Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

nocna jazda też;)

Dystans całkowity:7982.37 km (w terenie 510.93 km; 6.40%)
Czas w ruchu:368:44
Średnia prędkość:21.65 km/h
Maksymalna prędkość:53.40 km/h
Suma podjazdów:9548 m
Maks. tętno maksymalne:190 (98 %)
Maks. tętno średnie:165 (85 %)
Suma kalorii:176167 kcal
Liczba aktywności:119
Średnio na aktywność:67.08 km i 3h 05m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
52.16 km 0.00 km teren
01:56 h 26.98 km/h:
Maks. pr.:45.60 km/h
Temperatura:23.0
HR max:168 ( 87%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy: 36 m
Kalorie: 840 kcal

Oto jest dzień, oto jest dzień, który daaaał nam... dniodawca;)

Poniedziałek, 22 sierpnia 2011 · dodano: 24.08.2011 | Komentarze 3

Dzień, w którym przejadę tylko 40 km – zapamiętajcie se to – jest dniem, w którym obsunie się jądro ziemi i jądro ogiera ze stajni przy Wisłostradzie, tuż przy moście Grota. I będzie to katastrofalna w skutkach katastrofacja, jak sama nazwa wskazuje.

Dlatego też nie mogłam sobie pozwolić na te szkody w jądrach i jak tylko skończył padać ekspresowy deszcz, włożyłam w obciski najpierw giczołę prawą, a potem lewą, czy też odwrotnie: odwrotnie prawą (czyli lewą) i potem odwrotnie lewą (czyli prawą), no chyba, że patrzeć na to w lustrze, to wracamy do punktu wyjścia i pojechałam zmierzyć się z kolacją, sprawdzić, czy Obcy nie apdejtował może swojego wyznania, zapoznać na Puławskiej pewnego bajkera na czarnej jak noc Konie i w ciuszkach Felta i z poczuciem przeraźliwej pustyni w ryju sieknąć taką traskę o długości lekutkich ponad 50 km.


Korci mnie, żeby wrócić do biegania, ale tak: po twardym biegać nie mogę, bo moje sztuczne kolana mogą tego nie zdzierżyć, a po miękkim to niezbyt jest gdzie, no chyba, że zmienię swoje nastawienie na bardziej przyjazne dla usianych psimi kasztanami parkowych trawników.

I tak – biegać nie, bo gówna, pływać nie – bo szczochy i picze kłaki.

To równanie łatwo da się rozwiązać, że tylko rower. I może jeszcze ergometr, od którego nabawiam się hardkorowego bajcepsa jak po tylko stejkach.

Dane wyjazdu:
66.68 km 0.00 km teren
02:58 h 22.48 km/h:
Maks. pr.:44.80 km/h
Temperatura:21.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 28 m
Kalorie: kcal

Wieczorning sobotning

Sobota, 20 sierpnia 2011 · dodano: 24.08.2011 | Komentarze 8

Niby urlop wzięłam dlatego, żeby wykończyć jedną rzecz, która nade mną od roku wisi, a która doprowadzi mnie do sławy, bogactwa, blichtru, Kasztelanociągu podciągniętego do mojej willi z basenem, sauną i dżakuzą w dżakuzi, kontraktu na dożywotnie reklamowanie za ciężkie pieniądze Monte (jestem w stanie podczas każdego nagrania spotu doprowadzić się do orgazmu, jedząc Monte, mogę nawet powtarzać do zajebania - nomen omen - każdą scenę) oraz na kanapę u Wojewódzkiego.

Nie miałam w planach póki co wyjeżdżania na wekejszen, bo szanowny pan skurwysyn franciszek szwajcarski niweczy wszelkie moje starania w zakresie jebnięcia polskiej rzeczywistości malowniczo szeroko i z ułańskim rozmachem przynajmniej na tygodni cztery. Miałam po prostu zapomnieć o pracy, porozpieszczać Panią Mamę, trochę się poopierdalać (tu akurat wyrabiam normy 550%) i skończyć rzecz pewną.

