Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
76.27 km 20.55 km teren
03:23 h 22.54 km/h:
Maks. pr.:51.50 km/h
Temperatura:10.0
HR max:172 ( 89%)
HR avg:141 ( 73%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1144 kcal

Jade sobie jadę wozem, se przysypiam...

Piątek, 13 maja 2011 · dodano: 18.05.2011 | Komentarze 37

Jade sobie jadę wozem, se przysypiam...

A TU NAGLE! Szynszyla skrzeczy!



Aczkolwiek tylko biegła. O krwa, ale to jak! Ona napierała! I mam świadka.


Nie wiem, jaki związek z szynszylą mogłyby mieć placki z Samiry (Goro nazywa tę knajpę Samantą), ale świadek je wiózł, one się tłukły w sakwie, to pewnie i szynszyla się przestraszyła.

I biegła. O krwa, ale jak!

Ale do WODY. Bo potem będzie brzeg, ale aby do brzegu, trzeba do wody. Najsamwpierw (zajebiste słowo, swoją drogą).


Wyrobiłam w robocie CZYSTA SZEJSET procent normy i zasłużyłam na ludzkie, normalne, cywilizowane, kosmologicznie poprawne wyjście z pracy. Czekała mnie jeszcze wycieczka po rower, bo dzięki przepisom ppoż administrator budynku wyjebał stojaki HEN daleko na hale, gdzie łowiecki jedna drugą... podszczypywała. A wcześniej stały jak Budda chciał przy wejścio-wyjściu.
(Po niedzielnym maratonie w Legionowie, z którego foty zamieściłam na Afe!Zbuku, kumpel napisał mi: „Gratuluję, teraz możesz rower zaparkować obok śmietnika”. Bo taką lokalizację na stojaki uradziły jakieś mezmózgie yeti)

[W zasadzie yeti to on czy ona?]


I przeszedłszy (też fajne imiesłowo) się po bajsikla, pojechałam na Pole Mokotowskie, którędy ZUPEŁNIE PRZYPADKOWO przejeżdżać mieli Goro i Niewe.

Na tymże Polu (nigdy nie zrozumiem, dlaczego to jest jedno pole, jak ewidentnie są dwa – to PRZED kładką i tamto ZA kładką) działy się sceny dantejskie w ramach corocznej studenckiej rozpusty, czyli legalnego chlania w krzakach, czyli juwenaliów. Ale o ile spieszeni studenci mogli poruszać się najebani po nakrętkę jak arabski targ tanim szitem, tak zrowerowani już byli dokładnie kontrolowani przez patrole.

I jakem czekała na chłopaków, którzy ZUPEŁNIE PRZYPADKOWO mieli przybyć na TO Pole PRZED KŁADKĄ i którzy równie zupełnie przypadkowo wcześniej odwiedzili mekkę warszawskich cyklistów, czyli bar pod rurą, gdzie spożyli oczywiście, zaliczyłam cztery obserwacje spektakularnych zatrzymań rowerzystów przez czujne wielce patrole policyjne. Dwa z tych zatrzymań składały się z badania trzeźwości tych zbrodniarzy na rowerach metodą na CHUCH. Prawie obsmarkałam się ze śmiechu. No, profeska!

I w końcu przyjechali. Zupełnie przypadkowo. Niewe i Goro. Chyba chorzy, bo pod rurą wypili tylko po jednym.

Razem podjechaliśmy do tej Samanty po te PLACKI, co do których Goro wyraził wcześniej pewną wątpliwość skierowaną do Niewe:
I CO?! MOŻE MI POWIESZ, ŻE SAM BĘDZIESZ TE PLACKI WPIE$%&AŁ?!

Oświadczam, że Niewe nie jest tam jakimś Albańczykiem z Albanii, żeby samemu te placki WPIE$%&AĆ.

Obkupił się chłopak jeszcze w inne specyjały i obładowany jak jakaś chędożona beduińska karawana poprowadził naszą szanowną ekskursję do Bemola, ekskluzywnego lokalu z wyszynkiem, gdzie wypili jeszcze po piwie (czy po dwóch?) i gdzie nastąpiło rozstanie z Gorem. Załkałam oczywiście na to potajemnie, emocji starając się nie okazać (swoją drogą, zajebisty szyk zdania).

No i teraz czas na szynszylę.

