Info

Więcej o mnie.


Moje rowery
licznik odwiedzin blog
Wykres roczny

Archiwum bloga
- 2015, Styczeń5 - 42
- 2013, Czerwiec5 - 9
- 2013, Maj10 - 24
- 2013, Kwiecień11 - 44
- 2013, Marzec10 - 43
- 2013, Luty4 - 14
- 2013, Styczeń4 - 33
- 2012, Grudzień3 - 8
- 2012, Listopad10 - 61
- 2012, Październik21 - 204
- 2012, Wrzesień26 - 157
- 2012, Sierpień23 - 128
- 2012, Lipiec25 - 174
- 2012, Czerwiec31 - 356
- 2012, Maj29 - 358
- 2012, Kwiecień30 - 378
- 2012, Marzec30 - 257
- 2012, Luty26 - 225
- 2012, Styczeń31 - 440
- 2011, Grudzień29 - 325
- 2011, Listopad30 - 303
- 2011, Październik30 - 314
- 2011, Wrzesień32 - 521
- 2011, Sierpień40 - 324
- 2011, Lipiec34 - 490
- 2011, Czerwiec33 - 815
- 2011, Maj31 - 636
- 2011, Kwiecień31 - 547
- 2011, Marzec36 - 543
- 2011, Luty38 - 426
- 2011, Styczeń37 - 194
Dane wyjazdu:
106.54 km
57.00 km teren
05:19 h
20.04 km/h:
Maks. pr.:41.50 km/h
Temperatura:26.0
HR max:164 ( 85%)
HR avg:116 ( 60%)
Podjazdy:427 m
Kalorie: 1544 kcal
Ale za to po Euku, ale za to po Euku…
Niedziela, 14 sierpnia 2011 · dodano: 22.08.2011 | Komentarze 4
... pojeździć jak najbardziej chce się:).Choć strasznie demotywujące jest obudzenie się rano i ujrzenie na pierwszym planie zachęcająco reanimacyjnego piwa.
Acz wreszcie rozwiązałam zagadkę wszechśw… yyy… wszechEłku. Mianowicie ustaliłam, co robią dzwony kościelne w niedzielę o 6 rano w tymże mieście.
NAPIERDALAJĄ.
Tak, mili państwo. Nie robią absolutnie nic innego.
Może był to sygnał, że należałoby wstać i zrobić:
- pomaratonowy rozjazd
- poranną tempówkę
- po czym zasnąć znów
Do następnego napierdalania dzwonów kościelnych.
No i o.
Jak już z Niewe ustaliliśmy dnia poprzedniego, zamierzaliśmy zrobić sobie przyjemną, stukilometrową trasę po okolicach Ełku, po czym zajeżdżamy do Olecka, gdzie przecież byliśmy umówieni z Pawłem mtbxc.
Niewe, jak to Niewe, określił na mapie trasę. Zostawiłam mu to do ogarnięcia, bo ja innych map niż mapy Peru nie poważam. Wszak nawet na wyprawę po Hiszpanii zabrałam mapę Peru. Zawsze to jakaś mapa. Góry wyglądają jak góry, cieki wodne jak cieki wodne. Lasy jak lasy. A że cała reszta LEKKO się nie zgadza… Mniejsza o to;)
No i wyruszyliśmy my. Najpierw na wielce kolarskie śniadanie (jajcówka i NALEŚNIKI Z CZEKOLADĄ I ORZECHAMI:)), a potem już w teren i to taki, by nie dublować trasy wczorajszego maratonu. Czyli zamiast uderzać na zachód od Ełku, ruszyliśmy na wschód, w stronę jeziora Selmęt Wielki. Które objechaliśmy, czyniąc po drodze kilka strategicznych przystanków, najpierw na podziwianie cudów natury:

Piknie tu!© CheEvara
Potem na gaszenie pragnienia, w końcu żaden szanujący się kolarz nie może dopuścić do odwodnienia własnego organizmu:

Cuś słabo widać buteleczki;)© CheEvara
Poza tym nazwa wsi nas urzekła (Sypitki), a że nie mogliśmy znaleźć nikogo do wybitki, zmuszeni byliśmy skłonić się ku wy… tfi! Sypitce!:)
Choć pod sklepem, gdzie Łomżę nabyliśmy, towarzystwo chętne do wysprzęglenia w ryj by się znalazło.
Jak w miejscowości Bieda, w której jeden mój znajomy był przejazdem, po czym zeznał mi, iż przyjaciół tam nie poznał, za to dostał w łeb za wymądrzanie się.
Oczywiście bardzo żałowaliśmy, że nabyliśmy po jednym piwku, bo jedno to w sumie obraza majestatu i jakby podrażnienie żmiji za krótkim kijem. O tej żmiji, o:

Po pierwsze ostrzegać!© CheEvara
Sława Obcego sięgnęła nawet Mazur, ostrzega się przed nim w tutejszych lasach. Poza tym Niewe zawsze mówił, że nie ma foty z Obcym. No to ma:

Obcy przyjechał na Mazury;)© CheEvara
No i właśnie takimi okolicznościami przyrody, pięknymi szuterkami, lekutkimi wzniesieniami dojechaliśmy do Olecka. Które fajne jest, bo tam się rowerzystów szanuje:

To kurna LUBIĘ TO!© CheEvara
Tam na plaży dorwaliśmy wesołą ekipę Gerappową, zeżarliśmy nawet względny bigos, oczywiście wypiliśmy po piwku i przysiedliśmy się natenczas do dziewczyn, które przyjechały na Mazury celem wystawiania średniowiecznych inscenizacji, w ramach czego rycerze na legalu mogli brzuchacić dziewki z czworaków. Jak te podróże kurna kształcą.
Z zamiarem zawinięcia już w stronę Ełku, bo – jak łatwo się domyślić – mtbxc nawet nie zadzwonił, żeby choć odwołać ustawkę, poszliśmy na plażę, do rowerów. I równie łatwo się domyślić, jak ta próba zawinięcia do Ełku zakończyła się.
- Jeszcze po jednym? – zapytał Niewe
- Nieeee, ja już nie dam rady – powiedziała Che.
- To idę – odrzekł na to Niewe.
No i wypiliśmy jeszcze po jednym.
A potem już pojechaliśmy do Ełku, trochę terenem, trochę wąziutkimi, przeuroczymi, bo pustymi asfaltami:

