Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

we w towarzystwie

Dystans całkowity:6497.24 km (w terenie 1847.32 km; 28.43%)
Czas w ruchu:364:09
Średnia prędkość:17.67 km/h
Maksymalna prędkość:1297.00 km/h
Suma podjazdów:34710 m
Maks. tętno maksymalne:190 (166 %)
Maks. tętno średnie:174 (127 %)
Suma kalorii:191973 kcal
Liczba aktywności:106
Średnio na aktywność:61.29 km i 3h 30m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
86.52 km 7.00 km teren
03:57 h 21.90 km/h:
Maks. pr.:46.31 km/h
Temperatura:-6.0
HR max:177 ( 90%)
HR avg:141 ( 71%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1644 kcal

W Dzień Kobiet możesz se uszkodzić nogę

Czwartek, 8 marca 2012 · dodano: 21.03.2012 | Komentarze 13

Możesz też zaznać wkurwa i zelżyć kogoś na przejeździe rowerowym, uprzywilejowanym dla cię zielonym światłem. Zelżenie polega na tym, że doganiasz gościa, który nadużywa swojej zielonej strzałki, ale jednocześnie niedoużywa mózgu, doganiasz go na jego czerwonym świetle, uświadamiasz w kilku żołnierskich, powiedzmy, że uprzejmych, słowach, konstatujesz, że nie dość, że jest tłusty jak locha, to jeszcze ślepy jak kret i w poczuciu tego, że jesteś zwykłym chamem, ale chamem z uczuciem ulgi pocinasz dalej.

Czemu nie ma tygodnia bez wkurwa na bezmózgich samochodziarzy, no czemu?

Możesz też prawie zgubić czujnik prędkości Suunto, stosunkowo nietani, a wszystko dzięki poprzecieranym TRYTYTKOM. W porę się zorientowałam, że mi coś hula po szpryszkach i że tylko chwila dzieli mnie od wyskoczenia z dwóch Jagiełłów za nowy szpej.


Po robocie śmignęłam na Dewajtis, a raczej na tamtejsą trasę rowerową nadwisłową, gdzie zwykle szczelam mój, jak już kiedyś nadmieniłam – niekoniecznie ulubiony – trening. Mam se tam taką pętlę, która mi idealnie wchodzi w ZAŁOŻENIA treningowe, napiertalam ją okrągłą godzinę i mam przy tym chęć albo się zrzygać, albo umrzeć. Tym razem jednak wiem, że dziś, tego dnia czeka mnie nagroda. Robiąc trzy ostatnie okrążenia wyczuwam, jak nieopodal, por Rurą leje się dla mnie świeżuśki izobronik, sponsorowany przez Niewe i Radzia:)

Piękny jest świat:).

Jak mi się tam spieszyło! Jakże bardzo przestał smakować mi ubogi izotonik z bidonu!

Trzymając się nakazanej strefy (mam zadatki na zawodnika albo na leszcza, jeszcze nie zdecydowałam, co wybiorę), dojechałam pod Rurę, gdzie chłopaki-krzyżaki czekali na mua. Został mi udzielony dniokobietowo tulipan sztuk jeden, którego w ramach wszystkich prawideł florystycznych umieściliśmy w szklanicy pełnej Królewskiego. Niewe gdzieś ma fotę tej nowoczesnej sztuki pielęgnowania roślin.

Świat jest piękny:).

Chłopaki w atmosferze owego święta i piwa (na jedno wychodzi) snuli plany zorganizowania kameralnego i cholernie trudnego maratonu (nie znam osoby, która zaliczy wszystkie punkty kontrolne i zdoła przyjechać na metę;)), izobronki mnożyły się na stole, w Radku jął budzić się coraz większy dzik, wobec czego stwierdzilliśmy, że czas się zbierać. Nie dlatego, że nam coś nie smakuje. Nie dlatego, że nam w takim towarzystwie źle.
Nie, nie, nie.
Dlatego, że pod Rurą znajdował się jeszcze jeden tulipan, konkretnie niemal uduszony w plecaku Radka („ciepło mu tam”) dla Dżulii, którą Radziu miał PO TRASIE cmoknąć, dniokobietowo we wukadce.

No to ruszamy [celowo zmieniam używany czas dla dynamizacji opowieści;)].

Z Radka robi się prawdziwy demon. Hamuje, zarzuca kołem, kołuje zarzutem, kopie napotykane kosze na śmieci i prawdopodobnie testuje twardość butów oraz napięcie sprężyny w pedale, no robi wszystko, czego sztuka nudnej jazdy na rowerze zakazuje.

Ku mojemu zaniepokojeniu rozstajemy się na Woli, Radek jedzie zrównać swoje namiary geograficzne z namiarami wukadki, która wiezie Dżuli, my jedziemy do Domu Złego.

Mnie potem całą drogę siedzi w głowie, jak ten szajbus dotarł tam, gdzie miał.

Pewną osobę za Lipkowem podkusza jazda do domu pożarówką. Tak ładnie sunęliśmy asfaltami, że musieliśmy to spierdolić. Pożarówka w Kampinosie jest podmarznięta, nas na niej rzuca, zatem prędkości rozwijamy żadne.

A mnie w wiosennych Foxowych rękawiczkach kostnieją łapy, pieką też uszy (bez rękawiczek) i dociera do mnie, że jest pan mrozik.

I bardzo dobrze, że jest.

Bo

Jedziemy mooooże 23 km/h. Max 24. Zatem nikt nie kozaczy, nie fika, nie zgrywa giero... NIE ZGRYWA RADKA. Może jednak trzeba było? Może trzeba było wypić więcej?

Bo.
Na zmrożonej, wyżłobionej koleinie Niewe wykurwia takiego kujawiaka, że ja wstrzymuję w mojej zajebistej klatce (uwaga, zdanie zawiera lokowanie produktu) oddech. Próbuję ogarnąć, co się stało i JAK, na miłość boga (wstawcie sobie tego, który Wam pasuje) się stało. Mija dobra chwila, jak Niewe przemawia do mnie i równie dobra chwila, jak ja wreszcie wypuszczam powietrze.

- Kurwa, mój kciuk – słyszę.

Kciuk? Ky-ciuk??? - se myślę, podświetlając lampiczką (Cat Eye – uwaga, zdanie zawiera lokowanie produktu) Niewowe kolano, radośnie odkryte przez rozdarte spodnie.

Podświetlam i oczom mym ukazuje się... Nie, nie Nokia (uwaga, wpis zawiera wiecie co wiecie czego). Ukazuje mi się płat skóromięsa, który stracił integralność z resztą kolana, otworzył się jak okienko, by zaprezentować światu łękotkę i inne skarby. Na chwilę zrobiło mi się błogo, ale zobaczyłam lekkie oszołomienie na twarzy Niewe i stwierdziłam, że jak ktoś ma tu być w szoku, to lepiej, żebym nie była to ja.