Szynszyla, mili Państwo prezentuje się tak:

Jedzie sobie wozem, se przysypia... © CheEvara



Niestety nie znalazłam zdjęcia szynszyli w galopie lub też w cwale, musicie sobie zwizualizować taką szynszylę napierniczającą z naprzeciwka, a nie śpiącą.

No bo tak. Jedziemy se z Niewe, jedziemy, placki w sakwie skwierczą, sakwa na wybojach podskakuje, wyboje na drodze są, a droga po prostu prowadzi. Prowadzi też Niewe, który olewa moje wskazówko-zachcianki („jedźmy TERENEM, muszę se coś wpisać w kratkie”) i prowadzi przez asfalty. Kiedy ja mówię, że jedźmy jednak asfaltem, Niewe ZBACZA w teren. I w tym terenie walczy z lampką. Napierniczamy tymi duktami, wgapiając się w ciemność przed nami, kiedy

NAHLEEE!

Ale to tak najnahlej!

Nahle z naprzeciwka nadbiegła szurając niemożebnie SZYNSZYLA jakaś! Biegła w takim zapamiętaniu prosto pod koła! Biegła W AMOKU to mało powiedziane!
Ona, złociutcy moi – pardoą maj lengłyż – NAKURWIAŁA!
Na... dbiegała, jakby jakąś życiówkę biegła! Albo jakby umykała jakiemuś ZWIERZU ostatniemu w łańcuchu pokarmowym.

Ale mnie suka wystraszyła!

Aczkolwiek dyskutowałabym, czy to jednak była szynszyla.

Mógł to być:

Borsuk:

Jak to jest borsuk, to ja jestem Marit Bjoergen. To jest owca!:D © CheEvara


Albo pancernik (łacińska nazwa POTIOMKIN):

Jakbym tak wyglądała, też bym panowała na morzach poprzez wygrywanie bitew artyleryjskich i niszczenie wrogich jednostek nawodnych wszystkich klas. © CheEvara


albo też rosomak (ten na przykład z rodziny afgańskich):

Rosomak jest jednym z największych – obok wydry olbrzymiej i wydry morskiej – przedstawicieli rodziny łasicowatych © CheEvara


O pardą, jednak ten:

To jest jakiś kuguar raczej! © CheEvara



Nie wiem, co to było, ale szurało profesjonalnie!

Aż musiałam zeżreć PLACKI.


Kurna, taki stres!


------
O, właśnie dostałam maila:

,,W związku z licznymi prośbami najemców budynku Trinity Park I, dotyczących przywrócenia stojaków rowerowych na pierwotne miejsce znajdujące się przed wejściami do budynku, administrator informuje, że stojaki zostaną ponownie ustawione przed budynkiem, jednak w taki sposób, aby nie kolidowały z przepisami bezpieczeństwa pożarowego''.


Wiedzą, że z mistrzem (wersja na kontynent i dla Niewe: mistrzynią) się nie fika!:D
Lajkit!

Dane wyjazdu:
60.14 km 0.00 km teren
02:34 h 23.43 km/h:
Maks. pr.:47.00 km/h
Temperatura:17.0
HR max:177 ( 92%)
HR avg:144 ( 75%)
Podjazdy: 51 m
Kalorie: 1126 kcal

Wiem, że najlepiej jest zignorować

Czwartek, 12 maja 2011 · dodano: 17.05.2011 | Komentarze 37

Ale jak mnie wkurwia taki mandzioł, to nawet ja, grafoman (wersja dla Niewe: grafomanKA) opisać nie umiem.

No i dokarmiam trolla © CheEvara


Ja jebię.

Dane wyjazdu:
60.19 km 0.00 km teren
02:31 h 23.92 km/h:
Maks. pr.:48.50 km/h
Temperatura:17.0
HR max:170 ( 88%)
HR avg:140 ( 72%)
Podjazdy: 29 m
Kalorie: 1118 kcal

,,Mam nerwicę do pojutrza”

Środa, 11 maja 2011 · dodano: 17.05.2011 | Komentarze 8

Z tymi słowami wpadła do chaty sąsiadów u których gościłam wieczorem, ich sześcioletnia córka, no słodziutka blondyneczka, wypisz, wymaluj z tego dowcipu o jeżyku. Wkrwiła się na koleżanki, tam zrobiła awanti, wróciła do domu, i tupiąc i buńczucznie krzyżując ręce na swoim małym tułowiu OZNAJMIŁA:

MAM NERWICĘ DO POJUTRZA

Nie umiałam zachować się stosownie do jej humoru i wykonując symulację konewki, parsknęłam takim śmiechem, że mało co płucotchawek nie zdeponowałam na stole, albo nawet w kufelku z piwem, w końcu to mała sobota była TAKA ŚRODA, a ja po wtorku (czyli małym piątku) miałam kaca, zatem to sąsiedzkie piwko miało charakter renesansowy, odrodzeniowy.