Tak to ja mogie po szosie się wozić;)© CheEvara
Pod bursę zajechaliśmy zajebiście z siebie zadowoleni, w ogóle nieschetani, a nawet z poczuciem niedosytu i niedojeżdżenia, choć ze stukniętą stówką na licznikach.
Choć przez całą trasę znów najebałam się przy redukowaniu przełożeń tym moim nadgarstkiem. Ortezap-srorteza.
Aby ten dzień zaliczyć do zajebistych w pełni, poszliśmy zepsuć wieczór Gerappom. Skoro nie mogliśmy spieprzyć wolnego Pawłowi, ktoś ofiarą musiał paść.
No i tym razem do taksówki trafiliśmy sami.
Kategoria krajoznawczo, piękna stówka
Dane wyjazdu:
82.00 km
50.00 km teren
03:16 h
25.10 km/h:
Maks. pr.:56.50 km/h
Temperatura:25.0
HR max:179 ( 93%)
HR avg:164 ( 85%)
Podjazdy:510 m
Kalorie: 1840 kcal
Mazovia w Euku, czyli jak osiągnęłam ZEN
Sobota, 13 sierpnia 2011 · dodano: 22.08.2011 | Komentarze 4
Zacznę może od tego, że jak się ma kontuzję, to się odpuszcza ściganie.Po drugie segundo, combay segundo, na razie z tym nie zrobię nic, a chcą ciąć mi te chędożone nadgarstki.
Stawiam na to, że ełcką Mazovię przegrałam przez dwie rzeczy: wyżej wspomnianą, czyli zjebany prawy nadgarstek i osiągnięcie stanu „achujmitam”, o którym wspomniałam Takiemu Jednemu Niewe, w drodze do Euku, dokąd mieliśmy wyjechać o 5:52, ale nie wyjechaliśmy, bo Niewe się spóźnił.
Se pomyślałam o tym spóźnieniu: ZŁY ZNAK.
A zatem winą za wszystkie późniejsze moje niepowodzenia ponosi ten, kto się spóźnia.
Od razu mi lepiej;)
Plan na wyjazd był taki, że startujemy w Euku, olewamy Gwiazdę Mazurską i następnego dnia po maratonie robimy swoją trasę, coś po okolicach, z przerwami na postoje piwne (jak w Czechach, na szlaku rowerowym Radegasta, gdzie jeździ się od knajpy do knajpy, w której to zajebiste piwo polewają), odpoczyn i regen.
No ale żeby do tego dojszło, trzeba było ogarnąć maraton.
Mój szósty, pardon siódmy (bo moja obecna zajebistość wynika po części z posiadania już tego nadprogramowego szóstego) zmysł zniwelował kiepski plan Niewe na zalogowanie się przed maratonem na jakimś polu namiotowym. I dobrze się stauoooo.
Dzięki temu mieliśmy czas na rozkulbaczenie Niewowego wozu cygań… yyyyy… samochodu, nasmarowanie łańcuchów w bicyklach – powinniście się tego uczyć od Niewe;) – i profesjonalną sesję zdjęciową podczas rozgrzewki, którą obstawił dla nas Pijący_mleko.

Na początek portrecik:D Jaki model, taki kurna portrecik:D© CheEvara

Prawda, że moje koło jest przed kołem Niewe??© CheEvara

Tu daję Niewe na rozrzewce fory;)© CheEvara
I tu się jeszcze cieszę nawet:

A z czego ja się cieszę to nie wiem;)© CheEvara

Tu też się kurde cieszę:D© CheEvara
No, jak widać początek miałam wielce profi. Dalej dla mua było już gorzej.
I – tak jak umiem wszystko zepsuć, zapowietrzyć hamulce, co już Wam razu pewnego opisywałam – umiem też źle wystartować. Trzeci sektor powoduje, że wypstrykuję się na starcie, chcąc nadążyć za pociągami, a że średnio nadążam, to potem wszystko obsrywa mi się po szwach.
No i ten posrany nadgarstek. Gdyby to była płaska trasa i nie trzeba było redukować przełożeń, może i bym nie pogrążyła tego startu. Euk plaskaty jednakowoż nie jest. A mój nadgarstek ani nie operował manetą ani klamką. Zatem ani nie zmieniałam koronek na kasecie, ani nie hamowałam tyłem.
Dzięki temu gleby były trzy: po raz pierwszy wylądowałam w błocie, po raz drugi w polu ogrodzonym elektrycznym pastuchem, co wyprzedzająca mnie w tym momencie Olga Niewiarowska skwitowała spanikowanym i chyba nawet troskliwym „Uważaj!” i po raz trzeci w pokrzywach. No kurka wodna, motyla noga, kacze dupsko, NIGDY tyle razy nie wywalałam się, co w Euku.
Trochę na to każdorazowe zwlekanie się z podłoża czasu straciłam – zwłaszcza na zbieranie się z tych pokrzyw. Oparzony nimi miałam nawet nos;)
Tak samo czas traciłam na skomplikowaną operację zrzucania przerzutek – zamiast prawem kciukiem, zrzucałam całym nadgarstkiem, zapakowanym w ortezę. Zaprawdę, mogłam sobie odpuścić ten start.
Bo jak już totalnie straciłam władzę w łapie i wbijałam się na pagórki z przełożeń wysokich, wyprzedziła mnie Elka Molenda z Plannji. No i chuj – ZEN to ZEN. Zresztą rano, przypominam – w drodze do Euku – wyrzekłam słowa trzy: „Mam wyjebane dziś” do Niewe.
Trochę bardziej niż na ściganiu się zależało mi na dniu drugim pobytu na Mazurach, czyli zrobieniu stówki po szuterkach okołoeuckich.
No i dotarłam na metę czwarta. Bo o zapierdalającej jak pocisk Agnieszce Zych nie muszę napominać – że była pierwsza, nie?
W towarzystwie Arka, Pana Dyrektora Sportowego, który kurna pojechał Mega, oraz Michała, który nie pojechał nic, bo kostka odmówiła mu posługi, poczekałam na Niewe, któremu według moich, czyli jedynych słusznych, obliczeń wtyknęłam CZTERDZIEŚCI, CZYLI NIEOFICJALNIE 16 minut;). I gdy ten wjechał na metę, poleźliśmy na bro, pożegnaliśmy wracających tego dnia do Wawy APSowców i udaliśmy się w stronę jeziora, gdziem pozbyła się z siebie blota z wywrotki numero uno. W tym czasie Niewe wydzwonił – jak się potem okazało – najbardziej niesłownego na świecie bikera i bikestatowicza, Pawła mtbxc, który OBIECAŁ, że dnia następnego, tuż po drugim etapie Gwiazdy, odezwie się do nas, byśmy mogli się wreszcie zintegrować.
Już bardziej uprzedzić przyszłych zdarzeń nie mogę, ale co mi tam – napiszę: JAK SIĘ JUŻ NAIWNIE UMÓWICIE Z MTBXC na piwo or samting, przygotujcie sobie jakiś backup, bo wydyma Was we wszystkie dostępne otwory. I ani nie zadzwoni, żeby spotkanie odwołać. A potem wyprze się tego w żywy kamień. Wszystkiego: tego, że obiecał, tego, że miał zadzwonić.
Jako, że mojego bloga czyta zajebiście sporo osób, jestem spokojna, że już nikt nigdy przez tego pana wystawiony do wiatru (typu halny, lub też sirocco) nie będzie.
Niewe! Jak myślisz – styka, czy jeszcze po Pawle, tu oto na forum, pojechać?
Zresztą. Pojadę jeszcze przy okazji następnego wpisu. Zasłużył sobie;)
Ogarnęliśmy się z Niewe w tym jeziorze:

Tu też się cieszę, a nawet się uśmiewam;)© CheEvara

Tu też się cieszę, bo trzymam to, co trzymam;)© CheEvara
i ponieważ zawsze, jak tylko mamy możliwość zepsucia komuś pobytu, korzystamy z tego, dołączyliśmy do rodzinnej ekipy Gerappy, czyli Piotrka z przyległościami i Bogdana, który wpadł na genialny pomysł zainstalowania pod siodełkiem małej, zalaminowanej tabliczki z numerem startowym.
Na krzywy ryj dołączyliśmy do ich grillowej wyżerki, skomentowaliśmy na gorąco maraton i nie za bardzo mieliśmy koncepcję, co ze sobą zrobić: zostać na terenie mazoviowego kempingu czy jechać obadać miejscówkę wyczajoną przez Niewe, w której mieliśmy się zalogować jeszcze przed startem, czy może jednak szukać jakiegoś noclegu w stylu pokój, pensjonat itepede. Powstała zatem bardzo luźna koncepcja, by sprawić, żeby Niewe nie czuł się bezużyteczny i jego wysiłki z dni ubiegłych szukania euckiej mety nie poszły na marne. Zapakowaliśmy zatem w Niewowy wóz cygań… yyyy… samochód zadki, zabraliśmy Piotrka i udaliśmy się do pobliskich Bartoszy, niemal utykając w ebanym korku. Jakoś udało się ominąć tego armageddon i w końcu trafiamy do pożądanej mieściny i całkiem, a przynajmniej z daleka, miłej miejscówki, z kempingiem, akłaparkiem itedepe.
Ludzie najukochańsi, nie wszystko złoto, co się świeci z góry. Olaboga!
Ale byśmy się wje*ali, wiecie co?
Tuż przed bramą wjazdową, paszczą lwa, wrotami piekielnymi Niewe dostrzegł napis:
ZABRANIA SIĘ WNOSZENIA NA TEREN NAPOJÓW ALKOHOLOWYCH.
I co na take okoliczność zrobił Niewe?
Wrzasnąwszy przerażone Aaaaaaaaaaaaaaa, urwaaaaaaa!!!!, wrzucił wsteczny i
UCIEKŁ, URRRRRWA STAMTĄĄĄĄĄĄĄDDDD!!!
Przecież byśmy tam zginęli śmiercią haniebną i nadaremną!
Dobrze, że Niewe wykazał się refleksem, bo ja nie wiem, co to by było. Mnie na ten przykład sutki stanęły przerażonego dęba okoniem z oczami w słup.
Piotrek z Gerappy dostał na to niepowstrzymanego ataku śmiechu.
Jeszcze cali spoceni z tych nerwów, zbulwersowani, że jeszcze gdzieś na świecie są takie haniebne miejsca, pojechaliśmy w końcu pod adres właściwy.
Zaplanowana przez Niewe miejscówka okazała się zacna, ale na dłuższy pobyt, większą ekipą, taką, by ktoś mógł tam zostać i pilnować dobytku. Krótka narada dała wniosek, że wracamy do Euku, wbijemy na odprawę uczestników Gwiazdy, posiedzim przy ognisku i standardowo – SCHLAMY SIĘ, jak przystało na sportowców. A potem się zobaczy.
A nocleg znaleźliśmy w pustej bursie szkolnej.
Która świeciła pustkami – a co, wydam te leniwe, choć wielce sympatyczne kobitki z recepcji bursy! Wyobraźcie sobie, że babeczki z DIFOLTA mówiły wszystkim pytającym o miejsca, że tych brak. Ale Niewe chyba się wystraszyły, może postraszył je na przykład groźbą ODMOWY czegoś i dla nas miejsce się znalazło. Zapakowaliśmy rowery, po czym poczuliśmy, że kuźwa musimy szybko udać się na jakiekolwiek, byle zimne i szybkie piwo z, za przeproszeniem, kija. Przy okazji wtrząchnęliśmy kartacze.
Następnie w sklepie z małym płazem w logo, spieniężyliśmy walutę i zamieniliśmy ją na całe mnóstwo piw, którymi zamierzaliśmy doprowadzić się do stanu nieważkości. Się oraz Gerappowców.
Którzy bynajmniej już tego nie potrzebowali. Bo gdyśmy dotarli do kempingu mazovianego, wysłuchali odprawy, zdali sobie sprawę, że jest fajne ognisko, a my całkiem niefajnie nie kupiliśmy kiełby, zostali zachęceni do zadania pytań odnośnie Gwiazdy („Czarek, masz może pożyczyć dwie kiełbaski?”) zsynchronizowaliśmy swe gie-pe-er-esy z Gerappami, wstępnie nastukanymi jak Kopernik w piątkowy wieczór przed wyjściem w miacho, a tuż po igraszkach z sekstansem.
Plan został wypełniony w procentach stu. Zniszczyliśmy się i degrengolada nastąpiła, jakeśmy chcieli.
A ponieważ w całem tem układzie pijackiem to ja noszę spodnie, na mnie spadła odpowiedzialność za wezwanie drajwera. Nie wiem, jakim cudem wyguglałam w swoim taczfonie numer na taksówencję eucką, nie bardzo też jestem w stanie określić, dzięki czemu babeczka w dyspozytorni zrozumiała, gdzie ma tę taksę zapewnić, ale wszystko się udało.
I jak te nawalone nastolaty, tyle że bez poczucia winy, wrócilim, STARAJĄC SIĘ NIE ROBIĆ HAŁASU, do szkolnej bursy.
Nierobienie hałasu nie udało się w ogóle.
Amen.
Powinno się zacząć mnie leczyć;).
Foty będą jak dostanę się tylko do netu dozowanego ze SZLAUFA, nie z wiadra:)
Kategoria >50 km, Mazovia MTB Marathon, trening, zawody
Dane wyjazdu:
74.65 km
0.00 km teren
03:53 h
19.22 km/h:
Maks. pr.:38.00 km/h
Temperatura:23.0
HR max:187 ( 97%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy: 34 m
Kalorie: 1362 kcal
No i tak to jest, że ło i ło
Piątek, 12 sierpnia 2011 · dodano: 18.08.2011 | Komentarze 13
Od powietrza, wody, poluzowanych zacisków w hamulcach we fullu, uchowaj nas paaaaanie.Tak, żebym już nigdy nie musiała przeżywać traumy jazdy dwudziestu paru kaemów bez działających hebli.
OK, lubię toczyć się na fullu, pozwalać światu nędznemu podziwiać mą zajebistość, czyli jechać wielce powoli, ale wolę nad tym przyspieszonym POWOLI posiadać jakąkolwiek kontrolę. A nie paskudzić sobie zbroję po sam hełm ze strachu, że oto zaraz pożegnam się i z fullem i z moją zajebistością, od której na skutek wpierdylenia się w cokolwiek większego i twardszego się oddzielę (a rozmazane po asfalcie, nawet tym najlepiej wylanym, zwłoki nie są jakoś szczególnie zajebiste, choć przyznam, że zjawiskowe).