Tak się jednak kurwa składa, że nie umiem. Co przycupnę przy kompie, to tak: ktoś zadzwoni. Jak już skończę gadać, to jeden z rowerów zapiszczy tęsknie z kuchni i poprosi o malutką przejażdżkę, a temu niestety odmówić nie umiem. Jak już wrócę, to strasznie zachciewa mi się WŁAŚNIE W TYM MOMENCIE, kiedy zamierzam pokończyć, co mam do pokończenia, jeść.
Jak już się najem, to strasznie chce mi się pić, jak już się napiję, to muszę iść wyjszczać się, potem znów ktoś zadzwoni i takim sposobem umiejętnie przejebałam calutkie dwa tygodnie.
Moja głupota przerosła mnie, ja mam 159 cm wzrostu, ona ma 220.
Łatwo przeliczyć, że przerosła mnie o całą mnie.

Co nie zmienia faktu, że przestałam czuć temat, co z kolei nie zmienia faktu, że jestem chędożonym leniem.
No i zamiast posadzić dupę na czymś posmarowanym klejem i zrobić, co mnie nużna, to ja oczywiście przetarłam wyścigówkę i jazda! Jak gwiazda.
Przetarłam, czyli co zrobiłam?
Odkręciłam hałasujący hak przerzuty, który od ostatniej wizyty u Marcina posiedział cicho dni dwa, po czym jął odpieprzać swoje.
Tym razem hak odkręciłam se sama.
Brunox zrobił porządek i te „łożyska”, na które tak lubię zwalać całą odpowiedzialność za hałasy w Rockhopperze, uciszyły się.

No i potem zjechałam się z Karolajną, która wykonała przez cały dzień wielce skomplikowaną operację przyjechania do mnie samochodem, zostawienia tego samochodu u mnie pod domem, wrócenia do swojego domu, wtargania się na rower, pojechania ze mną na tym rowerze z Centrum przez Stegny na Bródno, pozostawienie u mnie roweru tegoż (jestem przekonana, że liczy na małą usługę serwisową, sprytnie) i wrócenie do domu samochodem.

Maryjko nadobna, ile to kurwa aktywności jest. Od samego pisania o tym mam zmęczeniowy bezdech i sapię umęczona jak wielbłąd.

Jak już Karolajna zaparkowała u mnie w kuchni swój pojazd dwukołowy i pojechała do się pojazdem czterokołowym, ja udałam się jeszcze poprawić wynik mojego wieczornego rowerowania. Gdyby nie stado najebanych yeti, które snują się każdą możliwą arterią, w końcu sobota jest, czyli dzień pijanego ruchania się w brokacie, zapierniczałoby mi się całkiem superancko. Ale tak: przy Wisłostradzie jechać się nie da, bo właśnie skończył się pokaz fontann i te pół całego świata, które tu przylazło, właśnie rozchodzi się cielęco bezmyślnym krokiem do domu. Nad Wisłą jechać się nie da, bo pijane nastolaty spierdalają filuternie, a zatem niespiesznie przed swoimi ziombalami, którzy starają się złapać je za cycki albo za biżuterię typu BROCHA. Z Cudu nad Wisłą wytacza się ostra lanserka w różowych koszulkach i na holenderkach, a po całej długości trasy nadwiślańskiej odbywają się lowcoastowe randki, więc nie ma jak się rozpędzić.
A przy zoo jechać nie da się też, bo tam akurat najebka odbywa się w LaPlayi. Takoż sobotę ogłaszam najgorszym dniem DO... DO... DO... (powtarzać w rytmie forfitera, który "płynie mi do... do...") nocnego roweru.
Jako tako jeszcze wygląda Żoliborz.

A najgorszym mostem do wracania na prawą stronę stolicy wieczorową porą jest Most Gdański. Przez całą długość jego odbywa się jakaś paranoidalna orgia schizofrenicznych ślubnych sesji fotograficznych.
Most ten jest moim ulubionym, tym większy rzyg odczuwam, mijając te żeno-scenki. No to dziś wróciłam sobie Śląsko-Dąbrowskim, który też uwielbiam.
Dżenereli mam mocno ciepłe uczucia do dzisiejszego nocnego pedałowania.