Proponuję wobec tego, żebyśmy przeszli ten brakujący (i niemały) dystans z buta, jednak ujemna temperatura sprawia, że jucha nie sika z kolana, mam nawet wrażenie, że znieczula to siedlisko bólu, dzięki czemu Niewe wsiada na rower i powoli kuśtykamy, pedałując, do domu.

Nie wiem już, ile telefonów wykonałam, ile miałam pomysłów, jak to załatwić, a dodam, że pomysłów niekoniecznie realnych, bo doświadczenia to ja wielkiego nie mam. Z państwową służbą zdrowia mam tyle do czynienia, co z produktem krajowym brutto Trynidadu i Tobago i totalnie nie posiadam pojęcia, od czego zacząć i gdzie jechać. I czym, bo przecież nie po piwie samochodem.

Szczęśliwie przyszedł mi do głowy Rooter, to którego dzwonię porą nieodpowiednią i który kwadrans później prowadzi do- i zeszpitalny dyliżans. Jesteś, Człowieniu, de best Człowień in da łorld!

Co działo się na oddziale, napisał u siebie Niewe, ja tylko dodam, że po powrocie do domu złego piliśmy z Rooterem za zdrowie Niewe, które teraz jest mu bardzo potrzebne. Piliśmy do samiuśkiego rana (o 6:30 otwierałam rooterowi bramę i sprzedawałam cmoka dziękczynnego) i do samego wykończenia zapasów.

Nie wiem, czy pomogło, ale przynajmniej próbowaliśmy:)

A kciuk bolał dlatego, że jakimś fantazyjnym, nieodgadnionym sposobem, Niewe ma pokruszoną kość paliczka. Pod samym paznokciem.

Przez jazdę z prędkością marną. Nie ogarniam tego.

Jeździ się bowiem Istebne, jakieś Dżałorki, zjeżdża z kamienistego Murowańca, a sprawność traci się na płaskim odcinku Kampinosu. Przekorne, nie? Przekorne.


Dane wyjazdu:
130.21 km 20.00 km teren
05:37 h 23.18 km/h:
Maks. pr.:40.60 km/h
Temperatura:4.0
HR max:174 ( 88%)
HR avg:137 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2485 kcal

Mrozów nawiedzenie święt... tfu! Uchowaj Panie! ŚWIETNEJ! CheEvary:D

Niedziela, 4 marca 2012 · dodano: 19.03.2012 | Komentarze 18

Za ową wycieczkę dostałam od Wojtka opierdol:). Bo za długa i w ogóle ten tego. Wiedziałam, że tak będzie, nie konsultowałam moich zamiarów zatem, wierząc święcie w zasadę, że łatwiej uzyskać rozgrzeszenie niż pozwolenie.

Działa;)

Poza tym słońce świeciło tak, że byłam pewna, iż szczeznę, wybuchnę, wypatroszę kogoś/coś, jak nie spędzę w końcu całego dnia na rowerze/w towarzystwie rowerowym.

Wkurwiały mnie te ostatnie dni zwykłych dojazdów gdzieś, na ogół tylko do pracy, potrzebowałam dnia szwendania się, nawet jeśli miało to być szwendanie się pod wiatr.

Żeby ten dzień uznać za wypełniony jak należy, wstałam o brzasku, trening zrobiłam na trenażerze, bo ja na te swoje cuda mezocyklowe mam ustalone, wynalezione MOJE trasy, a wiedziałam, że tam, gdzie je zwykle cykam, będzie mi w związku z wypadem do Mrozów nie po drodze, rozstawiłam więc Tacxowe gówno, swoje przejechałam, po czym zrobiłam szybki przebiering, kąping, porwałam aparat i w drogę.

W Mrozach wiedziałam, że spotkam Niewe, Gora, Dżerrego i Radzia, zatem cel był jasny i klarowny – wychylić z chłopakami piwko. Wszyscy wiemy, jak brończyk smakuje po maratonie, wszyscy wiemy, że na zimowych edycjach Mazovii piwa, nie wiedzieć czemu, nie dystrybuują, postanowiłam zatem pozostać tą całą ZAJEBISTĄ CHE i z portfelem pełnym monet proszących o wymianę ich na buteleczki kilku zimnych przyjaciół, pojechałam w pełnym słońcu, hen przed siebie cholerną trasą na Mińsk Mazowiecki do Mrozów. Nie było źle, jeśli chodzi o samochody. Tylko trzem parchom należałby się karny kutas za wyprzedzanie na żyletkę.

Wiatr wiał mi w ryj, muzyczka w uchu świdrowała, słońce robiło wreszcie to, co do niego należy, czyli było, a ja radośnie młóciłam nożynami pod wiatr, przez wiochy (między innymi przez Mienię, która powitała mnie tabliczką MIENIA ROCKS!), wspominając, jak w tamtym roku prawiem na maraton w Mrozach się spóźniła;).

Zajechałam na metę maratonu, uprzednio napełniwszy plecak bursztynowym nektarem, przystanęłam, se przy barierkach, sprawdziłam w taczfonie, kto już na metę wjechał, kogo mam szukać, a na kogo jeszcze czekam i opstrykałam quarteza, który tym razem pełnił GŁOŚNO funkcję porządek-mana i opierdalał tych, którzy powinni zjechać na bok po tym, jak przyatakowali metę. Quartez totalnie mnię nie zauważył, uznałam zatem, że za taką potwarz pojadę mu po imieniu i wezwałam go do raportu.

Tu jeszcze nie wie, że świdrują go oczy samej Che:

Co ja paczę, oto quartez! © CheEvara


A tu fotę robi mi (nam) Pan Tata bmtwo:

Che tym razem w roli fotografera:) © CheEvara



Na metę pierwszy wpadł Radziu, kontent, że pierwszy, kontent jak cholera, nabuzowany satysfakcją i równie ufanzolony. Potem wbił Dżery, dalej Goro, ufanzolony już ponoć od początku maratonu (dlaczego, tłumaczy u siebie na blogu, polecam zapoznać się jednakowoż z moim demaskującym fakty komentarzem pod wpisem;)) i zawitał też Niewe, który jako jedyny uszanował to, co w tym moim małym plecaczkowym domku na plecach do tych jebanych Mrozów żem targała!

Spożył piwko nabożnie, tak, jak sobie to wymarzyłam, swoje notowania u mnie poprawił też Krzysiek Airbike'owy, który skorzystał z mojej piwnej gościnności i z butelczyny uronił również.