Rzygać mi się chciało na myśl, że tempo, którym się poruszam nie jest podyktowane nawet moim lenistwem i kaprysem. I wlokłam się do Bartka na Dereniową jak żółw. Co prawda byłam zapisana na widzenie serwisowe jako ten Zulus z Nowej Zulundii potrzebujący wymiany suportu, ale skoro już dostąpiłam zaszczytu zostania obsłużoną, to zmieniłam usługę na odpowietrzanie hamulców.
Znowu spędziłam na serwisie dwie godziny. Ale spokój Bartka, którego nie umiem wyobrazić sobie wkurwionego czy złego, oraz jego złośliwe docinki – a ja lubię ludzi inteligentnie i błyskotliwie złośliwych – tak mnie zrelaksował, że nie żałowałam ani pięciu minut tam spędzonych.. Tu strzykawka do klamki, tam strzykawka do zacisku i bardzo konweniowało mi pozostawanie w atmosferze takiej pracy. Zawsze mi się wydawało, że Bartek wyłącznie centruje lub zaplata koła, bo każdego razu, kiedym nawiedzała Dereniową dłubał właśnie przy kołach. A tu proszę.
No i naprawdę, tylko brakowało mi tam Marcina, bo obaj stanowią istne jing-jang złośliwości skierowanych w moją stronę.
Zapłaciłam i wydzwoniłam Karolajnę, z którą poszlajałyśmy się tu i ówdzie, z przewagą ówdzie i niedowagą tu, po czym zagaiłam Obcego, który miał kurna dla mnie dość nietypowy prezent urodzinowy.
Chyba tylko od niego mogłam dostać hiperlekkie gumki o smaku… tfu, kuźwa! Hiperlekkie gumki z wentylem presta:D
Poplotkowaliśmy, obgadaliśmy wszystkich, Obcy wyznał mi jakieś trzynaście razy miłość i podziw dla mojej zajebistości i tylko trzy razy nawyzłośliwiał się, jeśli chodzi o wielkość mojego roweru, nawet fulla i ja pojechałam do chaty gotować makaron, mrozić EPO, bo Taki Jeden miał być po mnie nazajutrz o 5:52 RANO KUŹWA MAĆ.
Kategoria >50 km, fullik, nocna jazda też;)
Dane wyjazdu:
88.67 km
0.00 km teren
04:23 h
20.23 km/h:
Maks. pr.:46.50 km/h
Temperatura:27.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:132 ( 68%)
Podjazdy: 34 m
Kalorie: 1679 kcal
Same se napravite, pane netoperek
Czwartek, 11 sierpnia 2011 · dodano: 18.08.2011 | Komentarze 0
Im bardziej Mazovia w Euku się zbliża, tym bardziej:- trzeszczy mi Specowy suport
- napierniczają mnie nadgarstki rozwalone Centurionowym brakiem amortyzacji
- chce mi się jeść
Z tym pierwszym wydawało mi się, że poradzę sobie najsprawniej. Niby po Szydłowieckiej masakrze HALOŁTEKOWY suport jeszcze żył, ale rzęził już jak gruźlik, któremu płuca wyginają się w chińskie dwanaście. Nadszedł czas, aby zapalić mu znicz.
Bynajmniej nie kuźwa olimpijski.
Pojechałam ja na Dereniową. Gdzie miało nie być największego jęczybuły, czyli mojego ulubionego mechanika, a jednocześnie największego antymaratonowego gderacza, czyli Marcina. Który zaś teraz kleci rowery na KENie. Miał być Bartek, który jest równie złośliwy co Marcin, ale który na moje ściganie się ma mocno wyjebane. Gila go to. A zatem nie gdera.
I wszystko się rypło, bo: przyjechał na chwilę z KENu Marcin, Bartek był zarobiony i nie miał, jak – za przeproszeniem – obsłużyć mnie i Speca, tym bardziej, że na Dereniowej nie było suportów Accenta. Wszystko wyglądało na to, że jednak miałam pojechać na KEN. I po suport i po wymianę.
- Wpisz się na jutro do zeszytu, znaczy się, ustaw się w kolejce, to Ci jutro wymienię ten suport – usłyszałam od Bartka.
Zdębiałam.
No krwa ja,
JA,
J-A, mam wpisać się do zeszytu, jak jakiś pieprzony Zulus z Nowej Zulundii.
Szczelił mnie lekuśny wkurw. I na tymże lekuśnym wkurwie, grzecznie, acz mocno dookreślenie opuściłam lokal. Nawet nie wkurwiona na Bartka, bo robota jest robota, kolejka jest kolejka, a pięćdziesiąt funtów to pięćdziesiąt funtów. A łyżka to nie widelec, czas nie guma, budzik nie sanki, krew nie woda, majtki nie pokrzywa,
A bidon nie kanister.
Ale na to, że jeszcze się tak nie stało, żeby poszło coś po mojej myśli.
I jakem już pod sklepem ładowała łeb swój w kask, zadzwonił Marcin – zapewne ruszony sumieniem wyrzuta, czy też czymś w ten deń, lub deseń – bym, przyjechała na KEN, to mi ów suport wymieni. Daleko nie miałam, ładna pogoda była, co miałam się kisić w domu. Czy też na Dereniowej. Zastanawiałam się, które z nas miało dumę do schowania do kieszeni, bo ja któregoś razu jasno dałam Czarnemu do zrozumienia, że nie tyle już walą mnie te gadki o niszczeniu sprzętu, co podkurwiają mnie niemożebnie. Z kolei Czarny zarzekł się, że newah egejn mojego wyścigowego roweru nie dotknie.
Myślę, że jest 1:0 dla mnie.
Będąc przekonaną, że to ciągle suport jęczy mi w rowerze, od razu zanabyłam accentowski wkład, podtuptałam na serwis, gdzie Marcin stwierdził, że halołtek nie ma prawa jeszcze rzęzić. Jednakowoż oczyścił wszystko, wyciągnął małą pustynię Gobi z mufy, skręcił, po czym ja polazłam na test.
Jęczało kuźwa dalej.
- Wywalamy suport – na to Marcin.
Już się pogodziłam z tym, że stówa pęknie.
Ale przyszedł Mikołaj, właściciel AirBike, zainteresował się, a co kamą z tym moim bajsiklem, nad którym Marcin ślęczy dłużej niż wg Mikołaja powinien i jął wyginać ramę w każdą stronę.
A ta jęczała niemiłosiernie. Naciskana z buta w okolicach mufy trzeszczała, jakby ktoś ją podpiłował.
- Rama jest pęknięta – mówi Mikołaj.
- Nawet mnie nie wkurwiaj – myślę już wkurwiona ja.
- Teraz trzeba tylko ustalić, GDZIE pękła ta rama – kontynuował wkurwianie mnie Mikołaj, na nowo naginając rower w każdym miejscu.
Wtedy na serwis wpadł niejaki… Nornik (rozczulają mnie te airbikowe ksywy). Na początku wysłuchał trzasków i zgodził się z diagnozą, że to już chuj szczelił ramę wyścigową mą.
Myślałam sobie: ZGINĘ TUUUUU. ZGINĘĘĘĘĘĘ.
Jednak…
Ale nieeee. Ale nieeeeeeeee!