I tym piwie skąpałabym te płuca.

Pewnie mnie też dziecko znienawidziło.

A miało minę NAPRAWDĘ, jakby zobaczyła we mnie tego jeżyka.



Czyszczenie sztycy i innych rzegotów z piasku wystarczyło na jeden dzień. W środę znowu pryskało. A może mi się coś tam w ramie smaży, jakiś kurczak tadżin?:D


A se wieczorem obejrzałam trzysta czternasty raz "Into The Wild", do którego Edek Vedder zrobił ściechę dźwiękową. Masakracja, jak ten film mnie rozpiernicza.



Nawet garbatego położyłby na łopatki.


Dane wyjazdu:
58.50 km 0.00 km teren
02:18 h 25.43 km/h:
Maks. pr.:49.00 km/h
Temperatura:18.0
HR max:180 ( 93%)
HR avg:148 ( 77%)
Podjazdy: 33 m
Kalorie: 1102 kcal

Rzęzi(ło) i pstryka(ło)

Wtorek, 10 maja 2011 · dodano: 17.05.2011 | Komentarze 12

No to rozkręciłam. Ale zanim rozkręciłam wyjęłam sztycę, wylizałam, w środku rurę podsiodłową też wypolerowałam w Centurionie, bo JA PIÓRKUJĘ pryskało i pryskało. A gdy TO nic nie dało, rozkręciłam kierownicę, mostek i tam też wymlaskałam. Potem podsmarowałam tu i ówdzie.

I pojechałam do roboty CIĄGLE TRZESZCZĄC I PRYSKAJĄC.
Zgłośniłam empetrójkę w słuchafonach z nowym solowym Pablopavo oraz starym featuringowym Habakukiem, zaklęłam szpetnie i pojechałam.

A zanim wyszłam z roboty rozkręciłam sztycę, siodło, znowu przeprowadziłam operację lizaniowo-mlaskaniową.

I już bez dodatkowego bitu ze strony PODDUPIA mogłam porozkoszować się nową Sedativą. A potem znowu Habakukiem.



o tym o właśnie;)

Dane wyjazdu:
51.21 km 0.00 km teren
02:16 h 22.59 km/h:
Maks. pr.:48.50 km/h
Temperatura:17.0
HR max:178 ( 92%)
HR avg:148 ( 77%)
Podjazdy: 31 m
Kalorie: 897 kcal

Ponieważ nie chce mi się pisać, że...

Poniedziałek, 9 maja 2011 · dodano: 12.05.2011 | Komentarze 22

... w poniedziałek wróciłam do domu z delegacji o 4:30 RANO, w związku z czym okrutniem zjebana była i wiele nie pokręciłam dnia tego - tyle, co do pracy i z pracy, BĘDZIE KAWAŁ.

Słoneczna pogoda. Leśną ścieżką biegnie sobie jeżyk z jabłuszkiem na plecach, słowem - scenka jak z obrazka.
Nagle jeżyk wybiega na polankę, a tam - dziewczynka jagódki zbiera. Taka malutka dziewczynka, lat może sześć, może siedem, w różowiutkiej sukieneczce. Jeżyk podbiega do jej stopy i zaczyna obwąchiwać - jak to jeże mają w zwyczaju - swoje znalezisko.
W tym momencie dziewczynka łapie jeżyka za łapki i zaczyna nim z całej siły walić o pieniek, potem o swoje kolano. Po takiej karuzeli zaczyna machać nim nad głową i po sześciu i pół obrotów ciska jeżykiem najmocniej, jak może. Jeżyk spada między krzaki jałowca, a tam - siedzi facet. Cały pobity, oczy sine i zapuchnięte, aż ich nie widać. Usta rozbite, uszy ponadrywane, nos połamany w pięciu miejscach. I pyta ten facet ledwie żywego jeżyka:
- Widziałeś dziewczynkę na polance?
Jeżyk ledwie obracając językiem odpowiada:
- Aha...
- No powiedz, czyż nie jebnię*ta!?

