Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
37.20 km 0.00 km teren
01:27 h 25.66 km/h:
Maks. pr.:44.00 km/h
Temperatura:24.0
HR max:161 ( 83%)
HR avg:131 ( 68%)
Podjazdy: 17 m
Kalorie: 727 kcal

Poranna tempówka kontrolująca tętno i centry:D

Poniedziałek, 29 sierpnia 2011 · dodano: 02.09.2011 | Komentarze 4

Strasznie mnie SRANA korciło sprawdzić, co w Rockhopperze będzie do zrobienia po maratonie. No to się rzuciłam. SRANA. Żeby sprawdzić;).

I do zrobienia jest kompletna centrancja.

Tył mi już lekutko bije. A w ogóle to już mi odbija.
No i kończą się klocuszki z tyłu.


Wszystko tak wiruje, przyspiesza, spirala się dokręca:D:D

Dane wyjazdu:
85.00 km 65.00 km teren
03:53 h 21.89 km/h:
Maks. pr.:63.00 km/h
Temperatura:24.0
HR max:178 ( 92%)
HR avg:159 ( 82%)
Podjazdy:1380 m
Kalorie: 2101 kcal

Mazovia w Skarżysku, czyli kurzył Jerzy na urwisku lub też użył Jerzy na kur… niku!:)

Niedziela, 28 sierpnia 2011 · dodano: 30.08.2011 | Komentarze 53

Ależ to był dla mnie maraton, uhuhuhuhuhu!
Ależ mi noga kręciła, ależ mi łyda ciągnęła. Ja pierdaczam!

Zajebiście zadowolonam. Wielce.

Skąd ta forma, to sama nie wiem. Nie zmienia to faktu, że jestem mocniutko zadowolona.

Ale ale. Wiem, że wszyscy lubicie tu wleźć, doznać rozkoszy intelektualnych, czytając zajebisty wpis, więc napiszę, jak to było od początku.

Dziewiątego sierpnia roku pańskiego 1982 na świat przysz… eeeeee… na świat wyjechała na rowerze Wasza ukochana Che. 29 lat później przyszło jej do głowy przejechać se maraton w Skarżysku. Co się będzie w domu kisić – pomyślała se. I pojechała. Dzieki wsparciu pana Gora, który tego dnia robił za drajwera, w towarzystwie pijaniusieńkiego (naprawdę, chłopak od piątku dawałł z siebie wszystko;)) Niewe i Radka, który zawstydził wszystkich swoim czyściusienieńkim Garym Fisherkiem.
Czystszy był tylko mój Szpecyk.

No i tak. Tenże wesoły skład czterech przekrzykujących się zrytych umysłów zaowocował kopalnią tekstów, których kuźwa nie pamiętam. Ale było epicko i sprośnie. Tak jak lubię;).

W Skarżysku byliśmy niemal na styk, tym razem odpuszczając rozgrzewkę. Z dwóch powodów – z braku czasu. I z braku czasu. No i może jeszcze dlatego, że zabrakło nam czasu. Jak łatwo policzyć, z dwóch powodów zrobiły się 2,5.

Właściwie to czasu wystarczyło nam tylko na wejście do sektorów. Ja i Radziu wtuptaliśmy do trzeciego, a Goro i Niewe gdzieś dalej. Wymieniliśmy się z Radkiem strategiami – moja była taka, że mówię mojemu trzeciosektorowemu pociągowi: masz ten start, masz te fundusze, masz te rozgrzewki, ja cię serdecznie pierdolę. I nie gonię za tymi harpaganami, bo w Supraślu goniłam, w Ełku goniłam i to całe gonienie skończyło się zawałem, trachykardią, dolomitem i bondziornem. Jak łatwo można się domyślić – nie skończyło się to najlepiej.

Radek plan na start miał dokładnie ten sam, choć jak ruszyliśmy, próbował mnie urwać. Taki kolega! Taki michałek! Nie chowałam jednak urazy. Jechałam sobie zatem spokojniuśko, jechałam sobie swoje, ale tak jakoś miałam wrażenie, że nawet dwóch trzecich mojej dostępnej na wtryskarce mocy nie wykorzystuję. To depnęłam. I dogoniłam Radzia, który wyrzekł JEDYNIE na mój widok:
- Ooooooooooo
Na takie dictum mogłam tylko rzucić się do przodu.
I tak na lajcie sobie wyprzedzałam wszystkich.

Z małym wyjątkiem zwanym Olgą Niewiarowską, która już zgodnie z tradycją, acz tym razem wcześniej niż zwykle wzięła i mnie pognębiła swoim turbodoładowaniem z nóg.

Jestem już z tym pogodzona, nawet szczerze mówiąc, wyczekuję tego momentu. Nawet lubię to;).