To lubię:)

Radek zadowolniony i ubłocony. Dżerry taki sam :D © CheEvara



Chłopaki z wypucowanymi sprzętami:D © CheEvara



Na metę wpadł również jakoś cuś wkurwiony obcy17, a że ja zmarzłam na tym postoju, bo trochę telepica temperaturowa była, zarządziłam, że chłopaki idą na zupę i ja – jak się okazało – też, bo Krzysiek oddał mi swój kuponik.

Ten Krzysiek:

Krzysiuńciu tralaluńciu:) © CheEvara



Przy stole jak to przy stole, nic się nie ukryje:

Zdjęcie ukradzione z Cyklopedii, a ukradzione Zbyszkowi Kowalskiemu - loff loff :) © CheEvara


Sączyliśmy, robiliśmy hałas i harmider i kusiliśmy brązowymi buteleczkami. Kusiliśmy tak, że Majka Busma aż stanęła nad naszym stołem i załkała żarłocznie nad naszym smacznie kasztelańskim losem. Gdyby przyszła wcześniej trafiłaby na całą butelę i bym jej tę butlę oddała. A na takie za późne przybywanie jest nawet ludowe powiedzenie, wobec czego Majce dostał się ino łyk.

Każdy z nas musiał się jakoś zebrać. Ja chciałam dzień na kołach spędzić, Niewe też, nawet obcykał trasę alternatywną do krajowej chyba dwójki, pożegnaliśmy się zatem z Radziem, Gorem i Dżerrym i podążyliśmy. Szlakami gdzieniegdzie mocno OFROŁDOWYMI, ale jak słusznie u siebie Niewe zauważył – lubię ja to:)

Kilka razy obkopaliśmy się w błocie, przekraczaliśmy też tory na dziko, grzęźliśmy w trawie i właśnie dlatego było zajebiście.

W Otwocku – z powodu dnia, który właśnie powoli uciekał – zdecydowaliśmy wsiąść w pociąg i dotrzeć do Zachodniego dworca i stamtąd jeszcze, znów na kołach – podążyć na Niewe ojczyzny łono.

Zmarzłam, zmęczyłam się, ale kurna. Co może być w życiu fajniejsze?


Dane wyjazdu:
13.08 km 0.00 km teren
00:44 h 17.84 km/h:
Maks. pr.:26.60 km/h
Temperatura:10.0
HR max:149 ( 76%)
HR avg:115 ( 58%)
Podjazdy: m
Kalorie: 219 kcal

No to trzecia część, zaległa tak samo, jak i ostatnie wpisy:D

Sobota, 3 marca 2012 · dodano: 19.03.2012 | Komentarze 11

Część trzecia dotyczy trzyrowerowej soboty, którą to – część, nie sobotę – miałam wrzucić jako ostatnią część, a zatem naturalną kontynuację dwóch poprzednich.

Powyższe zdanie napisałam, żeby zanudzić potencjalnego przypadkowego odbiorcę tej notatki oraz po to, żeby sprawdzić, czy jeszcze potrafię pierdolić trzy po trzy:D

W każdym razie.

Po tym jak nażarłyśmy się na sztywno u Karoliny, rzuciłam hasło, że trzeba jeszcze wykorzystać ten piękny słoneczny dzień i że idziemy jeszcze na rowery. Ja miałam plan zaposiadać w domu moje rowery wsje, a że mój full spędził część zimy u Karoliny w domu, potrzebowałam jej samej, żeby pomogła mi w dotarganiu do mnie i FSRa i Centka.

Stanęło na tym, że Karolina wsiada na Centiego, ja na fulla i jedziemy se spacerkiem na Bródno (czyli kompensacji i aktywnej regeneracji ciąg dalszy), odstawić moje bicykle. Tak, tym sposobem została u Karolajny moja kolarzówa, czyli stan posiadanych na metrażu rowerów zmianie za bardzo nie uległ:D
Ani na moim metrażu, ani na metrażu Karoli.

Ale świeciło TAKIE słońce, że dla mnie w taką pogodę przechodził tylko full. Miałam lekkiego stracha o Karolę, bo w Centku moje pedały są wyjechane już okrutnie, a to w zestawieniu z kompozycją nowych bloków i braków jeszcze umiejętności reagowania w porę i na czas groziło wyjebką.

Jakbym kurna wykrakała:)

Karolina pizgnęła o bruk w połowie drogi, może nie jakoś dotkliwie, ale z rozczarowaniem dla siebie samej i mnie. Już myślałam, że będzie pierwszą osobą, która nie zaliczy rozdziewiczającej spd gleby. Ona też tak myślała:)

Potem było już bezpiecznie.

U mnie na chacie przysiadłyśmy na malutkie piweczko, po czym dziewczyna wróciła do domu trambajajem, a ja pojechałam Centurionem jeszcze się ponawyżywać (jeden z drugim), o czym wspominałam w drugim wpisie z tegoż dnia.

No. I tak o.


Dane wyjazdu:
46.78 km 0.00 km teren
02:46 h 16.91 km/h:
Maks. pr.:23.80 km/h
Temperatura:5.0
HR max:153 ( 78%)
HR avg:114 ( 58%)
Podjazdy: m
Kalorie: 222 kcal

Soboty trzyetapowo-trzyrowerowej część druga;)

Sobota, 3 marca 2012 · dodano: 15.03.2012 | Komentarze 5

Taki rumor w Airbike na Dereniowej potrafię zrobić tylko ja, a asystować w tym potrafi mi tylko Karolina. Dwa huragany wtargnęły do sklepu.

Stanowiłyśmy niekłamaną atrakcję dla chłopaków, zwłaszcza Karolina, która par butów przymierzyła na oko osiemnaście. Ja w tym czasie bajerowałam Bartka na serwisie i uśmiewałam się, wspomniany rumor robiąc konsekwentny.

Słavciu z cierpliwością godną lepszej sprawy obsługiwał Karolę, która nie mogła przeżyć, że A ROZMIAR JEJ TO CZTERDZIEŚCI DWA.
W ramach tej fullserwisowej obsługi - chwilę po tym, jak z ust Karoliny padło sakramentalne "biorę se te buty na moje buty i ślubuję nie jęczeć, jakie to są wielkie buty" - nastąpiła wymiana pedałów na miejscu. Ja na wypadek wszelaki klucz ze sobą targałam, w razie gdyby wymiana w sklepie przez chłopaków miała stać się na skutek kilku czynników niemożliwa. Czasem tak bywa.

Jeszcze na koniec manipulacja z płaceniem, narobienie harmidru w sklepie i na serwisie raz jeszcze i w końcu wyniosłyśmy się z Dereniowej. Miałam wrażenie, że jak tylko zamknęły się za nami drzwi, w środku sklepu przeszedł tajfun oddechu ulgi, że to już za nimi i że teraz męczyć się z nami będą ci na KENie.