:D:D

Dane wyjazdu:
55.44 km 0.00 km teren
02:17 h 24.28 km/h:
Maks. pr.:41.50 km/h
Temperatura:10.0
HR max:171 ( 89%)
HR avg:148 ( 77%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1115 kcal

Jeśli nie pójdę na łatwiznę, to nigdy z tej wpisowej dupy nie wyjdę!

Niedziela, 8 maja 2011 · dodano: 16.05.2011 | Komentarze 20

Tym bardziej, że przestaję pamiętać, co kiedy jechałam. Niewe mi proponuje, żebym zrobiła historyczną zbiorówkę z tego czasu, co dałoby jakieś 360 km z jednego wpisu, trafiłabym dzięki temu na główną oraz na czarną listę, rozkręciłaby się ładna imprezka na forum, zaczęto by psy na mnie wieszać, moderować, opierdalać, a ja bym im wszystkim zamknęła jamy prostym wyjaśnieniem:

EJ, NIE WIEDZIAŁAM, że tak nie można...

Pół roku na BS, wszystkie wpisiki osobno, karnie i grzecznie, a tu nagle trach, bach, jeden olbrzymi – tak zwany WIELGUS – i ona...

NIE WIEDZIAŁA!

:D:D:D

Przemyślę to jeszcze, acz korci mnie niemożebnie;).

Niedzielę popustynną, czyli powejherowsko-maratonową spędziłam częściowo na rowerze – pojechałam z Wejhe do Gdańska (gdzie czekała na mnie robota do zrobienia) na okurzonym, zapiaszczonym Specu, dróżką lokalną, dwieście osiemnasteczką, umajoną przyjemnymi podjazdami, przez pikne lasy, wiochy.

Ale zanim wyjechałam, pozwoliłam się obfocić:

Wejherze, widzisz i nie grzmisz, jaki ten rower brudny! © CheEvara



Kiedyś już raz tak pozowałam, po czym przyku*wiłam w fotografa:D © CheEvara


i pojechałam przed się.

A fotograf miał doturlać się samochodem. Oczywiście ja byłam wcześniej, przysiadłam zatem na kawie na Staróweczce i siorbiąc ją, marzłam, przysłuchując się też przyśpiewkom niezwykle sympatycznych, elokwentnych i błyskotliwych, dziarskich młodzieńców, krzywdząco zwanych kibolami, których hordy przewalały się od Bramy Złotej do Bramy Szarej. A przed którymi patrole policyjne dziarsko spierdalały w boczne uliczki. Lubię wiedzieć, że w razie potrzeby policja zadziała szybko i w ekspresowym tempie spieprzy z MZ, czyli z miejsc zagrożonych.

Od razu wiem, skąd biorą się doktryny polityczne. U każdej bowiem stoi cwaniak, któremu się nie chce płacić podatków. Mnie by się nie chciało płacić za TAKIE poczucie bezpieczeństwa.


Robotę ochędożyliśmy w miarę szybko [w międzyczasie TAK ZWANYM wtranżoliłam Monte, które poprzedniego wieczora dostałam od Fascika (Muuuuuuuaaaaaaaahhhh!):

Bez Monte nie ma wyjazdu. Nie ma zabawy. Bez Monte nie będzie niczego! © CheEvara




ale do Warszawy już tak szybko zebrać się nie mogliśmy, bo obiecałam zabrać do stolicy menagierkie tegoż chłopaka, z którym robotę mieliśmy do zrobienia. I wcześniej niż przed 22 wymknąć się z Pomorja nie mogliśmy. Podróż do chaty spędziłam obok mojego roweru na tylnym siedzeniu fotografowej fury i wcale nie narzekam. Poprzytulaliśmy się nawet. Nie jestem szczególnie ckliwa, ale LUBIĘ TO. Specyk też:D


Pomijam, BO JUŻ TO WIECIE, że o 4:30 zasnęłam w końcu w cywilizowanym miejscu, w łóżku, w domu, już bez Speca. Gdyby był czysty, to... czemu nie?