Nie wiem, czyje koło złapałam, ale SIĘ NIE PUSZCZAM:) © CheEvara



Wyrwała dziewczyna do przodu, ja próbowałam złapać jej koło, które po chwili urwałam, ratując mojego Naftokorowego ulubieńca, Pana Gąsienicę, czyli Maćka Zielonkę, którego los doświadczył kapciochem.

Obcy, dętka, którą dostałam od Ciebie jest teraz w Sopocie, w kole gwiazdy Naftokoru. Czyli też w dobrym miejscu.

To był mój pierwszy pitstop. Drugi zaliczyłam przed genialnym, długim szuterkowym podjazdem, bo luzowała mi się śruba zacisku sztycy, zjeżdżało mi siodełko i coraz bardziej obcierałam sobie kolanami brodę. I po drodze suty (informacja dla Gora, który jak ta woda, drążąca poprzez wieki skały, ostatnio dociekał, czy obtarłam sobie kiedyś suty, czy też – jak mawia jeden z moich ulubionych mechaników – NYPLE). Nie tylko nie chciałam zajechać sobie tych sutów, co żal mi było kolan, zatrzymałam się. Szybkozamykacz jest zdecydowanie lepszym rozwiązaniem na takie okazje. Bo zanim trafiłam imbusem we śrubę, objechali mnie ci, których tak pieczołowicie wyprzedziłam. Oraz dojechali ci, którzy pieczołowicie gonili, na przykład taki theli. No i Elka Molenda z Plannji, która w Ełku była wiadomo która.

Ooooooooooooooo, nie, nie dzisiaj, kochana – wyszemrałam wściekle i pierdolnęłam w pedały. I na tymże długim, zajebistym szuterkowym podjeździe wyprzedziłam Elkę, theli’ego, a nawet Bogdana z Gerappy.

Hahahaha, uciekłam theli'emu, emu, emu, emu:) © CheEvara




Wyobraźcie sobie zatem, jaką miałam nogę.

Już? Macie to?

To teraz wyobraźcie sobie, jak mnie to podjarało i jakiej nogi dostałam jeszcze dzięki temu.

Teraz sobie myślę, że gdybym kilka razy wyprzedzała bezwzględnie niektórych leniwców, którzy wlekli się przede mną, a nie grzecznie czekała na miejsce, to bym dojechała Agę Zych, która na metę wjechała trzy minuty przede mną. Bo zapierniczałam jak dzikus nawet w tych błotnych sekcjach.

Myślę se też, że i Olga była do dojechania.

To był mój dzień. Tyle, że ja podeszłam do tematu nieco bezjajowo. Bo z difolta założyłam, że Aga to mi jak zwykle zwiała na pińcet minut. I uznałam, że zapierniczam swoje, bo jej to na pewno nie dogonię. Trochę złam za to na siebie.

Ale teraz najlepsze. Niejakiemu Goro włożyłam ponad trzydzieści minut.

Lubię to.

Wiem, że zmagał się z dętką, ale nawet jeśli. Odliczając to, to i tak jest bite pół godziny:).

Radkowi, który tym razem pojechał dystans dla twardzieli włożyłam nieco mniej, ale jak na mnie i na Radosława, który w którymś z pośladów na pewno ma silnik, to i tak sporo.

A NieweNiewe pijany pojechał mega. I tak szacun, bo niektórzy pojechali fita;).

Lubię te kilka powyższych akapitów.

No i o. Giemba cieszy mi się do teraz. Naprawdę. Bo i trasa była świetna, może nie na szóstkę pod względem trudności, technicznych odcinków było mało, ale była interwałowa i dała możliwość wbicia na liczniku prędkości 60 km/h na jednym z asfaltowych zjazdów. Wszystkie podjazdy zaliczyłam z siodełka – wszystkie oprócz tego, który przypominał szlaki rowerowe w okolicach Dżałorek. Te szlaki, którymi było wleczone drzewo po wycince. Wyprzedzałam na podjazdach. Spieprzałam na zjazdach.

Gdzie ja mam się udać, aby taką formę utrzymać do końca sezonu?

Na mecie czekał na mnie z aparatem Niewe:

Tu przyczajony Niewe, ukryty smok robi mi fotę na mecię:) © CheEvara


Tu zaś dokumentuje mnie ekipa muchozola:) © CheEvara


dojechał Michał z Kristoferem i w tym składzie poczekaliśmy najpierw na Radka, potem na Pana Dyrektora i w końcu na Gora. Na tego ostatniego szczególnie długo.

Tak się jeździ, robaczki.

Potem ceremonia wyglądała już standardowo – piwko:

Goro w stroju Ti-Mołbajla, który obciera suty © CheEvara


drugie piwko:

Niewe jest wreszcie wśród żywych, a Goro ciągle z obtartymi sutami;) © CheEvara



śmiechy, plotki z… Olgą, którą zaczepiłam pod tablicą z wynikami, zapoznałam przesympatyczną panią małżonkę szcygana, podtrzymałam swoje radosne stosunki towarzystkie z bikerami zapoznanymi w Mławie, no… po prostu rozkosznie byłam sobą.