Po drodze spotkałyśmy Krzyśka, który śmiga w AIRBIKE.PL, gdzie pełni funkcję skarbnika, umówiłam się z nim, że nazajutrz widzimy się w Mrozach (on miał się pościgać, ja zjawić się towarzysko) i mogłyśmy z Karoliną tuptać dalej. Chwilę później Karolina spotkałą jakiegoś swojego znajomego, a mnie przychodzi do głowy, że jakby trzeba było z każdym napotkanym PO TRASIE kimś strzelić setkę, to jeszcze w tej samej godzinie ustanowiłybyśmy nową definicję hasła "pijane w trzy dupy".

A na KENIE jak to na KENIE. Ruch jak na Wall Street, zatem z lubością zaszyłam się w serwisie u Marcina i Radzia, tym bardziej, że jacyś supernowocześni rodzice, którzy przyleźli na zakupy całą familią, postanowili nie wyprowadzić na zewnątrz w celu uspokojenia DRĄCEGO MORDĘ NA CAŁY REGULATOR szkodnika.

Ja znoszę uzasadniony ryk dziecka, ale nie ryk małego pieprzonego terrorysty, któremu chodzi konkretnie o nic, ewentualnie o wkurwienie wszystkich w promieniu czterdziestu kilometrów.

Na serwisie trzy razy sięgałam po młotek, żeby ten ostry koniec umieścić w oku jebniętej matki, której najpewniej wydawało się chyba, że wszystkim ten ryk odpowiada.

Wielce zatem ucieszyło mnie przypomnienie sobie, że Pani Mama Karoliny poprosiła o kupienie gdzieś koperku do młodych ziemniaczków, z których kleciła dla nas obiad, to wyszłam na pobliski bazarek, z trudem powstrzymując pragnienie jebnięcia tych głośnych ludzi czymś odpowiednio jednorazowym.

Poszłyśmy z Karoliną na bazarek tugeda, zapewniając niesamowitą rozrywkę wizualną tym, którzy tam i coś sprzedają, i tym, którzy coś kupują. Dwie dupy w obciskach wracają z jednym pęczkiem koperku. Zaiste.

Wracają i kogo napotykają pod sklepem? Pawła mtbxc, który czekał na trzony i mózgi zgrupowania Bike Academy, czyli Grześka Golonko i Adama Starzyńskiego. Ci, którzy czytają blogaska Pawła wiedzą, że pojechali se oni, ŚWINIE! do Chorwacji z rowerami, wkurwiać wszystkich fotami w spodenkach i w trykotach z krótkimi rękawami.

Z Pawłem (który kilka dni wcześniej mnię odwiedził osobiście i w cywilu indahaus, by zapożyczyć pokrowiec na rower) wymieniliśmy serdeczne złośliwości, oplotkowaliśmy wszystko, na ile się da w tak krótkim czasie oplotkować i tyle go widziano. Pojechał. Do Chorwacji, gdzie jakieś tam KANIONY mu z ręki jadły.

No mówię Wam, dzień spotykania znajomych.

Poczekałyśmy z Karolą na Marcina, który o 14-tej kończył robotę i w takiej konfiguracji wytoczyliśmy się z KENa, Karolina klikając blokami poprzez edukacyjne (nabieranie odruchów, wiecie:)) wpinanie i wypinanie buta, Marcin fikający na swoim Stumpie i Che zakochana na nowo w Centurionie. Przy Imielinie spotkaliśmy Bartka (tego samego, z którym godzinę wcześniej na Dereniowej wbijaliśmy sobie szpilę), który fikał też, acz na swoim andżeju.

No i taka mafia (w tym ja, głaszcząca Centka po mostku i niżej też) przejechała pół miasta, gdzieś po drodze zgubiła Bartka i na Puławskiej została zatrzymana przez patrol policji, za jazdę po chodniku.

- To jakaś zorganizowana akcja? - wypaliła Karolina.
Aspirant spisujący poczucie humoru miał nieinwazyjne i nie nawiązywał interakcji z nami, choć brewka mu pykała, a i uśmieszek się gdzieniegdzie przwijał. Prawie nie zdzierżył, gdy ja na pytanie o imiona rodziców wyjawiłam mu, że Józef i Krystyna, przy czym Józef to matka, a Krystyna to ojciec, ale niech mnie nie pyta, czemu tak jest, ale ktoś tak to wymyślił i tak zostało, dokładnie tak, jak z tym znakiem zapytania, którego kiedyś nie chciało się komuś przetłumaczyć i teraz jest tak samo i po polsku, i po czesku, i po węgiersku. Generalnie dziwne, ale trzeba się z tym pogodzić.

Nstomiast koleś w tak zwanej suce, który przez RADIOLĘ sprawdzał nasze dane, ubaw miał po pas i chwilę po spisaniu całej trójki oznajmił wesoło, że będzie tym razem tylko pouczenie i zapytał:
- Czy czujecie się państwo pouczeni?

Na co głupia Che odrzekła:
- Panie PERSPIRANCIE czujemy się pouczeni jak jasna cholera! Nigdy nie byliśmy tacy pouczeni!

Czym tylko gościowi jego dobry ubaw scementowałam. Takich ludzi to ja lubię, podrażni, podrażni, a potem połaskocze:)

No. Marcin odholował nas pod samą karolinową twierdzę, nie zechciał wleźć na obiad (z tym koperkiem, z którym to tak dzielnie paradowałyśmy przez bazarek i przyległości), ja natomiast wykorzystałam tę chwilę na to, by urobić Karolinę pod kątem wykonania ostatniej części mojego niecnego planu;).

A poza tym obiad Pani Mamy to jest PAN KRÓL OBIAD Pani Mamy.

--
pe.es. Kilometraż Centurionowy jest właśnie taki dlatego, że do około piętnastu kilometrów przejechanych z serwisu do centrum z Marcinem i Karolajną doliczam późnowieczorny dystans z rundki po mieście. Musiałam. Musiałam:). Ale czwartego wpisu z tego samego dnia dziergać mi się już nie chce.


A średnia dramatyczna, ale Karolina i Marcin to osoby, z którymi powinnam odrabiać lekcję z superkompensacji:D


No i to jeszcze nie koniec;)


Dane wyjazdu:
18.40 km 0.00 km teren
01:05 h 16.98 km/h:
Maks. pr.:34.00 km/h
Temperatura:-1.0
HR max:164 ( 83%)
HR avg:126 ( 64%)
Podjazdy:246 m
Kalorie: 426 kcal

Piękny jest teeeeen świa-at! Czyli wyjazd rowerowo-nartowy

Czwartek, 23 lutego 2012 · dodano: 06.03.2012 | Komentarze 11

Ten na urlopie, nawet tak krótkim. Ale na urlopie.
Musiałam odsapnąć od wszystkiego. No dobra, prawie.
Złego słowa na treningi baj Wojciu nie powiem, potrzebowałam odetchnąć od pracy, której miałam od kwintala, potrzebowałam zmienić klimat (odwilż NAPRAWDĘ nie jest odwilży równa), potrzebowałam dobrego towarzystwa i zwykłej wolności.