A po czterech godzinach spania trzeba było pojechać do roboty. Barbarzyństwo.
Kategoria >50 km


Dane wyjazdu:
66.24 km 59.44 km teren
02:50 h 23.38 km/h:
Maks. pr.:46.50 km/h
Temperatura:15.0
HR max:179 ( 93%)
HR avg:160 ( 83%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1556 kcal

Leśna wyrypa, czyli ósmy, choć mój pierwszy, Leśny Maraton Rowerowy

Sobota, 7 maja 2011 · dodano: 13.05.2011 | Komentarze 9

O mojej służbowej delegacyi na Pomorje wiedziałam od dwóch tygodniu, jakoś mocno mimochodem wspomniałam o niej na mailu exocetowi, który zgłaszał obiekcje co do mojej słowności (słowa klucze to: opona Speca, poczta polska, sąsiad exoceta) i



NAHLE!

Nahle we w tej rozmowie via mail okazało się, że skoro moja robota wypada DOPIERO ósmego maja, MOGIE, A NAWET MUSZĘ wykorzystać to, że dnia siódmego (dla niewtajemniczonych oraz posługujących się kalendarzem Inków oraz Inek - równouprawnienie, nieprawdaż - czyli poprzedzającego) nadarza się okazja ściganka we Wejherowie.
Co mi Rafał wziął i zajawił. No tom zatarła ręce. Co prawda nie czułam się szczególnie zregenerowana po sierpcowej Mazovii i podłamana lekko swoją formą postanowiłam sobie, że potraktuję tamtejsze giga (66 km) hobbystycznie.

A że ambicję mam chorą, oczywiście z tego hobby niewiele wyszło.

A miałam się nie spawać i napalać tym bardziej, że do Wejherowa dotarłam z kumplem z pracy po trzeciej w nocy, a raczej po trzeciej NAD RANEM.
TYM samym ranem, kiedy miałam usłyszeć STAAAAART! Spanie w samochodzie nigdy mi nie wychodziło, zawsze się budzę, jak prędkość spada poniżej setki.

Ponieważ jestem stara, wmawiam sobie, że ilość snu ma znaczenie – w tym wieku człowiek se to musi racjonalizować, toteż rano uznałam, że tym bardziej, 4 godziny konkretnego spania nie będą czynnikiem, który mi pomoże w maratonie.

Czułam się spierniczona, żeby nie powiedzieć SPIERNICZAŁA.

Na śniadanie w hotelu nie było już prawie nic oprócz gotowanego psa zmielonego z budą, popielniczką, dwutygodniowym workiem śmieci kiszącym się na słońcu. Innymi słowy nie miałam chęci na parówki.

A jajecznicę wyżarła jakaś gruba locha, która epatowała swoim BMI powyżej 60 wylewającym się znad paska od spodni, który wyglądał, jakby dzwonił do Houston ze zgłoszeniem problemu.

Tym bardziej odechciało mi się jeść.

Do tego nie jestem, jakimś wygą wyścigowym, bo zaczęłam regularnie maratonować się w tym roku, ale zawsze mam stres i nerwa.

Tym bardziej odechciało mi się jeść.

Wmusiłam w siebie kanapkie, bo z pustego to i kruk człowiekowi wilkiem i udaliśmy się z moim delegacyjnym fotograferem do Kępina. Gdzie już samochodem na wjeździe ugrzęźliśmy w piachu.

Zresztą wcześniej obczytałam się w relację puchatego, który objechał trasę i kurwił na to, jak ów szlaczek wyglądał. No dobra, kurwiłabym ja, Puchaty ją opisał.

Zanosiło się na małą reminiscencję z Sierpca, gdzie zwieziono kilka światowych pustyń.

Zdzwoniliśmy się z exocetem, ja czekając na niego stanęłam w kolejeczce po ujmujący, uroczy, rozczulający numerek startowy namalowany na kartce flamarkiem i już w kolejce zachowałam się brzydko, rozwarszawiając się, bo stanęłam dokładnie nie we właściwej i gdy już przyszła maj tern, pan mi obwieścił, że głąby, które przez telefon nie zarejestrowały się, powinny skorzystać z kolejeczki obok. No to skorzystałam. Wpieprzając się jak Paciaciakowa na roraty – na sam przódeczek tego ogonka.
Ale nikt nie protestował.