Dane wyjazdu:
52.17 km 0.00 km teren
02:39 h 19.69 km/h:
Maks. pr.:37.00 km/h
Temperatura:18.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 16 m
Kalorie: 1014 kcal

Piątek po raz drugi, czyli jak nie załatwia się spraw

Piątek, 19 sierpnia 2011 · dodano: 24.08.2011 | Komentarze 2

No bo ludzie ustawili się tego wieczora po coś. Po to, żeby Goro mógł za mym wstawiennictwem kupić se suport do swojej już latającej na boki korby.
Po to, żeby zagrać na palcach i na nosie burzy, która przetoczyła się nad miachem.
Po to, żeby pojeździć.
Najeść się.
Napić.
No i w tym składzie jeszcze się pośmiać.

A skład był taki: Niewe, któremu burza wyniosła z domu i prąd i zasięg, Goro, który przeczekiwał opad atmosferyczny i mój dojazd w pracy i ja czyli JA.

NIE KTO INNY.

W zasadzie załatwilim całe gówno. Bo w eXie na Śniegockiej było całe gówno, na dodatek było późno, na dodatek temu Goru niby zależało na nowym suporcie, ale nie aż tak, żeby zapierniczać z Solca na Ursynów, zamiast tego zachciało mu się jeść i tym sposobem wylądowaliśmy w Centrum, gdzie Goro wtrząchnął kebaba. No to i mnie głód przyssał. Niewe ponoć też. Łatwo można wydedukować, że 15 minut później byliśmy na Ochocie, na Barskiej i przy skomplikowanej operacji zaopatrzeniowej wypiliśmy po izobro i wciągnęliśmy pizzę (jedna była przewykurwiaszcza, bo z orzechami!). Potem już tylko przystanek Bemol, gdzie przestrzegliśmy Goro przed Pawłem mtbxc, czyli opowiedzieliśmy, jak nas tenże wydymał w Euko-Olecku, wydoiliśmy po piwie (niektórzy nie poprzestali na jednym;)) i następnie przystanek dom. Dla niektórych ciemny, do którego też "A DROGA CIEMNA JEEEEEEEST".




Armagiedon i babilon. I tradżedy!

Dane wyjazdu:
59.60 km 0.00 km teren
02:47 h 21.41 km/h:
Maks. pr.:40.80 km/h
Temperatura:20.0
HR max:185 ( 96%)
HR avg:128 ( 66%)
Podjazdy: 31 m
Kalorie: 1127 kcal

Nie bo nie

Czwartek, 18 sierpnia 2011 · dodano: 24.08.2011 | Komentarze 0

Urrrrrwaaaaaaa, znowu cuś trzeszczy mi w ramie ścigacza. Wygląda na to, że Rockhopper aż prosi się o rozkręcenie co do śrubki i co do podkładki. No i ze względu na te odgłosy, znowu dystans marny. Marny jak na dzień urlopowy. Marny jak na całkiem znośną pogodę.
I wreszcie marny jak na mnie.

A poza tym nie chce mi się pisać. Mnie. Nie chce się. Nie. chce. się.

Dane wyjazdu:
74.68 km 0.00 km teren
03:36 h 20.74 km/h:
Maks. pr.:43.00 km/h
Temperatura:26.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:121 ( 63%)
Podjazdy: 22 m
Kalorie: 1355 kcal

Powrót-srowrót

Poniedziałek, 15 sierpnia 2011 · dodano: 22.08.2011 | Komentarze 0

Kuuuuuurna, dlaczego, dla-cze-go trza z fajnych miejsc wracać?

Nigdy nie dowiem się tego, ale wracać muszę zawsze.