NIEWSTAWANIA Z BUDZIKIEM przede wszystkim.

Tego potrzebowałam.

Jak i...

Możliwości wyboru tego, co dziś robię (zwykle codzienne życie ogranicza mi się do roweru – nie mówię, że mi z tym źle – i pracy i całej reszty), czyli tego, że mogę palnąć: MAM TO W DUPIE, IDĘ NA NARTY i zwyczajnie mam, gdzie i KIEDY iść na te narty.

I się stało. Niewe obcykał miejscówę, dzięki czemu poprzedniej nocy wylądowaliśmy w Niedzicy (a dzięki mgle, która zaczynała się od wycieraczej o włos wylądowalibyśmy samochodem NA BRAMIE prowadzącej na teren hotelu). Po podróży obfitującej w zabawy słowem (jedziemy w góŁy, będziemy przejeżdżać przez KŁaków, pójdziemy na naŁty, ŁoweŁy, zeżŁemy moskole).

Bardzo uprzejmie przywitał nas pan portier, czego zadufana hipokrytka, czyli ja (oraz najbardziej nieuprzejma osoba na świecie – też ja) nie umiałam uszanować chwilę później, już w zaciszu pokoju. Bo co z tego, że mieliśmy browarki ze sobą, któreśmy zapobiegliwie nabyli po drodze, jak w pokoju MASZYNY LODOWACIEJĄCEJ nie było.

Moja zadufana hipokryzja oraz największa w świecie nieuprzejmość objawiła się dramatycznym pytaniem rzuconym w przestrzeń, a skierowanym wiadomo, do kogo, o treści:

GDZIE LODÓWKA, CIECIU?

Pytanie ubawiło Niewe, mnie samą też. Mam bowiem tak, że wszystko, co najbardziej debilnego palnę, śmieszy mnie najbardziej.

Poradziliśmy sobie dzielnie, bowiem nie reprezentowalibyśmy z Niewe naszych narodowości godnie, gdybyśmy sami se czegoś W TAKIM BĄDŹ RAZIE, jak to się mówi, nie wymyślili.

I wobec tego informuję ja, że
Okno dachowe i dach spadzisty (bardziej podoba mi się określenie spadziowy, ale nie lepił on się od miodu ten dach;)) oraz leżący na nim śnieg mają dodatkowe funkcje, które oczywiście natentychmiast wykorzystaliśmy. O:

Wiem, że to zdjęcie jest już u Niewe, ale ajtamajtam:) © CheEvara


Czuję się strasznie pokrzywdzona tym, że Niewe nigdzie nie zaakcentował, że JA to wymyśliłam, po prawdzie nawet wkurwia mnie to strasznie, czego z kolei mua ja nie omięszkuję tego akcentować. Na ostatnią i pierwszą sylabę. JA. JA akcentuję, bo JA wymyśliłam.

Ggggghrhrttnrbl!

Wymyśliłam.

Lecim dalej.
Wiecie, co było w pierwszym dniu tego wyjazdu najfajniejsze?
Wiecie?

Czy nie wiecie?

To powiem ja Wam.

Wszystko. Zaczęliśmy od tego, co znane i lubiane.

Wyjęliśmy rowery i jak nigdy – bo przecież normalnie nie mamy z nimi w ogóle do czynienia – pojechaliśmy sobie. Najpierw obczaić stok, który mieliśmy 2 km od kwatery (w ogóle to było dość magiczne miejsce, bo do każdej miejscówy: do sklepu, na kręgle, na narty, do zapory, mieliśmy OKOŁO 2 KILOMETRY), a potem tak o, po prostu. Pokręcić.

Na stoku mnie, zupełnego leszcza (pozwolę sobie zacytować irmiga, który twierdzi, że ma zadatki na leszcza, ja w kwestii narciarstwa także) przeraził widok tego, że do trasy biegówkowej trzeba sobie wjechać na górę orczykiem (proces wkładania sobie tego czerwonego talerza pod dupę przerażał mnie chyba the most) oraz wniosek, że skoro trzeba wjechać na górę, to jakoś też trzeba stamtąd zjechać w dół i to prawdopodobnie na nartach, z którymi jakikolwiek styk miałam taki, że je przywiozłam do domu i tam na życzenie Pani Mamy założyłam („pokaż, jak się chodzi w tym” - śmieszka, kuźwa ta własna Pani Matka). To by było na tyle z mojego pojęcia o nartach, zarówno z praktycznego, jak i teoretycznego punktu widzenia.

Narty – jakie są – każdy widzi.

Takie jest moje stanowisko w tym temacie na ten dzień – wyrzekłam do Niewe i prawie jak to takie przerażone dziecko, chlipiące, przelęknione, pociągnęłam Niewe za rękaw windstoppera z błagalnym OĆ STĄD i pojechaliśmy zrobić to, co umiemy. Łoweły.

Oglądamy zaporę, a potem kusi nas niedzicki zamek. O ten o:

PACZYMY na zamek i w ogóle paczymy © CheEvara


Fałszywie kusi, bo babol w kasie zażądał forsy i zaparkowania gdzieś TYCH ROWERÓW (to ostatnie wypowiedziała z taką pogardą, jakbyśmy zajechali tam furmanką wyładowaną po brzegi gównem).

Adekwatnie do moich cech osobowościowych wyrzekłam na to życzenie pod nosem:
- Weź i spierdalaj
i zawrócilim TE ROWERY.

Nie to nie. Co to ja, ruin nie widziałam? Pffff. Takie ruiny to mi z ręki jedzą! O takie:
Ale zamek bez Che © CheEvara


Mnie przyssało, a że sklepów Niedzicy kurna nie ma, stanęło na Hajduku:

Tu zagajam i jedzonko i rowerów zaparkowanko © CheEvara


A potem zachciało nam się terenu. Grube opony są? No są. Kolce takoż? No takoż. Niewe wyszukał na tym swoim nawigacyjnym spryciarzu szlak czerwony i tam uderzyliśmy. Hahahaha. Taaaaaaak.

Udało nam się przejechać, kotwicząc co chwilę w śniegu, kolebiąc się na boki, mooooże 50 metrów.