FRAJERZY.

Pan rejestrujący zdziwił się, żem „na prowincję przybyła aż ze stolicy”, na co dość filozoficznie go pouczyłam, że wszyscy żyjemy w jednej globalnej wiosce. Tylko li jedynie chrząknął i prawie z wrażenia zapomniał zgarnąć ode mnie cwaj dyszken za startieren.

Idą zipy, czyli trytytki! © CheEvara



Znalazłam się też JAKOŚ z emoniką, a raczej to ona mnie namierzyła i odczułam w powietrzu wiszącą, wręcz dekonspirującą się zapachem piwa (polewali nieopodal już od-przed-startu) integrację.

Rozgrzaliśmy się z exocetem, i już na tym etapie trasę zakwalifikowałam jako – fachowo rzecz ujmując i przy użyciu żargonu kolarskiego – chujową. Siedem pierwszych kilometrów zaliczało się na asfalcie, gdzie wiedziałam, ze ucieknie mi nawet gajowy (startował na takiej kozie), o koksach z białymi plasterkami na nosach nie wspominając.

Jeszcze zanim ruszyliśmy exocet musiał podmuchać w oponkie. Captainy, powiadasz… Tubelessy, rzeczesz… Wolę chyba moje cegły;). Nie pamiętam, kiedy dobijałam im powietrza.

To byłaby najlepsza obietnica przedwyborcza na billboardzie: exocet podyma;) © CheEvara




Jaka ja tu jestem zafascynowana! © CheEvara



No i ruszyly my. Start ostry, niesektorowy i po tym cholernym asfalcie. Potraciłam w cholerę minut na tymże odcinku, które potem zaczęłam pieczołowicie odrabiać na nierównym. To akurat mi nieźle wychodzi.

Start ostry i wszyscy mi spieprzają © CheEvara


Ale myślałam, że się dosłownie porzygam na tych piaskach. Takiej kopaniny nie było nawet w Sierpcu. Jednak patrząc na to, jak inni się okopują, dziwowałam się nawet, że tak sprawnie przedzieram się przez tę kuwetę. Pierwszą pętlę i całkiem niezły czas zniszczył mi łańcuch, który wziął i się zakleszczył na przedniej przerzucie.

No to kacze cipsko – wycedziłam do siebie. I zabrałam się do skuwania. Zrobiłam to w miarę szybko, choć oczywiście z łap spinka mi wypadła prosto do piachu (i tak 4 razy) i zanim ją dobyłam, obok mnie przejechali ci, którzy robili już dwunastą – z planowanych na dystansie giga trzech – pętlę.

W końcu zlikwidowałam tę kurewską awarię i mogłam wskoczyć na rower. I z mozołem odrabiać straty. Dogoniłam Gosię, która potem mi zwiała, gdy ja wdałam się w gadkę z blondyneczką, która cięła w kolarskiej koszulce rasta. Nie mogłam obok niej przejechać obojętnie. Oprócz zajebiaszczej koszulki miała też niezłe nogi i jak się okazało, same się nie zrobiły - od pięciu lat dziewuszka prowadzi spinning w Gdańsku. Technicznie jednak niezbyt sobie radziła i co i rusz zostawała mi w tyle na piaskach. Miłosiernie jednak czekałam, w końcu to maraton nie najwyższego dla mnie priorytetu.

Ale finalnie straciłam cierpliwość i jak tylko dogonił nas jakiś jej znajomy, wyrwałam do przodu.

Na końcu drugiej pętli czekał na mnie i mój fotografer i exocet, który rzucił info, ile minut straty mam do trzech lasek przede mną, które zaczęły trzecią pętlę.

Wjeżdżam na trzecią pętelkie i słucham, co wrzeszczy exocet © CheEvara



Zakręcowawszy oczywiście zaryłam w kuwecie:

Na zakręcie wpadłam w okopy © CheEvara


A że mam traumę czwartego miejsca, na ogromnym wkurwie zaczęłam te straty odrabiać, wściekając się na siebie, że wdałam się w ploty na drugiej pętli..

Gdzieś po drodze całkiem uroczo odpadła mi gumowa końcówka od bukłakowej rurki i zgubiłam ją w piachu.