I trzeba było wrócić tym razem też. Z Euku do Uorsou. Niestetyż.
A tak chciało się jeszcze pojeździć. Walnąć następną stówkę, wypić kilka piwek, ehhhhhhhhhhhhhh.
Ja tenże plan wypełniłam. Co prawda nie pękła stówka, a 70 km, co prawda nie po Mazurach, a we Warszawie. No i co najgorsze – bez piwka.
Ale spotkałam turlającego się na swoim kolorowych krążowniku Czarnego i też było zajebiście.

Jednakowoż mierzi mnie to, że znam tę rowerową stolicę już na wylot. Każdy krawężnik, dziurę, koci łeb. Chyba czas sprzedać wszystko i spieprzać w Bieszczady. Te hiszpańskie na przykład;).

Dane wyjazdu:
74.65 km 0.00 km teren
03:53 h 19.22 km/h:
Maks. pr.:38.00 km/h
Temperatura:23.0
HR max:187 ( 97%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy: 34 m
Kalorie: 1362 kcal

No i tak to jest, że ło i ło

Piątek, 12 sierpnia 2011 · dodano: 18.08.2011 | Komentarze 13

Od powietrza, wody, poluzowanych zacisków w hamulcach we fullu, uchowaj nas paaaaanie.
Tak, żebym już nigdy nie musiała przeżywać traumy jazdy dwudziestu paru kaemów bez działających hebli.

OK, lubię toczyć się na fullu, pozwalać światu nędznemu podziwiać mą zajebistość, czyli jechać wielce powoli, ale wolę nad tym przyspieszonym POWOLI posiadać jakąkolwiek kontrolę. A nie paskudzić sobie zbroję po sam hełm ze strachu, że oto zaraz pożegnam się i z fullem i z moją zajebistością, od której na skutek wpierdylenia się w cokolwiek większego i twardszego się oddzielę (a rozmazane po asfalcie, nawet tym najlepiej wylanym, zwłoki nie są jakoś szczególnie zajebiste, choć przyznam, że zjawiskowe).

Rzygać mi się chciało na myśl, że tempo, którym się poruszam nie jest podyktowane nawet moim lenistwem i kaprysem. I wlokłam się do Bartka na Dereniową jak żółw. Co prawda byłam zapisana na widzenie serwisowe jako ten Zulus z Nowej Zulundii potrzebujący wymiany suportu, ale skoro już dostąpiłam zaszczytu zostania obsłużoną, to zmieniłam usługę na odpowietrzanie hamulców.

Znowu spędziłam na serwisie dwie godziny. Ale spokój Bartka, którego nie umiem wyobrazić sobie wkurwionego czy złego, oraz jego złośliwe docinki – a ja lubię ludzi inteligentnie i błyskotliwie złośliwych – tak mnie zrelaksował, że nie żałowałam ani pięciu minut tam spędzonych.. Tu strzykawka do klamki, tam strzykawka do zacisku i bardzo konweniowało mi pozostawanie w atmosferze takiej pracy. Zawsze mi się wydawało, że Bartek wyłącznie centruje lub zaplata koła, bo każdego razu, kiedym nawiedzała Dereniową dłubał właśnie przy kołach. A tu proszę.
No i naprawdę, tylko brakowało mi tam Marcina, bo obaj stanowią istne jing-jang złośliwości skierowanych w moją stronę.


Zapłaciłam i wydzwoniłam Karolajnę, z którą poszlajałyśmy się tu i ówdzie, z przewagą ówdzie i niedowagą tu, po czym zagaiłam Obcego, który miał kurna dla mnie dość nietypowy prezent urodzinowy.

Chyba tylko od niego mogłam dostać hiperlekkie gumki o smaku… tfu, kuźwa! Hiperlekkie gumki z wentylem presta:D

Poplotkowaliśmy, obgadaliśmy wszystkich, Obcy wyznał mi jakieś trzynaście razy miłość i podziw dla mojej zajebistości i tylko trzy razy nawyzłośliwiał się, jeśli chodzi o wielkość mojego roweru, nawet fulla i ja pojechałam do chaty gotować makaron, mrozić EPO, bo Taki Jeden miał być po mnie nazajutrz o 5:52 RANO KUŹWA MAĆ.