Dalej to już wiadomo, dekoracja:

A ja jak zwykle się chacham:) © CheEvara


ah, wrzucę se jeszcze jedno:):

Llllubię to:) © CheEvara



miliard szpilek wbitych chłopakom, których objechałam bez litości i rozejście się. I znowu miliard szpilek wbitych chłopakom. Na parkingu cwaniacko wykpiłam się od roboty i pod pretekstem zagadania z muchozolem, któremu stuknęło OCZKO wymigałam się od pakowania mojego Szpecyka z obdartymi nędznicko chwytami. Się wygrywa, się ma ludzi do pakowania;).

A jak składam życzenia, a nie wyglądam:

Chyba bardziej czegoś żądam niż życzę:D © CheEvara



Czy muszę mówić, jak wyglądała podróż? Już w Pruszkowie, gdzie odstawialiśmy Radzia, ja byłam wstępnie najebana. Sportowiec, co? O paszy w postaci hot doga nie pisnę słowem. Musieliśmy rewelacyjnie wyglądać na tym przystatojlowymparkingu – czwórka rowerzystów, troje w trykotach, troje z piwem i fastfudami. Rewelka.

Tak naprawdę zajebiście to lubię.


Dane wyjazdu:
66.00 km 0.00 km teren
03:11 h 20.73 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Po parę rzeczy:D

Sobota, 27 sierpnia 2011 · dodano: 18.10.2011 | Komentarze 2

Dłuuuuuugo nie robiłam wpisu z tytułem wyjaśniającym cel mojej wyprawy.
No to. Pojechałam sobie do mojej nowej sympatii w Centrum Biegowym Ergo i w celach towarzyskich, i indoktrynacyjnych. Sympatia jest zażywną babeczką, która namawia mnie do biegania, zapewnia, że mimo wszystko MOGĘ biegać, mimo moich zrypanych kolan, że sprowadzi mi takie buty, które po bieganiu i zdjęciu ich z nóg, jeszcze przyniosą mi Monte z lodówki i pobiegną do sklepu (po miękkim, bo ja mogie tylko po miękkim) po piwo ze szlachcicem i szabelką na buteleczce.

No to jak tak, to tak! A jak!

Tak pokrzepiona i już mentalnie przygotowana na spory butowo-biegowy wydatek, pomknęłam po dawkę kontrastowo innych doznań. Czyli na Dereniową, nasłuchać się trzystu trzynastu złośliwości.
To lubię. Ale raz na kwartał.

Dane wyjazdu:
83.00 km 0.00 km teren
03:51 h 21.56 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Zaległy wpis. Ważny jak sama nie wiem co. Jak coś ważnego na pewno

Piątek, 26 sierpnia 2011 · dodano: 18.10.2011 | Komentarze 5

Z kapownika nie wynika, skąd, dokąd i po co, poza tym, że do i z pracy jechałam, ale przejechałam (a to wynika z kapownika, bom skrupulatnie, jak ten Żyd u Bolesława Prusa, odnotowała w buchalterze) 83 kajlometry.

Na własnej pamięci wolę nie polegać.
Na kapowniku też - jak widać - nie ma co, ale przynajmniej dystans się zachował.
Na pewno zatem strzeliłam sobie przedmaratonową REGENERACJĘ. Zupełnie w moim stylu.
Na to zżyma się i Maciek i El Mozano z APSu. Że ja nie odpoczywam.
Niedzielna (czyli ta co będzie za dwa dni na maratonie w Skarzysku) forma żaświadczy, że prawda i jasna strona mocy jest po mojej stro… yyy… jakoś w ten deseń.

Dane wyjazdu:
70.84 km 6.00 km teren
02:58 h 23.88 km/h:
Maks. pr.:45.40 km/h
Temperatura:21.0
HR max:179 ( 93%)
HR avg:149 ( 77%)
Podjazdy:197 m
Kalorie: 1242 kcal

Ale się najeździli!

Czwartek, 25 sierpnia 2011 · dodano: 26.08.2011 | Komentarze 11

Znowu. Znowu, kuźwa znowu, znów! Miało być TAKIE jeżdżenie, TAKIE pedałowanie, TAKIE Zegrze, ja już se myślałam, że będę mogła wpisać sobie stówencję. TAKĄ stówencję!

A tu hui.

Doszliśmy z Niewe do wniosku, że to wszystko przez zbyt prosty plan.
Zbyt prosty plan zawsze kusi swoją wizją zjebania się w swojej prostocie.


Na tak zwanym grupowym czasie ustawili się na późniejsze popracowe jeżdżenie DŻANEK, Niewe, Goro end Aj.

Ile z tych ustaleń wyjszło, zara Państwu wyperoruję.

Miało być tak, że Niewe jedzie po Gora, potem obaj jadą po mnie. Czyli po Che, która po pracy udała się na górkie agrykolową popodjeżdżać se.
I w tak zwanym międzyczasie też pozjeżdżać.