UMRĘ TU, KURWA, Z PRAGNIENIA, nooooooo – załkałam.

Jechałam jak wściekła, ale zdołałam dogonić tylko jedną dziewuszkę. Co dało mi trzecie miejsce. Ale tego nie wiedziałam od razu.

Wjazd na metę i analogowe liczenie czasu. Czad! © CheEvara


Na mecie czekał na mnie exocet, dobiegła emonika i doprawdy nie wiem, JAK TO SIĘ stało, że siedzieliśmy już przy piwku.


Z Emoniką było wesoło. W sumie jak inaczej miałoby być?;) © CheEvara



Dooobry team, a nawet dream team! © CheEvara




No dobra, tu już siedzimy po piwku © CheEvara




Dziwnie tak czeka się na dekorację, gdy się do końca nie wie, czy się będzie dekorowanym. Zliczanie wyników – RĘCZNE!!! – trwało dobre dwie godziny, więc nasza integracja odbywała się w najlepsze. Nie przeszkadzało nam, że w kolejce do piwa stało się i stało, bo wysiadł agregat i kij podawał pianę, a nie żywe piwo. I co obsługa nalała do kubasów, wybierała łyżką. MASAKRA I ZBRODNIA.

I tak wypiłyśmy z emoniką tyle, ile trzeba, choć w sumie przynajmniej o dwa za mało.

Zaświadczam osobiście ja, że obśmiałam się jak norka i kapkie żal mi było mojego fotografera, który musiał wysłuchiwać bandy rowerowych maniaków. Nawet dostrzegłam ulgę na jego gębie, gdy ktoś do niego zadzwonił i mógł się od tych popieprzeńców, czyli nas oddalić.

Chciałabym też zaznaczyć, że jeśli przy okazji następnego spotkania z Che exocet i puchaty przyjadą samochodami, to normalnie POPRZEBIJAM WAM OPONY, KURNA!!

W końcu doszło do najmilszego i Kołodziej czyli Che został wywołany.

Ale dlaczego ja się tu MIZIAŁAM z mundurowym, to matko i córko NIE WIEM!!
Pamiętam, że tylko odbierawszy od niego - puchar? Figurkie? Nie wiem, jak to nazwać, ale to, co zastępowało puchar – powiedziałam mu szczerze, że:

LLLLLLLUBIĘ TO!!! Yeeeeeeeaaaaaaah

I ten mi wpadł w objęcia.

Dlaczego ja się tu obściskuję z gajowym, to ni kuta nie kojarzę:D © CheEvara


Mimo podium w wersji 2D, czyli w sumie braku podium, ustawiłyśmy się z dziewczynami profesjonalnie:

Na wirtualnym podium ustawiłyśmy się jak trzeba;) © CheEvara



BTW, lasce z pierwszego miejsca pogratulowałam, zapytałam, co ma w nogach, a ona mi na to:

ŻYŁY MNIE BOLĄ.

Takiej odpowiedzi to ja się nie spodziewałam:D



Potem nastąpiła tombola z wypaśnymi nagrodami (kaski, liczniki, oświetlenia, błotniki) i – jak łatwo się domyślić – całe gówno dostałam. Nawet zniżki na kurs prawa jazdy w wejherowskiej szkole. Acz spodziewałam się takiej nagrody, bo przecież to byłby chichot losu – dostać nagrodę, z której nawet nie mogłabym skorzystać.

Dziecko-sierotka losującego numery powinno się wytargać za uszy. Bo i rower Kross dostał ktoś inny, kto oczywiście nie zasłużył. Bo wiadomo, że ten rower należał się mua.

Ale znajcie mą dobroć. Oddałam z godnością.


Imprezka rozjechała się w swoje strony.

Ale.

Emonika, Puchaty, exocet – to JEST DO POWTÓRZENIA!!
Rzekłam.

A wieczorem spotkałam się z Fascikiem i jego sympatyczną narzeczoną, obżarliśmy się na sztywno naleśnikami – ja w ramach uzupełniania glikogenu, Fascik – ładowania węglami, bo dnia następnego wybierał się na Thule Cup, obśmialiśmy się i rozejszliśmy też wieczorkiem NIESTETY w poczuciu ogromnego towarzyskiego niedosytu.