No to rzuciliśmy rowery i postanowiliśmy wykorzystać śnieg zgodnie z jego przeznaczeniem:

Po co mi rower, jak mam siebie i sama se stwarzam rozrywkę? © CheEvara



i na brodzenie:

A śniegu po KULANA! © CheEvara


na fikołki:

Nie pamiętam W CO ten przewrót, w tył, czy w przód:) © CheEvara


i na PADY:

Niewuńcio się tapla, a czas wolno płynie;) © CheEvara



na obrzucanie się gałami, na nacieranie śniegorem (szczęśliwie nie było żółtego;)) i gdy ja już miałam mokrą dokładnie każdą część garderoby, powróciliśmy do hotelu tylko po to, by ku ubawieniu, zdziwieniu, konsternacji i podziwowi recepcjonistki (ta pani prezentowała sobą wszystkie te emocje NARAZ, naprawdę) zmienić szaty, poleźć te wspomniane wcześniej dwa kilometry Z BUTA na kręgle i bilard, gdzie dołączył do nas mały wyszczekany wyjadacz:

Po kręglach, co do których fota jest u Niewe, rozegraliśmy partyjki bilarda © CheEvara


I wrócić stamtąd wstępnie zrobionymi i ku ubawieniu, zdziwieniu, konsternacji i podziwowi wspomnianej pani na recepcji (tej samej) pójść o 21 z hakiem na biegówki na oświetloną polankę przy hotelu:)

Ja wiem, że to BIKEstats, ale zliczę moje biegówkowe.... gleby. 17 przez pierwsze pół godziny:D
Staram się oddać sobie samej honor i w ogóle, bo warunki do nauki miałam najbardziej fatalne na świecie – wieczorem padał śnieg, przez cały dzień trochę deszcz, nasza TRASA nie miała za wiele wspólnego z tymi, które się przygotowuje pod narciarstwo biegowe, bo nasz śnieg był miejscami po kolana, ale kuuuurna. Uśmiałam się, przemoczyłam, powykręcałam se stawy (przy próbach wstawania) i było zajebiście.

Co widać na załączonych obrazkach.

Jest wygodnie, co zależy od tego, jak i gdzie się leży:) © CheEvara


Gdyby ktoś nie wierzył, ja tu się nawadniam po wysiłku:D © CheEvara




Koleś w recepcji, który lampił się poprzez kamery hotelowego monitoringu na nas leżących w śniegu, na lekutkim mrozie i popijających piwko, wręcz NIE ŚMIAŁ cokolwiek powiedzieć, gdyśmy już do hotelu wrócili.

A gdy zbiegłam jeszcze do niego pożyczyć łyżeczki, żeby „potreningowo-biegówkowo” było czym wtranżolić Monte, zbladł myśląc, że wracam na śnieg. I w ogóle nie powiedział nic.

A łyżeczki dał najmniejsze, jakie miał. Jakby wiedział, że tylko takimi Monte winno być spożywane.


Dane wyjazdu:
35.00 km 32.00 km teren
03:13 h 10.88 km/h:
Maks. pr.:31.24 km/h
Temperatura:-13.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:126 ( 64%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1231 kcal

Nawet ja

Niedziela, 12 lutego 2012 · dodano: 29.02.2012 | Komentarze 9

Nawet ja tnę w człona jak Zorro i idę na łatwiznę. To chyba jedyny sposób na to, bym nadgoniła z notami. Dlatego podaję Wam link, nabijając też w ten sposób statsy Niewemu. Tam jest rilejszon, co robilim, czy pilim, czy się wywalalim, co zrobił Radek, a ja od siebie mogę dodać jedynie, że

Kuooocham Niewe

Kuoooocham Radzia

Kuoooocham Gora
I kuoooocham zlodowacony Kampinos oraz wynalazek w postaci kolcowanych opon.

Tu se poczitata i pooglądata, jak było i jak żyć.
Wpis jest mocno tendencyjny, bo za otwarciowe zdjęcie służy tam fota Che, która taszczy rower, ale zniesę to. W imię, powiedzmy, niedoczasu (sama bym sieknęła taki wpis, że sami anieli graliby mi hymni).

Chciałabym na koniec napisać, że Che AGAIN is back in town, BITCHES & BUSTARDS, ale może być tak, że znowu mi się załączy wpisowa przerwa.

Sława, rozumicie.



Dane wyjazdu:
56.86 km 0.00 km teren
02:55 h 19.49 km/h:
Maks. pr.:33.54 km/h
Temperatura:-12.0
HR max:166 ( 84%)
HR avg:141 ( 71%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1679 kcal

Skierowanko na odgruzowywanko

Wtorek, 31 stycznia 2012 · dodano: 14.02.2012 | Komentarze 13

O boziuńciu. Tego zadżebu w pracy nie da się opisać, nie ma określeń na to. Byłaby to SODOMIA I GOMORIA, gdyby był na to czas. A nie było.

Ale piknie dziękujuję tym, którzy się martwili, pisali, błagali, bym ja coś napisała. Byli też tacy, którzy błagali, żebym już nie pisała, pewnie i znalazły się też takie szuje, które ucieszyło, że ta NIEUPRZEJMA suka wreszcie przestała jeździć.

Nie ma kurwa tak łatwo, nie liczcie na to.
;)

Szkoda, że muszę o tych zajebistych mrozach pisać już w czasie przeszłym, ale w dzień, którego dotyczy ów wpis z porządnej, JEDYNEJ TAKIEJ zimy, z mrozów pozostała tylko tęsknota do nich. Minus cztery to jest taki mróz jak z obklaskiwania zabobonnie wszystkich kątów w mieszkaniu magia.

Dobrze, że przez te dwa tygodnie zapierdolu mój hiperinteligentny laptok zgrał cały internet na dysk, będę wiedzieć, co się działo.
I że mam mółwscałnta. W tym całym internecie i teraz na dysku. To wiem, że w ten wtorek, o którym szczelam właśnie wpisa, na pewno byłam w robocie i również nawiedziłam siłownię. Dobrze, że przemieszczam się niemal wyłącznie rowerem, to nie mam wątpliwości, czy jeździłam nim dwa tygodnie temu, czy nie.

Co więcej, mam Suunto, a ten nie kłamie (chyba mu założę fajnopejdża na fejsie).

Che is back in town, BITCHES!:D


Dane wyjazdu:
42.18 km 20.00 km teren
02:26 h 17.33 km/h:
Maks. pr.:37.60 km/h
Temperatura:-8.0
HR max:174 ( 88%)
HR avg:143 ( 72%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1233 kcal

Ten dzień przejdzie do historii jako…

Niedziela, 29 stycznia 2012 · dodano: 05.02.2012 | Komentarze 20

… jako dzień, w którym zbliżyliśmy się do granicy, kiedy warto zastanowić się nad zainstalowaniem sobie metodą wszycia tak zwanego SIM LOCKA.