Deszcz, który według ICMu spaść miał wszędzie, tylko nie w Warszawie, ale jednak spadł w Warszawie, zamiast we wszędzie, nie odstraszył mnie. I choć zmokłam już w drodze z pracy na Agrykolę oraz w trakcie katowania podjazdów, ciągle chciałam jechać nad Zegrze, na które to ŻEŚMY się z chłopakami namówili.

Plan się obsrał już na etapie ustawki Niewe z Gorem.

Epicko.

Na skutek tego deszczu, który według ICMu wiecie, gdzie padał Niewe przysiadł w knajpie zwanej Grappa przy Górczewskiej i jął tam przy piwku czekać na Gora. Napisał mi nawet mesydża zwanego krótką wiadomością tekstową, gdzie właśnie się znajduje.

Ja tego smsa, czyli tej tak zwanej krótkiej wiadomości tekstowej odebrać nie mogłam będąc w ciągłym ruchu, jak ta woda, która napotykając otwór, wypływa, bo albo właśnie podjeżdżałam, albo też właśnie zjeżdżałam.

Inna sprawa, że jebany taczfon z mokrym ekranem odmawia współpracy w zakresie odblokowania ekranu. Mokrego.

Chwilę później więc zadzwonił do mnię Niewe, aby zawiadomić o zmianie lokalizacji z Grappy na pizzerię na Barskiej. Dzwonił długo i cierpliwie, bo mój jebany taczfon z mokrym ekranem odmawił współpracy w zakresie odblokowania ekranu. Mokrego. i odebrania tym samym połączenia.
Zanim się do mnie DO... DO... DO... dzwonił, zdążyłam do połowy podjechać Agrykolę, spotkać zjeżdżającą w dół Izkę, zjechać z nią na dół i tam dowiedzieć się od Niewe, że gówno będzie dziś a nie Zegrze.
I gówno będziemy mieć, a nie kanoe!

Chłopaki bowiem już zamówili pizzę.

Nie mogło nas zatem tam zabraknąć:).

I pojechałyśmy. W deszczu, mokrymi Alejami Ujazdowskimi, potem wcale nie suchszymi Jerozolimskimi.

Ja odmówiłam posługi i pizzy nie tknęłam (nie było piwa, a ja nie jestem ciotą, żeby jeść coś bez piwa), nawet mimo że Niewe zamówił tę zajebistą z orzechami i SPINACZEM. Goro, który ględził, że znowu żarcie zamiast jazdy, znowu żarł zamiast jeździć, Niewe wciągał też, Izka też.

A ja na nich patrzyłam ze zgrozą, jak to tak można się spotkać i usiąść I JESZCZE DO TEGO JEŚĆ bez alkoholu.

Bez piwa.

BEZ PIWAAAAAAAAAAAAAA!!!!

Goro jeszcze jak Goro. Ale NIEWE??

Gdyby Niewe był na fejsie, wywaliłabym go z moich znajomych z NK.

Ale.

Pizze zostały wtrząchnięte, deszcz nakurwiał srodze, sowicie i SUTO i tematy naszych rozmów WRESZCIE zeszły na te fachowe: czyli picie, dupy i suty właśnie.

Dialog namber jeden. Izka do Che:

- a od czego masz zepsuty ten nadgarstek?
- jak to od czego? Od porannego drągala!

[tuuuututututuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu!]


Dialog, a raczej monolog, a raczej PYTOLOG namber dwa.
Goro do Che:
- Che, a ty obtarłaś sobie kiedyś suty?

[tuuuuututututuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu!]

Pozostałe dialogi nie nadają się – jakby kurna te powyższe się nadawały:D – do publikacji.

Ale przynajmniej deszcz przestał nakurwiać. Sroka, która przez niemal całą naszą posiadówkę POŻERAŁA GOROWE SIODEŁKO, też przestała rozkurwiać to pożeranie.

W końcu mogliśmy pojechać. Co nie oznacza, że POJEŹDZIĆ.

Ustaw się z Niewe i Goro, a twoje statystyki pójdą się ebadź.

Wyszło mi tylko 70 km. Zgroza!

Dane wyjazdu:
52.60 km 0.00 km teren
02:48 h 18.79 km/h:
Maks. pr.:42.80 km/h
Temperatura:24.0
HR max:174 ( 90%)
HR avg:140 ( 72%)
Podjazdy: 33 m
Kalorie: 993 kcal

Ja już chcę do tego Grójca!

Środa, 24 sierpnia 2011 · dodano: 31.08.2011 | Komentarze 19

No i wróciła do roboty.
Choć najchętniej wróciłaby na taki urlop.
Na przykład na RODOS - Radosne Ogródki Działkowe Obok Spożywczego.
Uruchomiłam Centuriona, z którego dobył się jeden wielki zgrzyt. Litości.
Przysmaruję go Monte. Bo mi na przykład Monte pomaga. Nie wiem, co na to powie Faścik lub też Marcin lub też Bartek, który dostanie Centuriona do odpicowania, no ale jak mi Monte pomaga? To Centurionu nie pomoże?