Bo oto ów Nornik wskazał palcem swym śrubę mocowania haka przerzutki do ramy.
- A tu sprawdzaliście? – zapytał i został zaatakowany masowym, serwisowym pukaniem się w czoło, tudzież rysowaniem se na tymże czole kółek i znamion w kształcie odwróconego okręgu.
Wszystko to miało go wysłać tam, gdzie Nornika miejsce i nie odzywać się więcej, nawet jeśli wydaje mu się, że coś wie.
Ale Marcin sięgnął tam ręką swą kluczami zakończoną, Nornik psiknął tam MuggOffem, Marcin śrubę dokręcił. I nastała cisza. Nornik cieszył się niemym triumfem, a wszystkich zdjęło zdziwienie, że tak hałasować mógł pieprzony hak.
No i póki co, stówa za suport została w kieszeni, bo na razie mieli wersję Accenta albo złotą albo niebieską. A ja złota nie lubię, wymieniłam wszystkie złote zęby na mleczaki, a nad morze na razie się nie wybieram, więc ten niebieski komponował mię się nie będzie. Zamówiłam czerwonego Accenta, dygnęłam wdzięcznie, zapłaciłam za serwisik i po dwóch godzinach sterczenia tam, przy Marcinie i ewidentnego przeszkadzania, mogłam oddalić się do domu.
Na koniec jeszcze zagadał mnie Wojtek Marcjoniak, sprawiający wrażenie zainteresowanego wstąpieniem mojej cienkiej zawodniczej osoby do teamu AirBike, pogadaliśmy na luzaku o zawodach i spieszywszy się do chaty, jęłam zapierniczać przez całe miasto. Bo jeszcze wieczorem ustawiona byłam w AirBike na Stegnach z Gorem, gdziem zamówiła mu koło w stroju zastępczym, bo ze swoim całkiem nieźle się pobawił.
Goro miał szczęście spore – wszyscy mają, tylko nie ja, bo jeszcze nie zdarzyło mi się, bym miała coś zrobione od ręki, a pożądane przeze mnie części znajdowały się na stanie, o czym już wspomniałam;) – gdyż niemal dokładnie takie koło, jakie sobie dla niego wymarzyłam, wyposażone w specjalny system „się kręcę się i nie zginam się w ósemkę” wisiało sobie na sklepie odrzucone przez kogoś innego jak niechciany przeszczep nerki. Nie trzeba było nawet nic przeplatać, bo otworów było tyle, ile miało być, obręcz mocna, piasta przyzwoita, Center Lock i do tego adapter na sześciośrubowe mocowanie tarcz. Podobno w wolnych chwilach to koło stepowało i szydełkowało, a jak trzeba było, to i chleba z pajęczyną zagniotło.
Zatem, Goro, mając nadzieję, że byłam pomocna, kreślę kopytkiem w powietrzu znak CheZorro i polecam się;).
Niby mam urlop, a załatwiam pińcet miliardów rzeczy. I jakieś chore kilometraże mi wychodzą. A gdzie leżenie plackiem, czytanie zaległych książek, opalanie odwróconej pandy pod oczami, dwumetrowi wysmarowani oliwą extrawerdżen Murzyni, podający mi perfekcyjnie schłodzone piwko? Gdzie Bałtyk, napierdalający zewsząd eremef efem, ryk kelnerek do głośników, że frytki raz i dwa razy gofry z FRUŻELINĄ?
Muszę sprawdzić na mapie zasięgu Ti-mołbajla, czy nie mam z nim problemów, bo coś nie może do mnie dodzwonić się ten wujek z Arabii saudyjskiej, który chce mnie adoptować i na dobry start przepisać na mnie pięciu dziesięciohektarowych pól ze złożami ropy.
Kategoria >50 km, nocna jazda też;), trening
Dane wyjazdu:
43.74 km
0.00 km teren
01:24 h
31.24 km/h:
Maks. pr.:45.00 km/h
Temperatura:27.0
HR max:170 ( 88%)
HR avg:134 ( 69%)
Podjazdy: 30 m
Kalorie: 674 kcal
Rower:Centurion Backfire 100
Nie klikajcie kurna tak głośnooooooooo
Środa, 10 sierpnia 2011 · dodano: 18.08.2011 | Komentarze 14
O panie na niebiesiech dobry jak chleb wiejski, nomen omen, zwany Kołodziejem. O matko na firmamencie, dobra jak pomidorówka, nomen omen, zwana w Czechach POLJEWKĄ. O dzięki Wam wsiem, że mogłam rano zbudzić się bez obu rodzajów kaca, czyli w stanie kaca nieurodzaju. O dzięki, że tequila okazała się łaskawa dla mojej tępej, pustej, durnej pały.I wreszcie o dzięki, przegenialna, prze-przebiegła CheEvaro, iż urlop wzięłaś. Choć czułam się WZGLĘDNIE dobrze – czego nie można było powiedzieć o Miguelu i Escobarze, a co wywnioskowałam z porannego smsa (MUEROOOOOOOOOOOOOOOOOL:() to jednak snułam się okrutnie. Cięęęęęęęęężko było wyjść na rower. A jak już się wyszło, to cięęęęęężko było się rozkręcić. Ale jak już się rozkręciłam, to jakoś poszło. I udało się załatwić koło dla Gora, który był w potrzebie;). Od ręki.
Ależ ja jestem debilem.
Doświadczenie uczy, że doświadczenie niczego nie uczy.
A tequila uczy, że jestem debilem, czyli wracamy do punktu wyjścia.
Jakby jednak w nagrodę dostałam na urodziny od sąsiadów "Dzienniki Rowerowe".
;)
Wiecie, że David Byrne jeździ na Specu?:)
Dane wyjazdu:
83.64 km
0.00 km teren
04:04 h
20.57 km/h:
Maks. pr.:42.00 km/h
Temperatura:27.0
HR max:158 ( 82%)
HR avg:133 ( 69%)
Podjazdy: 35 m
Kalorie: 1246 kcal
Rower:Centurion Backfire 100
Stara-dupa-estem
Wtorek, 9 sierpnia 2011 · dodano: 18.08.2011 | Komentarze 9
39 postów na FB. 10 na GTalku i tylko cztery połączenia telefoniczne. Co jest z Wami, kurwa mać, ludzie, że mając numer mojego taczfona, wolicie napisać na pierdolonej tablicy odpierdalawcze STO LAT, niż zadzwonić?Owszem. Nienawidzę gadać przez telefon. Ale cyfryzacji nie lubię o stokroć bardziej. I sprowadzania jednostki ludzkiej do poziomu jebanego awatara.
Jest wielce zastanawiające, kto będzie pamiętał, gdy usunę datę urodzenia z FB. A tak zrobię.
Takiemu mojemu hiszpańskiemu znajomemu zadzwonić chciało się. Mimo że mam go na fejsie srejsie i po taniości wyszłoby go odjebać łatwiznę z życzeniami na fejzbuku.