Dane wyjazdu:
88.67 km 0.00 km teren
04:23 h 20.23 km/h:
Maks. pr.:46.50 km/h
Temperatura:27.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:132 ( 68%)
Podjazdy: 34 m
Kalorie: 1679 kcal

Same se napravite, pane netoperek

Czwartek, 11 sierpnia 2011 · dodano: 18.08.2011 | Komentarze 0

Im bardziej Mazovia w Euku się zbliża, tym bardziej:
- trzeszczy mi Specowy suport
- napierniczają mnie nadgarstki rozwalone Centurionowym brakiem amortyzacji
- chce mi się jeść


Z tym pierwszym wydawało mi się, że poradzę sobie najsprawniej. Niby po Szydłowieckiej masakrze HALOŁTEKOWY suport jeszcze żył, ale rzęził już jak gruźlik, któremu płuca wyginają się w chińskie dwanaście. Nadszedł czas, aby zapalić mu znicz.
Bynajmniej nie kuźwa olimpijski.

Pojechałam ja na Dereniową. Gdzie miało nie być największego jęczybuły, czyli mojego ulubionego mechanika, a jednocześnie największego antymaratonowego gderacza, czyli Marcina. Który zaś teraz kleci rowery na KENie. Miał być Bartek, który jest równie złośliwy co Marcin, ale który na moje ściganie się ma mocno wyjebane. Gila go to. A zatem nie gdera.

I wszystko się rypło, bo: przyjechał na chwilę z KENu Marcin, Bartek był zarobiony i nie miał, jak – za przeproszeniem – obsłużyć mnie i Speca, tym bardziej, że na Dereniowej nie było suportów Accenta. Wszystko wyglądało na to, że jednak miałam pojechać na KEN. I po suport i po wymianę.

- Wpisz się na jutro do zeszytu, znaczy się, ustaw się w kolejce, to Ci jutro wymienię ten suport – usłyszałam od Bartka.

Zdębiałam.
No krwa ja,
JA,
J-A, mam wpisać się do zeszytu, jak jakiś pieprzony Zulus z Nowej Zulundii.
Szczelił mnie lekuśny wkurw. I na tymże lekuśnym wkurwie, grzecznie, acz mocno dookreślenie opuściłam lokal. Nawet nie wkurwiona na Bartka, bo robota jest robota, kolejka jest kolejka, a pięćdziesiąt funtów to pięćdziesiąt funtów. A łyżka to nie widelec, czas nie guma, budzik nie sanki, krew nie woda, majtki nie pokrzywa,

A bidon nie kanister.

Ale na to, że jeszcze się tak nie stało, żeby poszło coś po mojej myśli.

I jakem już pod sklepem ładowała łeb swój w kask, zadzwonił Marcin – zapewne ruszony sumieniem wyrzuta, czy też czymś w ten deń, lub deseń – bym, przyjechała na KEN, to mi ów suport wymieni. Daleko nie miałam, ładna pogoda była, co miałam się kisić w domu. Czy też na Dereniowej. Zastanawiałam się, które z nas miało dumę do schowania do kieszeni, bo ja któregoś razu jasno dałam Czarnemu do zrozumienia, że nie tyle już walą mnie te gadki o niszczeniu sprzętu, co podkurwiają mnie niemożebnie. Z kolei Czarny zarzekł się, że newah egejn mojego wyścigowego roweru nie dotknie.

Myślę, że jest 1:0 dla mnie.

Będąc przekonaną, że to ciągle suport jęczy mi w rowerze, od razu zanabyłam accentowski wkład, podtuptałam na serwis, gdzie Marcin stwierdził, że halołtek nie ma prawa jeszcze rzęzić. Jednakowoż oczyścił wszystko, wyciągnął małą pustynię Gobi z mufy, skręcił, po czym ja polazłam na test.

Jęczało kuźwa dalej.

- Wywalamy suport – na to Marcin.