Jeszcze nie zdecydowałam, gdzie wleję piwo. Oczywiście oprócz własnego gardła.


Ooooo, szybkie pytanko, kto z Was jest fejsbukowy? Bo mnie doszczętnie rozpierdala lubienie se tego, co się samemu wrzuciło na tablicę. A Was?


Ale jak już w temacie to lubcie to:

&feature=channel_video_title

Bo przyjdzie Buka i zje Wam wszystkie rodzynki. Serio! Poważka!

Dane wyjazdu:
86.30 km 0.00 km teren
03:26 h 25.14 km/h:
Maks. pr.:49.40 km/h
Temperatura:24.0
HR max:179 ( 93%)
HR avg:141 ( 73%)
Podjazdy:207 m
Kalorie: 1451 kcal

Keep calm and Hakuna Matata!

Wtorek, 23 sierpnia 2011 · dodano: 26.08.2011 | Komentarze 10

Jakem już zbłaźniła się takim dystansem jak poranne 20 kaemów, poczynione do pewnej firmy dostarczającej prąd, która twierdziłą i tak miała w systemie, że ja, CheEvara od 2009 roku nie posiadam tegoż prądu w swoim domu, jakem już się uspokoiła, powstrzymała się od chęci zabicia każdego, kto stanie na mojej drodze, osiągnęła ZEN, a kakaowy czakram zabłysnął nad moją ajurwedą gwiazdą zaranną, mogłam sobie hycnąć wieczorem na rower. Luźny wieczorny rower.

Bo ten poranny to był raczej wkurwienny.

Jak już sobie hycnęłam na ten luźny wieczorny rower, to se pomyślałam, że se popodjeżdżam. I sobie podjechałam. Górkie AgrykolowO razy pięć.

Ależ mnie zajebiście paliły uda.

Ależ mi się potem zajebiście jechało.

I weszło mi wtedy 86 zajebiście fajnych kilometrów. I zajebiście mi z tym fajnie.

Strasznie jednak sobie dałam wycisk. Ale z tym też mi fajnie.
Fajnie, nie? :)

Dane wyjazdu:
20.66 km 0.00 km teren
00:59 h 21.01 km/h:
Maks. pr.:41.60 km/h
Temperatura:26.0
HR max:184 ( 95%)
HR avg:139 ( 72%)
Podjazdy: m
Kalorie: 474 kcal

A co byście zrobili, gdybym się sprzedała?

Wtorek, 23 sierpnia 2011 · dodano: 24.08.2011 | Komentarze 24

Na przykład takiej instytucji jak Zott?

Bo tak mi się wydaje, że z lekka frajernią ode mnie wali. Za darmochę Monte firmy Zott ma reklamę na najlepszym (huehuehue) rowerowym blogu in połland. Czyli u mnie, nieprawdaż.

Ja nawet nie chcę od firmy Zott PIENIĘSY. Bo dostanę pieniąse i co z nimi zrobię? Pójdę kupić sobie Monte (i piwo – huehuehue).

Jedyne, czego chcę od firmy Zott to zapewnienia mi poczucia bezpieczeństwa, czyli takiego obrazu rzeczywistości, w którym nie ma prawa zabraknąć Monte w mojej lodówce.

Bo jak nie ma Monte w mojej lodówce, wpadam w spazm. I myślę sobie: NAJBLIŻSZY DOMU MEMU SKLEP.
I wychodzę rozedrgana w jego kierunku.
W takim stanie mogę komuś niepatrznie przypierdolić... pardon... przysolić, a tego nie chciałby nikt, a już ne pewno nie ten, który pierwszy nawinie mi się, bym rzuciła się na niego z pięśćmi, kamieniem, maczugą (którą dostałam na urodziny od) Herkulesa, nożem biwakowym, szpikulcem do lodu/grilla.


No więc wyobraźmy sobie scenę, że wychodzę z domu, bo nie mam już Monte w lodówce, co naprawdę jest nie do pomyślenia.

I choć mam świadomość, że teraz łączycie się teraz ze mną w bólu, to nie kwilcie, bo tylko ja, TYLKO JA! wiem, że taki brak Monte w lodówce boli. Nie musicie mi nic mówić.


No i idę do sklepu, w drodze do którego JAKIMŚ CUDEM nikomu nie przypierdalam. Ani nikomu nie przysalam.
Zaprawdę powiadam Wam, CUD!


I ta sielankowa sytuacja diametralnie zmienia się, gdy w sklepie, czyli u celu, czyli na miejscu, okazuje się, że Monte nie ma.

Tuuuuuutuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu! [czyli: muzyczny podkład najgorszego koszmaru klasy Gie.Przebitka na przerażoną twarz Che. Następnie przebitka na o wiele bardziej przerażoną twarz obsługi tego gównianego sklepu, która wie, że śmierć i zgliszcza są już blisko!
Ale wcześniej główna bohaterka najpierw straci oddech, potem przytomność, ale tylkona chwilę, bo jeden MOMĘT później wstanie, rażona wściekłością WSTANIE!
Po czym drze się! Na przykład wydobywa z siebie dźwięk:

Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!!!!

Albo taki o dwa tony niżej, o taki:

AAAAaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!

i co się dzieje?
Dopuszczam osobiście takie oto scenariusze:
1) Che dzwoni do Sanepidu, PIPu, PIHu, PeHa, Wigu20, EKG i WKD i każe zamknąć ten pomiot szatana, a nie sklep. Dzwoni też do Straży Pożarnej, sekcji „Strażacy Piromani”, by ci zajęli się jak trzeba taką oto gównianą placówką.

2) Che wyjmuje zza tak zwanej pazuchy składaną na osiem podręczną maczetę i wycina nią w pień cały sklepowy asortyment, gówniany – przyznajmy – bo przecież nie ma wśród niego Monte. Oszczędza jednak przy tym obsługę, dając jej szansę na odkupienie win, zrehabilitowanie się, przemianę – nie bójmy się użyć trudnego słowa – i wręcz metamorfozę w księdza Robaka.

3) Che wyjmuje zza tak zwanej pazuchy składaną na osiem podręczną maczetę i wycina nią w pień cały sklepowy asortyment, gówniany – przyznajmy – bo przecież nie ma wśród niego Monte. Nie oszczędza przy tym obsługi, aby taka sytuacja nie powtórzyła się już nigdy więcej. W żadnym innym miejscu.

4) Che siada i płacze i wtedy:
a. Na rowerze marki Specialized, model Epic przybywa Chris Cornell, nucący któryś z najzajebistszych kawałków Soundgarden, konkretnie na przykład każdy i ze specjalnej lodówki turystycznej wyjmuje PRZYNAJMNIEJ siedemnastopak Monte, bo musicie wszyscy wiedzieć, że idealne do spożycia Monte MUSI być profesjonalnie schłodzone. Żadne tam ciepłe gluty!

b. Na rowerze marki Specialized, model Epic przybywa Eddie Vedder, nucący któryś z najzajebistszych kawałków Pearl Jam, konkretnie na przykład każdy i ze specjalnej lodówki turystycznej wyjmuje PRZYNAJMNIEJ siedemnastopak Monte, bo musicie wszyscy wiedzieć, że idealne do spożycia Monte MUSI być profesjonalnie schłodzone. Żadne tam ciepłe gluty!

c. Na rowerze marki Specialized, model Epic przybywa prezes firmy Zott, nucący któryś z najzajebistszych kawałków... yyyy... Estopy, konkretnie na przykład każdy i ze specjalnej lodówki turystycznej wyjmuje PRZYNAJMNIEJ siedemnastopak Monte, bo musicie wszyscy wiedzieć, że idealne do spożycia Monte MUSI być profesjonalnie schłodzone. Żadne tam ciepłe gluty!


Jaki z tego morał? Ano taki, dziatki moje, że z każdego szamba da się wyjść.

Drugi morał jest taki, że Monte jest zajebiste, gdy jest schłodzone.

Przejdźmy teraz do następnego punktu.

Który mówi o tym, jak ważny jest sposób jedzenia Monte. Bo tak.
Na początek niech zbiorą się, o tu, po mojej lewej LEBIEGI, którzy jedzą Monte:

1) zmieszawszy tuż po oderwaniu wieczka zajebiste jasne z mniej zajebistym ciemnym, robiąc z tego bełta dla leszczy

2) w wersji Monte drink

3) w wersji KOFI DRINK (jest taki, o czym doniósł mi mój wierny Hrabia Monte Żerca Niewe)

4) może i schłodzone, ale tylko część ciemną, a jasną już nie

Jeśli tak jecie Monte, lebiegi, to won mie stont, bo jesteście pieprzonymi profanami, sługami Belzebuba i bękartami wśród świeżo narodzonych pokoleń prawidłowo rozwijających się Monte-żerców!

I wypad stąd! Wy Lucyfery bladookie!

-----
Już? Poszli?

No to czytajcie dalej, Wy kochane dziatki moje.

Bo z Monte należy postępować tak.
1) Zakupić Monte w ilości czteropaków przynajmniej sześć (zakupić - jeśli jest się leszczem, a nie CheEvarą, do której niebawem zaczną spływać kontenery, frachtowce, odrzutowce wyładowane po brzegi Monte. Firmy Zott).

2) Pierwsze dwa pudełeczka na miejscu opierniczyć, zaraz wyszczegółowię, JAK.