Enyłej. Pokręciłam po pracyz Karolajną w tempie nieco stacjonarnym, odprowadziłam ją do jej chaty, zrobiłam wkurwienną trasę nocnorowerową, po czym dałam się podpuścić stacjonującym w Warszawie innym hiszpańskim kumplom i wyjszłam na miacho spić się tequilą. Po której odpierdala mi szeroko na zwojach. Które najpewniej mi się prostują.
Aczkolwiek na okoliczność wzięcia dwóch tygodni urlopu – licząc od środy – powinno się wybić monety z moją podobizną. Jakbym przewidziała swój nazajutrzny stan.
Kategoria >50 km, nocna jazda też;), zwykły trip do lub z pracy
Dane wyjazdu:
84.54 km
0.00 km teren
03:43 h
22.75 km/h:
Maks. pr.:44.00 km/h
Temperatura:24.0
HR max:165 ( 85%)
HR avg:133 ( 69%)
Podjazdy: 34 m
Kalorie: 1265 kcal
Rower:Centurion Backfire 100
Dylematy-srylematy
Poniedziałek, 8 sierpnia 2011 · dodano: 18.08.2011 | Komentarze 6
Ja to umiem zepsuć absolutnie wszystko. Oprócz psucia ludziom urlopu (vide: Dżałorky), potrafię też zepsuć metalową kulkę, nie umiem psu dupy zawiązać, zgubię każde okulary, rękawiczki, parasol, słuchawki, zepsuję matrycę laptopa i hamulce Avid Elixir. Wracałam z tego Zegrza na jednym ledwie chwytającym heblu. Szkiurwa. No to się rano wyjaśniło, czym se we w poniedział pojadę do roboty.To się wyjaśniło samo. A teraz niech ktoś mi wyperoruje, po co faceci targają na spacerze ze swoimi dupeczkami ich torebki? Czy chodzi tu może o cipowatość i o to, że skoro jedna osoba w tej konfiguracji tak zwaną cipę posiada, to druga nią po prostu być postanawia?
Kategoria >50 km, trening, zwykły trip do lub z pracy, nocna jazda też;)
Dane wyjazdu:
42.30 km
34.00 km teren
01:47 h
23.72 km/h:
Maks. pr.:38.50 km/h
Temperatura:19.0
HR max:164 ( 85%)
HR avg:129 ( 67%)
Podjazdy: 24 m
Kalorie: 679 kcal
Piwno-burzowy bayer full
Niedziela, 7 sierpnia 2011 · dodano: 18.08.2011 | Komentarze 1
Iiiiiiii poszli! A raczej pojechaliiiii. Jak już dostałam wycisk od Arka, jak już się rozstaliśmy z ustaleniem, że Arek na uprawiany przeze mnie nocny rower to chętnie wielce, jak już dojechałam do domu, zamieniłam Centka na fullika i według esesmanowych instrukcji wyjszłam z domu na trip z innym dosiadaczem fulla.- To co, Zegrze? – zapytał Sławek, a mua wyraziła zgodę, akceptację, tolerancję, wszystkie te trzy rzeczy naraz, choć przecie nad Zegrzem byłam dnia poprzedniego. Ale co, jest niedziela, jest Zegrze, nie? Oddajmy warszawiakom, co zegrzyńskie, w końcu do hipermarketu na fullu mogliby mnie nie wpuścić. A przecie ssij ojca swego i matkę swoją oraz dzień święty święć zakupami w największym stołecznym Oszoł. A jak nie Oszoł, to Lerła Zegrzeł.
I poturlaliśmy się. Tempo spacerowe, luźne gatki, tfu! Gadki, bujanie na damperach, faaaaaaajnie. I tak się bujamy wzdłuż tegoż kanałku, tego camino de Zegrze, gdy namierzam nahleeee, a nawet WTEM! mojego rowerowego znajomego, z którym w ubiegłym roku zeksplorowałam rowerowo Mazury i Suwalszczyznę. Ukrywał się w chaszczach, skrzecząc jak szynszyla i jak każda szanująca się szynszyla, zamierzał właśnie wysączyć na łonie i poteflonie natury piwo sztuk jedno. I dlatego właśnie odnalazłam się w owej rzeczywistości doskonale ja. Bo tych piw posiadał więcej niż jedno. A to ja akurat wyczuję, w końcu jestem profesjonalistą.
I CHLOREM [głos z offu i złowieszcze huehuehue]
Usłyszawszy, że jedziemy ze Sławkiem na piwko, Janek po prostu się do nas przyłączył. W Nieporęcie, na przystani, rozpiliśmy najpierw bronki Jankowe, potem po następne doładowanie poszłam ja. I tak wskakuję w mych trykotach do baru, zamawiam wianek browarów, płacę, wychodzę, będąc przy tym niezwykle czujnie i bacznie obserwowana przez dwóch policjantów, spożywających obiad. Jakież to było piękne zobaczyć, jak jeden z nich, patrząc na mnie ONIEMIAŁY, ledwie daje radę utrzymać w paszczy kotleta. Wyglądał na LEKKO zaskoczonego moją niefrasobliwością. Bardzo mnie to ubawiło.
Acz z baru z naręczem tych piw oddalałam się mocnym kurcgalopkiem. Co ubawiło mnie bardzo też;).
Równie bardzo jak to piwo chwilę później mnie unieruchomiło.
Do czego oczywiście się nie przyznałam.
Nie posiedzielim też za długo, z uwagi na zebrane ponad naszymi podchmielonymi głowami czarne chmury, jak w pieśni o małym rycerzu. Zgnietliśmy zatem puszeczki, wykręciliśmy rowery i w słabym deszczu podążyliśmy z tak zwanym powrotem. Mnie i Sławkowi udało się umknąć przed burzowym armagiedonem, Janek chyba tyle szczęścia nie miał.
No i ten mokry tak zwany opad atmosferyczny zniszczył moje plany rowerowania baj najt. Tom wielce zasłużenie zasiadła do samotnego wychłeptania bączka, czyli maleńkiej Łomży. A zatem siedziałam dokładnie 32 sekundy, żłopiąc i patrząc smętnie na ufanzolonego fulla. Pewne rzeczy pozostaną niezmienne. Jak bruk, o który uderzył ideał.
Dane wyjazdu:
83.54 km
54.00 km teren
03:38 h
22.99 km/h:
Maks. pr.:48.50 km/h
Temperatura:25.0
HR max:176 ( 91%)
HR avg:144 ( 75%)
Podjazdy: 91 m
Kalorie: 1604 kcal
Rower:Centurion Backfire 100
Sandej, bladi sandej;)
Niedziela, 7 sierpnia 2011 · dodano: 09.08.2011 | Komentarze 31
Się ustawiłam na przejażdżken z moim Panem Dyrektorem Sportowym, któremu zbrzydły samotne treningi. Najpierw był plan pojechać ma Legiowy maraton do Różana, ale plan ów wyskoczył o 23 w sobotę, kiedym już a) była lekko ujechana, b) siedziałam przy piwku i nie chciało mi się przewalać nazajutrznej koncepcji, która zresztą była żadna, ale jednak jakaś i przewalać jej jednakowoż nie chciało mię się, c) maraton miał być pętlowy, czyli taki, którego nienawidzę.No to Arek, który szybko reaguje na wszelkie fochy, grymasy, kaprysy, zaproponował rowerowe ustawienie się.