Ponieważ Radzia nie ma na BS, z radością czynię go winnym całej sytuacji, temu zgorszeniu, degeneracji i degrengoladzie. Zresztą nie ma argumentów – przyjechał z Pruszkowa, na rowerze co prawda, ale przyjechał na pewno szlakiem tropiciela anakondy. Z Gorem, który go holował swoim wozem, udostępniając w ten sposób Radziowi tunel aerodynamiczny, przywitał się najporządniej, pewnie dlatego, że miał go najbliżej. Mnie też dostał się całkiem porządny garnitur atrakcji przytulasowych, ale z Niewe nie zdążył wejść w strefę prywatną, a już zażądał:

- DAWAJ BROWARA.

Jak kogoś takiego nie uczynić naczelnym gorszycielem trójcy pozostałych ROWERZYZDÓW??

No dobra, Goro opierał się temu zepsuciu najbardziej profesjonalnie, Niewe i ja profesjonalnie zaś UDAWALIŚMY, że się opieramy. Może dlatego, że nie mieliśmy tak przesrane jak Goro, który miał terminy i jeszcze do tego musiał wrócić furą.

Nie ociągając się zatem, po chyba zaledwie drugim piwku, jęliśmy wypakowywać swoje bicykle. Każdy cuś tam przypinał do ram/kier i był już myślami w chrzęszczącym śnieżnie Kampinosie, gdy Radzio wypalił:

- Oooooo, CZUJĘ, JAK BUDZI SIĘ WE MNIE DZIK, UUUUUUH!


Nooooo to wiadomo, że na trasie mamy Roztokę, jak nic!;)


A, zaraz, zaraz! Nie napomknęłam, iż wiktorowski Dom Zły nawiedził jeszcze - przed naszym wyjazdem w las - rooter z Burzym Synem, któremu to ROOTERU nigdy (zapamiętaj to se raz na zawsze tak jak to, iż prawa ręka to jest ta, że jak się śpi na brzuchu , to od ściany) nie wybaczę przemówienia do mnie per CIOTKA CHE.
Ciotka Che.
No karwa mać!!
DYS IS SPARTA!!

Nie mogę odeprzeć wrażenia, że rooter nam wyraźnie zazdraszczał. I bardzo dobrze. To za tę CIOTKĘ CHE.
Dziecko tak od maleńkości uczyć!
Uhhhhh.

Ubraliśmy się na znacznie niższą temperaturę i chwilę po tym, jak wyglebiłam w oblodzonej rynnie (Niewe to ma wyczucie. Jak tak, to napiertala z przodu i nie da rady go dogonić, a tu musiał być za mua i uszczelić fotę orzełka Che), zrobiło się W PEŁNYM ZIMOWYM SŁOŃCU wręcz gorrrąco. Przynajmniej mua.

A se śmigaliśmy na otwartej przestrzeni. Powinno pizgać i smagać. Na tej otwartej przestrzeni. Niewe napisze, gdzie, bo ja nie zważałam, napawając się pięknością landszaftu.

Che miała w planach zrealizowanie swojego treningu, potrzebowałam ku temu kawałka nieoblodzonego asfaltu i świętego spokoju. Chłopaki pojechali zatem sobie w krzaki, a ja zostałam robić te rzeczy, na które Możan mój najulubieńszy przewraca oczami. Już po kwadransie nienawidziłam tej wiochy, nienawidziłam asfaltu i marzyłam, żeby chłopaki już po mnie wrócili.

Wrócili. Robiąc wiochę, jak to na wiosce. Jak ja się cieszyłam, że zaraz znowu zdobędę teren. Ciul tam, że w naszym rozstrzelonym peletonie zawsze jadę ostatnia (oni kurwa nie rozumieją, co to znaczy jazda W STREFIE!:D), dobrze, że już teren.

Goro chciał mnie agitować, abym stanęła okoniem do koncepcji Radzia, by zaliczyć Roztokę, ale rozumiecie: przystanek. Roztoka. TA Roztoka. Z tą zawsze nieuprzejmą babą, ale pies tam obsikiwał babę. Z PIWEM!

Sorry, Goruńciu-Tralaluńciu!

Jaki nas – ale chyba najbardziej jednak Radzia, w którym obudził się największy z dzików – spotkał zawód, to dajcie spokój. Ta suka – przepraszam najmocniej, nie zdzierżyłam! – TA SUKA nie miała piwa. Ani w beczce, ani w szkle! I jeszcze oznajmiła nam to z kretyńskim, irytującym uśmieszkiem, wielce zadowolna z siebie.

Powinniście zobaczyć wtedy załamko-wkurwa Radzia. Powinno mu się strzelić zdjęcie i rozesłać po gminie ku przestrodze. Nie daj temu BROWERZYŹDZIE piwa, a spali wszystko w obrębie tysiąca hektarów.

Ja se spożyłam lodzika w czekoladzie (co zresztą namiętnie robię w mrozy podjeżdżając pod firmę. Stoją se na papierochach pracowe największe nieroby i ćmią, dygocząc z zimna, a ja se przypinam rower z Magnum – za przeproszeniem – w paszczy. Choć nie, największym hitem były zimą KOLORKI NA JĘZORKI;)), ale Radka mierził mój widok. On chciał piwo.

Wtedy na ratunek pospieszył mu Niewe.
- Słuchaj. Stąd do mnie NAJKRÓTSZĄ DROGĄ jest 10 kilo. A wiesz, że u mnie browarów jest moc.
- I właśnie taką drogę obierzemy – odparł Radosław, będący od historycznych Dębek je*anym oszustem, po czym zwrócił się do mnie – Che, kończ tego loda – nie zdając sobie sprawy ZUPEŁNIE z brzmienia rozkazu.

No to skończyłam.
I podążyliśmy na Wiktorów.

Goro – chwilę po wyjściu z Roztoki – niby pod drzewami dostrzegł bobra (ładne ma się zwidy z tej trzeźwości), przyłączyliśmy się do tego DOSTRZEGANIA (ja tam nic nie widziałam), nie chcąc mu, GORU, i w sumie BOBRU też, robić przykrości i jęliśmy se go, tego bobra, pokazywać palcami. Było śmiesznie, ale i tak znów hit dnia wykonał Radek, który do bobra zakrzyknął:

- E!

W sumie nie zdziwiłabym się, gdyby ten bóbr mu odpowiedział.

Jak już przestaliśmy ryć ze śmiechu, śmignęliśmy. Najkrótszą drogą, rzecz jasna, aby ulżyć Radziowi czem prędzej.

W końcu znaleźliśmy się W DOMU ZŁA. Radek dostał to, o czym marzył, nakarmił swojego dzika. Ja też, ale ciągle czuję niedosyt towarzyski związany z Gorem, bo zawsze go mało na tych ustawkach (może gdybym tak nie snuła się z tyłu, to by mi Gora wystarczyło, a tak…;)) i musiał zaraz się zmywać (acz jeszcze został wykorzystany do uzupełnienia zapasów WIADOMO JAKICH).

