte są przy-ulico-belwederskie trawniki, a potem wdeptałabym tę kurwę w ziemię i na koniec na gładko przykryłabym to kupą. Pyty w rękę i do gęsiów, a nie w kierowcę się bawisz.

No zabiłby mnie i bym nie doznała wieczorem koncertu o tej kapely, o

&feature=related


I umarłabym taka niedojedzona pokarmem zwanym Monte!