I tym sposobem W NIEDZIELĘ o 9-tej RANO siedziałam już na rowerze.
JAK NIE JA!
A gdzie poranne rozedrganie, rozpierniczenie, snucie się od lodówki do ekspresu, od ekspresu do patelni, od patelni do drugiej patelni??? Matko Edyna, co to się na-o-bi-o!
Narobiło się też to, że dostałam na tej „przejażdżce” w dupę tak, że następnym razem, jak usłyszę owo słowo, to zamknę się w sobie i na mocy tego zacznę szukać jak artysta wewnętrzny w odbycie drugiej pochwy, tyle że mistycznej.
Jakaż ja kuźwa byłam skatowana po tych trzech godzinach terenu!
Prawda jest taka, że ja cienka jestem i tyle.
Przyjechałam do domu, zamieniłam ścigacza na turlaka i w innym już towarzystwie pojechałam nad Zegrze.
---
A muzycznie to dziś jest tak, że...
... na kolana, chamy!
LUXTORPEDA
No!
Dane wyjazdu:
151.24 km
36.50 km teren
07:04 h
21.40 km/h:
Maks. pr.:48.50 km/h
Temperatura:24.0
HR max:163 ( 84%)
HR avg:133 ( 69%)
Podjazdy: 59 m
Kalorie: 2678 kcal
Rower:Centurion Backfire 100
Takie spontany lubię ja:)
Sobota, 6 sierpnia 2011 · dodano: 09.08.2011 | Komentarze 21
No dobra, po piątkowym browarnictwie nie byłam rano jakaś szczególnie spontaniczna. Snułam się rozyebana jak ta żaba na liściu i a to mi się chciało kawy, a to jednak kawy na zimno, a to jednak reanimacyjnego piwa, a to jednak dwóch reanimacyjnych piw… Jak już doprowadziłam się do stanu używalności, stwierdziłam, że nie mam planu na życie tego dnia i jedyne, co mi przychodzi do głowy to spożycie jeszcze przynajmniej sześciu reanimacyjnych piw. A tu jeszcze trza do domu wrócić. A potem coś w nim ze sobą zrobić!Od czego jednak telefon do przyjaciela.
Memory, Find…
Albo nawet... MEMORY FAAAJW
Karolyna.
To lecem. Ponieważ młoda szlajała się jakimś innym towarzystwem i mogła dopiero po 15 przykleić zad do swojego Wheelera, jam se wyjszła wcześniej, z lekka dać sobie w dupę, tym bardziej, że Karolina nawet woli ustawić się ze mną, jak już się trochę ujadę. I to sem, ludu mój ludu, uczyniłam ja. I mając już 4 dychi w nogach, napisałam łaskawego sesesmana „Nakurwiaj Maleńka”.
A na kontynent poszła wersja: „NAPIEPRZAJ MALEŃKA”.
Udało się tak zsynchronizować zegarki, że mimo braku zegarka, Karolina dotarła tam gdzie miała po 15 minutach. A ja po dwudziestu. Bo synchro to podsta.
I se tak stoimy na dole Agrykoly, miziamy się po tak zwanych chwytach, gdym usłyszała znajomy szum. I se myślę:
1) napiernicza w dół szynszyla
2) w górę napiernicza szynszyla
3) dzięcioły zalęgły się po okapem
4) jęły cielić się lodowce
5) z góry zjeżdża Zetinho!
I choć strasznie chciałam ujrzeć Zetinho, najpierw pobiegła w górę szynszyla, potem, niczym szalona Kasia Dowbor, zbiegła w dół (chyba że odwrotnie: zbiegła w górę i pobiegła w dół), potem pod okapem zalęgły się cielaki (czego nie było w planie) i wreszcie nadjechał Zetinho.
Przy czym pragnę zaznaczyć, że żadna szynszyla ani żaden tam jakiś lodowaty cielak nie jest tak efektowny jak Zetinho, który zjeżdża i
NAS NIE ZAUWAŻA.
Dwóch du-pe-czek.
W tym jedna miała takie kuse gacie, że sutki to wiecie co robiły.
A jak nie wiecie, to już mors Wam to wszystko rozrysuje.
Wydarłam japę jak straganiara do straganiary, ale Zetinho zjechał i
MNIE NIE USŁYSZAŁ.
Mnie. Nie usłyszał.
- Spróbujemy go dogonić – powiedziała, a raczej palnęła Karolina. Po czym obie zarechotałyśmy, z lekka powątpiewając.
To zapodałam temat, że jedziemy nad Zegrze. A co, wszyscy tam są, caaaaała Warszawa, nie może zabraknąć więc i nas! Jedziemy, jedziemy i przed nami CENTRALNIE na środku DeDeeRa zakwitł nie kto inny jak Zetinho. Bawił się publicznie jakimś tam swoim gadżetem (takie zabawki z nocnej szafki). I stał przy tym.
Na tej drodze rowerowej.
Na jej centralnym środku.
Sprzedałam mu kontrolnego OPRa po tytułem JAZDA MI Z ZAJAZDU! i pozwoliwszy mu przeprosić, udzieliłam mu też łaski podłączenia się do naszej damskiej ekskursji. Uznałyśmy, że dociągnięte do połowy łydki śnieżnobiałe skarpetki bardzo nam konweniują w kontekście wypadu nas Zegrze. Najęłam się jako kerownik tejże wycieczki, kaowiec z ekipy tych niezbyt lotnych i poprowadziłam szanowną wycieczkę.
Wypierdalając się na Bródnie, na lekko zakręcowywującej drodze rowerowej z hukiem. Znaczy się, ona zakręcowywała raczej cicho, niepostrzeżenie, bezszelestnie nawet. To ja tę swoją czynność wykonałam z hukiem.
O JA, PODNIOSŁAŚ SIĘ SZYBCIEJ, NIŻ WYPIERNICZYŁAŚ! - wypalił Zeti. Taka prawda. Moje kolano ujrzało wszelkie konstelacje gwiezdne. Łydka nabrała szlifu i naraz jęło PULSOWAĆ, wręcz TĘTNIĆ w niej życie.
Tętni do dziś i boli jak sam son of the BEACH. Tak.
Ponoć kolano wygło mię się tak, jak ta ścieżka zakręcowywała. Zetinho do samego Zegrza miał grymas współczulnego bólu na twarzy.
Oczywiście zagrałam lepszego cwaniaka, co to matkę biedaczkę wiadomo gdzie i co robi i sycząc bezgłośnie, udałam, że jest git i prowadziłam naszą radosną wycieczkę dalej. Przez łąki przez pola, wzdłuż kanałko… WZDUŻ KANAŁKOLA.
I takeśmy się doturlali. Na rondzie w Nieporęcie zaliczając wkurwa (ja i Zeti) najpierw na jakąś zsamochodowioną cipę, potem jakiegoś ocipiałego motocyklistę. Żadne kurwa nie tyle nie wiedziało, po co są na świecie, co nie miało koncepcji na siebie na najbliższe 15 sekund. Skręcić i zajebać tego rowerzystę, który jedzie za mną i nie wie, co ja zrobię za chwilę, bo ja zresztą też nie wiem?
Ja natomiast wiedziałam, co zrobię. Zbluzgałam i jednego i drugiego ulunga ubogiego w zwojach.
A potem było już tylko miło. Barka, piwko:

Tak powinna wyglądać idealna wycieczka rowerowa:D© CheEvara
od cholery śmiechu, jeszcze jedno piwko, żurek, burza, która przeszła obok, jakieś nieśmiałe przebąkiwania o wyjściu na niezobowiązujący bauns suko! na mieście, i w końcu rzeczowe zagajenie o tym, że wracamy do Łorsoł.
Trochęśmy zmokli. Mogliśmy dużo bardziej – co wywnioskowaliśmy po wielgachnych kałużach na szlaku wzdłuż kanałku. Zajechaliśmy jeszcze do mnie na Bródnie po szanowne panie piczki-lam, czyli lampiczki, bo ja już wiedziałam, że będę odprowadzać takiego jednego, który oświetleniem nie dysponuje, ale za to ma rękawiczki zielone i wysoko podciągnięte skarpetki. No i pojechalim.
To był dla Karoli najgorszy odcinek. Odpadała nam od peletonu, a to z powodu kurewskiego (i to było akurat widać na jej twarzy) bólu kolan. Jednakowoż na Moście Gdańskim nazwała mój pomysł wkitrania ją z rowerem w tramwaj tak, że nie będę tu cytować.
Po prostu nie chciała.
I dojechała do tego swojego centrum. Jak się kurna okazało, zrobiła tego dnia 92 km, co jak na nią, jest ewidentą masakracją. Okazało się też, że o 10 rano przyturlała się do mienia na włości na rowerze, szkoda tylko, że cmoknęła po pierwsze bramę, po drugie wejście do kamienicy, po trzecie drzwi do mięszkania. Trza się umawiać, kurka wodna, no!
Tak czy siak szakunec i basta.
Odprowadziłam jeszcze do chaty tego bez oświetlenia i pojechałam dokatować się w swoją stronę.
Zanim usiadłam przy piwku już po powrocie, w ogóle nie czułam się ujechana. A przy Kasztelańskim tak poetycko zaczęło wszystko ze mnie schodzić.
Piękny był to dzień, uważam ja!
Kategoria krajoznawczo, piękna stówka, trening