Musimy, Goruńciu, jakieś Dżałory znowu przyatakować. Mnie się podobało:D

I tak o. Dobrze, że Radek rano zdążył opowiedzieć nam o swoim rowerowaniu po Tunezji w ramach Afryki Nowaka, bo jak tylko zjechały na Dom Zły nowe płyny (a zatem nowe możliwości), dzik Radka splątał mu mowę. Zdołał on – Radek, w porozumieniu z wewnętrznym dzikiem – zorganizować sobie jednakowoż transport, by nie musieć z tej jaskini zepsucia wracać – powiedzmy sobie to WYMIJAJĄCO WPROST – nawalony rowerem. A po rowach wilki i Buka, oraz Antek Macierewicz.

Tak więc tak.

„Zorganizowany Transport” zastał nas w ogniu walki na gibanie biodrami, bo graliśmy w DanceStar’a. I na szczęście, że Dżuli przyjechała, bo ona jedna była w stanie ograć w denszeniu Niewe, który układy zna na pamięć, szuja.

W temacie dalszego ciągu tego kolarskiego wieczoru zamilknę. Mogą tu zaglądać dzieci, a te – zupełnie kretyńsko – staramy się w naszym kraju wychowywać w trzeźwości.
A z nią obudzone w nas DZIKI nie miały za wiele wspólnego.


Dane wyjazdu:
57.17 km 21.00 km teren
03:19 h 17.24 km/h:
Maks. pr.:33.80 km/h
Temperatura:-6.0
HR max:162 ( 82%)
HR avg:133 ( 67%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1563 kcal

Wreszcie coś innego niż do tej fabry. Ki

Sobota, 28 stycznia 2012 · dodano: 04.02.2012 | Komentarze 7

W pisaniu romantycznych notek zdecydowanie lepszy jest Niewe. Ja o sobocie mogę napisać na pewno, że a) praca mnie wkurwia, b) nienawidzę trenażera, c) pochwaliłam wkręconych.pl, a tu cały wuj załatwiłam, d) zamarznięte jezioro, a nad nim zachód słońca jest piękne i boskie i na pewno – wierzę, że Niewe wie, co mówi, bo ja w te klocki słaba jestem – romantyczne, e) nakurwowałam się pod nosem, ślizgając się na moich uparcie niezmienianych slickach;).

Rozwijać myśli, czyli podpunkty?
A se rozwinę.

Stęskniłam się za Niewe;). Niewe stęsknił się za rowerem, zatem miał mi wyjechać na tak zwane spotkanie. Wcześniej upodliłam się na trenażerze, po czym – z poczuciem dobrze spełnionej misji – zdjęłam Specka z tego posranego ustrojstwa i pojechałam, by zawitać do zakładu pracy. Musiałam nasmarować taśmę. Jak każdy kierownik. Potem wróciłam se na Bródno, zahaczając o sklep wymieniony w podpunkcie ce, ale na stanie – z rzeczy, które chciałam – mieli dokładnie nic. Ani trenażerowej opony, ani kadensiaka, ani ocieplaczy na kolana (dobra, mieli, ale w rozmiarze XXL), ani ochraniaczy na meszty. Chciałam też hample i nowe spdy.

Tak się właśnie kończy chęć zdrady sklepu, który kontraktowo karmi. Wybacz, Miko, na za tydzień napiszę siedemset razy: NIE BĘDĘ MIEĆ SKLEPÓW CUDZYCH PRZED AIRBIKE.

I w ten sposób zakończyły się tegodniowe generatory wkurwu. Bo pocięłam na Łajktoroł Tałn (info dla raptora: na miasteczko Wiktorów). Czyli już jest fajnie. W Hornówku (ajem horni, horni, horni, horni!:D) zjechaliśmy się z Niewe, który wybrał sobie ten dzień na poszukiwanie nowych dróg. Zatem grzęźliśmy w rzężącym, chrupiącym śniegu, czasem drepciliśmy, ciągnąc za sobą rowery, ale to wszystko to jest nic przy widoku, który urwał dupę.

Widok, który urwał dupę jest u Niewe, warto się zapoznać, gdyż powinno to być zdjęcie okładkowe albumu „Tak wygląda JEDYNA SŁUSZNA zima”.

Nie żadna tam gnojna podchklapka przy minus jeden.
Piękna taka pora roku, że sobie pozwolę na takie frywolnie szczere spostrzeżenie.
A jara mnie to, że idą wydżebiste mrozy.
Jak wydżebiste mrozy będą miały fanpejdża na FB, to kliknę, że lubię, a nawet se subskrybuję (czy subskrybnę? Zapytam raptora, pewnie mi wyjaśni:D)


A jutro…
A JUTRO OBUDZĄ SIĘ W NAS DZIKI!:D
A w temacie zajumanego czujnika kadencji przypomniało mi się, iż mam przecież zacny song na tę okoliczność. Proszzzę:



Glaca zawsze na temat.


Dane wyjazdu:
42.64 km 0.00 km teren
02:06 h 20.30 km/h:
Maks. pr.:32.68 km/h
Temperatura:-2.0
HR max:161 ( 82%)
HR avg:131 ( 66%)
Podjazdy: m
Kalorie: 818 kcal

I z kim se pośmigałam?

Poniedziałek, 23 stycznia 2012 · dodano: 25.01.2012 | Komentarze 16

A z Panem Ojcem Olgi, która to mnie wyhaczyła w piątek w PIZZERNI, jak to się mówi, prawda.
Oczywiście poczęstowaliśmy się całym kwartalnym (bo mniej więcej raz na tyle udaje nam się pokręcić i to głównie z przypadku) pakietem złośliwości, ale mam lekutkie wrażenie, że ja to lubię, Jarek lubi, to czemu sobie żałować. Prawda.
Ten tego ten.

Razem z porannym (buhahaha, popopłudniowym raczej) przebieg wyszedł mi JAK NA MNIE marny, ale mam zasadniczo zajeb i niedoczas i kryzys związany z tym mokrym gównem naulicznym.

Ale upiekłam już ciasto, zrobię se spódniczkę z piór, odtańczę jakiś taniec nad ogniskiem z młodych brzózek i może kurrrwa przywołam mróz. Mróz. A nie jakąś pedalską popierdółkę, rzędu minus CZECH. Do Czech to ja po Radegasta jeżdżę. Prawda.

Chyba se kupię jakiegoś sztywnego WIDHELCA do Centuriona. Na tym niewiele już zdziałam, na zmianę z Rockhoppa przy obecnych warunach nieco za wcześnie, a nadgarstki mam znowu rozprute. Nie wiem, czy dziękować za to właśnie zrypanemu amortyzatorowi, czy młodzieńczemu nawalaniu w piłę ręczną. Czy może bogowi (bogu) nadgarstków, tak zwanemu NADGA RA?

Śniły mi się truskawki. Kurwa mać.