Już się pogodziłam z tym, że stówa pęknie.

Ale przyszedł Mikołaj, właściciel AirBike, zainteresował się, a co kamą z tym moim bajsiklem, nad którym Marcin ślęczy dłużej niż wg Mikołaja powinien i jął wyginać ramę w każdą stronę.

A ta jęczała niemiłosiernie. Naciskana z buta w okolicach mufy trzeszczała, jakby ktoś ją podpiłował.

- Rama jest pęknięta – mówi Mikołaj.

- Nawet mnie nie wkurwiaj – myślę już wkurwiona ja.

- Teraz trzeba tylko ustalić, GDZIE pękła ta rama – kontynuował wkurwianie mnie Mikołaj, na nowo naginając rower w każdym miejscu.

Wtedy na serwis wpadł niejaki… Nornik (rozczulają mnie te airbikowe ksywy). Na początku wysłuchał trzasków i zgodził się z diagnozą, że to już chuj szczelił ramę wyścigową mą.

Myślałam sobie: ZGINĘ TUUUUU. ZGINĘĘĘĘĘĘ.
Jednak…
Ale nieeee. Ale nieeeeeeeee!

Bo oto ów Nornik wskazał palcem swym śrubę mocowania haka przerzutki do ramy.

- A tu sprawdzaliście? – zapytał i został zaatakowany masowym, serwisowym pukaniem się w czoło, tudzież rysowaniem se na tymże czole kółek i znamion w kształcie odwróconego okręgu.
Wszystko to miało go wysłać tam, gdzie Nornika miejsce i nie odzywać się więcej, nawet jeśli wydaje mu się, że coś wie.

Ale Marcin sięgnął tam ręką swą kluczami zakończoną, Nornik psiknął tam MuggOffem, Marcin śrubę dokręcił. I nastała cisza. Nornik cieszył się niemym triumfem, a wszystkich zdjęło zdziwienie, że tak hałasować mógł pieprzony hak.

No i póki co, stówa za suport została w kieszeni, bo na razie mieli wersję Accenta albo złotą albo niebieską. A ja złota nie lubię, wymieniłam wszystkie złote zęby na mleczaki, a nad morze na razie się nie wybieram, więc ten niebieski komponował mię się nie będzie. Zamówiłam czerwonego Accenta, dygnęłam wdzięcznie, zapłaciłam za serwisik i po dwóch godzinach sterczenia tam, przy Marcinie i ewidentnego przeszkadzania, mogłam oddalić się do domu.

Na koniec jeszcze zagadał mnie Wojtek Marcjoniak, sprawiający wrażenie zainteresowanego wstąpieniem mojej cienkiej zawodniczej osoby do teamu AirBike, pogadaliśmy na luzaku o zawodach i spieszywszy się do chaty, jęłam zapierniczać przez całe miasto. Bo jeszcze wieczorem ustawiona byłam w AirBike na Stegnach z Gorem, gdziem zamówiła mu koło w stroju zastępczym, bo ze swoim całkiem nieźle się pobawił.

Goro miał szczęście spore – wszyscy mają, tylko nie ja, bo jeszcze nie zdarzyło mi się, bym miała coś zrobione od ręki, a pożądane przeze mnie części znajdowały się na stanie, o czym już wspomniałam;) – gdyż niemal dokładnie takie koło, jakie sobie dla niego wymarzyłam, wyposażone w specjalny system „się kręcę się i nie zginam się w ósemkę” wisiało sobie na sklepie odrzucone przez kogoś innego jak niechciany przeszczep nerki. Nie trzeba było nawet nic przeplatać, bo otworów było tyle, ile miało być, obręcz mocna, piasta przyzwoita, Center Lock i do tego adapter na sześciośrubowe mocowanie tarcz. Podobno w wolnych chwilach to koło stepowało i szydełkowało, a jak trzeba było, to i chleba z pajęczyną zagniotło.

Zatem, Goro, mając nadzieję, że byłam pomocna, kreślę kopytkiem w powietrzu znak CheZorro i polecam się;).