3) Pozostałe wstawić do schłodzenia, bacząc, by NIGDY Monte nie ustawiać denkiem do góry, gdyż wtedy się miesza i takie Monte jest niestety do wyrzucenia. Lub do zjedzenia przez morsa. Albo ktone. Z tego, co wiem, on miesza Monte. Lucyfer bladooki!

4) Kiedy już zasłużymy na następne Monte (na przykład przeczytaniem trzech najdłuższych notek na cheevara.bikestats.pl), sięgamy po Monte. Schłodzone.

5) Zapewniamy sobie święty spokój poprzez wyłączenie komórki, laptopa, światła (bo jak z ulicy zobaczą, że jesteśmy w domu, bo światło się pali, to koniec, po nastroju!).

6) Powolutku oddzieramy wieczko, które skrupulatnie, mrużąc oczy i mrucząc, wy-li-zu-je-my.

7) Odkładamy wieczko powoli i z natchnieniem należnym tej wielkiej, wiekopomnej chwili. Gdyż zaraz będziemy spożywać te oto, pobłogosławione już na etapie mielenia orzechów najwyższej jakości, dary.

8) Sięgamy po NAJMNIEJSZĄ DOSTĘPNĄ W DOMU łyżeczką, bo tylko tak możemy sobie należycie dozować przyjemność i nie doprowadzamy do zanurzenia tej łyżeczki do denka Monte. NIE MOŻE łyżeczka dosięgnąć czekoladowej części Monte! JASNE?

9) Jakby „zdzieramy” pierwszą warstwę cudownej, pysznej, kremowej jasnej części Monte. Mrużymy oczy, mruczymy, oblizując każdorazowo łyżeczkę do błysku.

10) Pilnujemy, by nie opędzlować od razu całego jasnego, bo będzie nam potrzebne. Gdy już się namruczymy, namrużymy oczy przy jedzeniu części jasnej i zostanie nam tej jasnej warstwa ostatnia (taka, że nieśmiało przebija się czekoladowa i nawet w sumie kusi), należy nabrać na łyżeczkę pozostałe Monte tak, aby suwerennie figurowała tam część jasna i ciemna. Należy pilnować, by nie zrobił się z tego bełt, bo jak się zrobi bełt, to za trzy sekundy umrzecie za karę, a 10 sekund później wymrze cała wasza rodzina, a tym męskim osobnikom, kórzy ocaleją JAKIMŚ CUDEM, nigdy już nie stanie wiadomo co!

11) Jeśli byliśmy uważni i na łyżeczce mamy SUWERENNIE funkcjonujące obie części Monte (A NIE ŻADEN TAM BEŁT!), pakujemy sobie to do buzi (ryja, paszczy, dzioba, czy to tam kto ma na stanie) i mrużąc oczy i mrucząc rozkosznie, zjadamy.

12) Siłą rzeczy za chwilę zostaje nam na dnie czyste ciemne Monte. Trudno. Odkładamy – WYLIZANĄ DO BŁYSKU - łyżeczkę, wyciągamy palec wskazujący ze spod... yyyyyy... po prostu sięgamy palcem wskazującym w głąb kubeczka, polerując go do czysta, czyli wylizując palec upaprany pysznym Monte. .

Oczywiście potem kubek wyrzucamy z innymi plastikowymi śmieciami.

Dopuszczam bardzo wersję oblizywania palca nie swojego, jeśli istnieje właściciel palca, którego (właściciela, nie palca) uznacie ku temu godnym. Palca zresztą też.

Na koniec mój osobisty dylemat.

Bo dziś niestety taki jeden arczi podważył moją teorię, twierdząc o tu, że po Monte można spożyć tylko następne Monte. I następne Monte. Nic o smaku odmiennym.

Jak to przeczytałam, złapałam się z trwogą za głowę.

Taki dobry chłopak. „Dzień dobry” powiedział. Pomógł, jak trzeba było. A tu taka tragedia. Nie mogłam uwierzyć.

Zaraz na miejscu miała być ekipa TVN i programu „Uwaga”.

No bo ja NIEMAL ZAWSZE po Monte wypijałam piwo. Czyli po słodkim gorzkie. Mieszanie doznań. Dwa światy: rozkosz i rozkosz. Prawda, jak różnie? I jak fantastycznie? Tak jak NALEŻY.

Dopuszczałam oczywiście możliwość zjedzenia po Monte kolejnego Monte (jednorazowo MOŻNA zjeść maksymalnie dwa, trzy to już profanacja), ale zawsze po tym starałam się zmieszać doznania. Czyli wypić piwo.


Ale przemyślałam sprawę.
Zatem.
Jeśli postępujecie DOKŁADNIE TAK, jak mówi moja instrukcja, daruję Wam to piwo na koniec. To piwo jest dla doświadczonych Monte-żerców. Ten stopień wtajemniczenia osiągnął już Niewe (panie prezesie firmy Zott, wie pan, co ma pan do zrobienia, prawda? Należy panu Niewe przesłać skromny odrzutowiec wyładowany po skromne brzegi Monte).