Niby mam urlop, a załatwiam pińcet miliardów rzeczy. I jakieś chore kilometraże mi wychodzą. A gdzie leżenie plackiem, czytanie zaległych książek, opalanie odwróconej pandy pod oczami, dwumetrowi wysmarowani oliwą extrawerdżen Murzyni, podający mi perfekcyjnie schłodzone piwko? Gdzie Bałtyk, napierdalający zewsząd eremef efem, ryk kelnerek do głośników, że frytki raz i dwa razy gofry z FRUŻELINĄ?

Muszę sprawdzić na mapie zasięgu Ti-mołbajla, czy nie mam z nim problemów, bo coś nie może do mnie dodzwonić się ten wujek z Arabii saudyjskiej, który chce mnie adoptować i na dobry start przepisać na mnie pięciu dziesięciohektarowych pól ze złożami ropy.

Dane wyjazdu:
83.64 km 0.00 km teren
04:04 h 20.57 km/h:
Maks. pr.:42.00 km/h
Temperatura:27.0
HR max:158 ( 82%)
HR avg:133 ( 69%)
Podjazdy: 35 m
Kalorie: 1246 kcal

Stara-dupa-estem

Wtorek, 9 sierpnia 2011 · dodano: 18.08.2011 | Komentarze 9

39 postów na FB. 10 na GTalku i tylko cztery połączenia telefoniczne. Co jest z Wami, kurwa mać, ludzie, że mając numer mojego taczfona, wolicie napisać na pierdolonej tablicy odpierdalawcze STO LAT, niż zadzwonić?

Owszem. Nienawidzę gadać przez telefon. Ale cyfryzacji nie lubię o stokroć bardziej. I sprowadzania jednostki ludzkiej do poziomu jebanego awatara.


Jest wielce zastanawiające, kto będzie pamiętał, gdy usunę datę urodzenia z FB. A tak zrobię.

Takiemu mojemu hiszpańskiemu znajomemu zadzwonić chciało się. Mimo że mam go na fejsie srejsie i po taniości wyszłoby go odjebać łatwiznę z życzeniami na fejzbuku.



Enyłej. Pokręciłam po pracyz Karolajną w tempie nieco stacjonarnym, odprowadziłam ją do jej chaty, zrobiłam wkurwienną trasę nocnorowerową, po czym dałam się podpuścić stacjonującym w Warszawie innym hiszpańskim kumplom i wyjszłam na miacho spić się tequilą. Po której odpierdala mi szeroko na zwojach. Które najpewniej mi się prostują.

Aczkolwiek na okoliczność wzięcia dwóch tygodni urlopu – licząc od środy – powinno się wybić monety z moją podobizną. Jakbym przewidziała swój nazajutrzny stan.

Dane wyjazdu:
84.54 km 0.00 km teren
03:43 h 22.75 km/h:
Maks. pr.:44.00 km/h
Temperatura:24.0
HR max:165 ( 85%)
HR avg:133 ( 69%)
Podjazdy: 34 m
Kalorie: 1265 kcal

Dylematy-srylematy

Poniedziałek, 8 sierpnia 2011 · dodano: 18.08.2011 | Komentarze 6

Ja to umiem zepsuć absolutnie wszystko. Oprócz psucia ludziom urlopu (vide: Dżałorky), potrafię też zepsuć metalową kulkę, nie umiem psu dupy zawiązać, zgubię każde okulary, rękawiczki, parasol, słuchawki, zepsuję matrycę laptopa i hamulce Avid Elixir. Wracałam z tego Zegrza na jednym ledwie chwytającym heblu. Szkiurwa. No to się rano wyjaśniło, czym se we w poniedział pojadę do roboty.

To się wyjaśniło samo. A teraz niech ktoś mi wyperoruje, po co faceci targają na spacerze ze swoimi dupeczkami ich torebki? Czy chodzi tu może o cipowatość i o to, że skoro jedna osoba w tej konfiguracji tak zwaną cipę posiada, to druga nią po prostu być postanawia?