Wierzę jednak, że i Wy (Ty, Arczi, też) dojdziesz – nomen omen – do tego etapu. Do etapu spożycia Monte i po nim piwa.


I aby była to notka nadająca się na blog przecież rowerowy, napiszę, że jest to wpis na temat mojego wtorkowego pierdolenia się z pewną firmą, która dostarcza stolicy prąd. Owo pierdolenie się polegało na tym, że musiałam tam pojawić się trzykrotnie. TRZY RAZY.
Ostatniego dnia mojego urlopu.

Gdyby nie Centurion i Monte, o którym powyżej, byłoby już po nich! Bo zrobiłabym z nimi to, przy czym pomylił się Hitler. A o tym, co mało zrobił z tą firmą pan Hitler, mówi o ten pan:



:D

Dane wyjazdu:
52.16 km 0.00 km teren
01:56 h 26.98 km/h:
Maks. pr.:45.60 km/h
Temperatura:23.0
HR max:168 ( 87%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy: 36 m
Kalorie: 840 kcal

Oto jest dzień, oto jest dzień, który daaaał nam... dniodawca;)

Poniedziałek, 22 sierpnia 2011 · dodano: 24.08.2011 | Komentarze 3

Dzień, w którym przejadę tylko 40 km – zapamiętajcie se to – jest dniem, w którym obsunie się jądro ziemi i jądro ogiera ze stajni przy Wisłostradzie, tuż przy moście Grota. I będzie to katastrofalna w skutkach katastrofacja, jak sama nazwa wskazuje.

Dlatego też nie mogłam sobie pozwolić na te szkody w jądrach i jak tylko skończył padać ekspresowy deszcz, włożyłam w obciski najpierw giczołę prawą, a potem lewą, czy też odwrotnie: odwrotnie prawą (czyli lewą) i potem odwrotnie lewą (czyli prawą), no chyba, że patrzeć na to w lustrze, to wracamy do punktu wyjścia i pojechałam zmierzyć się z kolacją, sprawdzić, czy Obcy nie apdejtował może swojego wyznania, zapoznać na Puławskiej pewnego bajkera na czarnej jak noc Konie i w ciuszkach Felta i z poczuciem przeraźliwej pustyni w ryju sieknąć taką traskę o długości lekutkich ponad 50 km.


Korci mnie, żeby wrócić do biegania, ale tak: po twardym biegać nie mogę, bo moje sztuczne kolana mogą tego nie zdzierżyć, a po miękkim to niezbyt jest gdzie, no chyba, że zmienię swoje nastawienie na bardziej przyjazne dla usianych psimi kasztanami parkowych trawników.

I tak – biegać nie, bo gówna, pływać nie – bo szczochy i picze kłaki.

To równanie łatwo da się rozwiązać, że tylko rower. I może jeszcze ergometr, od którego nabawiam się hardkorowego bajcepsa jak po tylko stejkach.

Dane wyjazdu:
41.94 km 14.50 km teren
01:58 h 21.33 km/h:
Maks. pr.:37.60 km/h
Temperatura:28.0
HR max:164 ( 85%)
HR avg:128 ( 66%)
Podjazdy: 24 m
Kalorie: 795 kcal

A ja siem turlam, bo mam fulla, hahahaha

Poniedziałek, 22 sierpnia 2011 · dodano: 24.08.2011 | Komentarze 7

Sobie wyskoczyłam w dzień spocić się jak mysz, a że pogoda taka pod fullika się ukształtowała, wyskoczyłam na relaxing między chałturą a chałturą. W końcu na urlopie jestem, prawda?

Środek dnia w wakacje tez jest fajną porą na jazdę po mieście. Poza dziadkami na stalowych, rzężących składaczkach niemal nie ma nikogo. I bardzo konweniuje mi taka koncepcja.

Ponieważ wczoraj Niewe pofatygował się na Starówkę, co skrupulatnie opisał tu, by oddać mi moją zgubę, czyli pulsaka, bez którego nie umiem już jeździć, dziś ja łaskawie udałam się tam, gdzie Niewe zazwyczaj ODMAWIA, by oddać Niewemu, co Niewowskie, cesarzowi, co cesarskie (przypadkowo też tam dziś był), Rzymowi, co rzymskie i fullowi, co fullowskie (hopencje i schody w Lasku Bielańskim;)).
I tego wszystkiego wyszło mi prikrasne 42 kilo.

No i teraz ogłaszam konkursik. Co mogłam ja oddać Niewe?
Wiem, że są wakacje i komentarzy odnotowuje się nędznie, dlatego druga osoba, która dopiero za czwartym razem poda prawidłową odpowiedź dostąpi zaszczytu zjedzenia ze mnie Monte.

Tak STOI w regulaminie ogłoszonego przeze mnie konkursiku.

Hehehehehehehehehehe.