A od Fascika dostałam Monte na pożegnaniue. Chciał kupić całą zgrzewkę, ale była tylko jedna sztuka. Na widok której i TAK SIĘ SPOCIŁAM.

Zajebiaszczy był to dzień.

Ale dlaczego nie mam nawet pół zdjęcia z Fascikiem i jego narzeczoną, Majką, to nie wiem. Tym bardziej, że towarzyszył nam mój redakcyjny fotograf:D.
Kategoria >50 km, zawody


Dane wyjazdu:
52.36 km 9.54 km teren
02:08 h 24.54 km/h:
Maks. pr.:51.50 km/h
Temperatura:11.0
HR max:177 ( 92%)
HR avg:142 ( 73%)
Podjazdy: 24 m
Kalorie: 987 kcal

Jak ja lubię tak wszystko na wariata

Piątek, 6 maja 2011 · dodano: 12.05.2011 | Komentarze 14

Zapowiadał się ciężki piątek, bo a to w sobotę maraton w Wejherowie, na który zdecydowałam się pojechać dzięki exocetowi, a to w niedzielę materiał foto do zrobienia w Gdańsku. I na wszystko to należało DOJECHAĆ.
O właśnie, przypomniałam sobie, że do puli pierdyliarda dni składających się na mój zaległy urlop muszę doliczyć niedzielę, w którą przecież pracowałam. Co też skwapliwie uczynię. Znaczy się DOLICZĘ SE.

Już. Doliczyłam.
Jak mówię, że coś zrobię, to to robię.
Czasem jednak zajmuje mi to chwilę. Na przykład sześć tygodni.

Ale nie o tym.

Miałam ruszać z fotograferem od razu po robocie, ale okazało się, że nie zabrałam wszystkich rzeczy ze sobą i pojechałam po arbajcie curyk nach hałze, co oczywiście ucieszyło mnie, bo plan zwany „minimum pięć dyszek dziennie” został wykonan. No i wstydziłabym się tu zrobić wpis z kilometrażem rzędu 21 km. Na ten przykład.

Popowrotnie z pracy ponownie zeksplorowałam tę fajną nadwiślańską ścieżkę, po której POZWOLYŁ mi jeździć obcy17 i wtedy to odkryłam, że ma ona jedną, ale to silną wadę.

Jebane robaki, które pikują w sam środek giemby* rowerzysty. A nie, przepraszam. Jebany tryliard robaków.

Bleeeeh.

I taka wstępnie najedzona dobiłam do domu, co by spakować mandżur i zrobić szczęśliwej drogi już czas.



* giemba to według mojej licealnej biologicy otwór, w którym ektoderma łączy się z endodermą.

Dane wyjazdu:
57.64 km 0.00 km teren
02:46 h 20.83 km/h:
Maks. pr.:56.00 km/h
Temperatura:14.0
HR max:179 ( 93%)
HR avg:149 ( 77%)
Podjazdy: 38 m
Kalorie: 1238 kcal

Muszę kupić sobie jeszcze jeden rower

Czwartek, 5 maja 2011 · dodano: 11.05.2011 | Komentarze 21

No bo tak. Jak oddam Centka na serwis, to teraz, w miesiącach tak zwanego szczytu, jego renowacja, reanimacja i resuscytacja, a być może nawet i restrukturyzacja potrwa dobry tydzień. I to po znajomości oraz wyłącznie dzięki temu, że jestem zajebista, co zamierzam mocno w najbliższym czasie gloryfikować.

Czyli nie mam czym jeździć. Bo:
a) Rockhopper jest nie od wożenia mojego zadu do pracy
b) Na fullu nie jestem w stanie zrobić nawet 80% treningu, który zazwyczaj robię, jadąc do pracy.

Jak nic, muszę mieć jeszcze jeden rower. Tym bardziej, że rano spadła mi szklanka. Co – wszyscy wiedzą przecie, a poza tym tak pisze/jest napisane w księdze wietnamskich przysłów i powiedzeń z doliny Mekongu – oznacza oczywiście, że muszę mieć jeszcze jeden rower.

Cholera, no.

Nie mam czym jeździć.


AirBike znowu mnie wkurwił. Tym razem kaskiem. Niby mają, a jednak nie mają. Od próby wyjęcia z magazynu tegoż hauera (który według wewewe na magazynie jest i spoczywa), która to próba zakończyła się weryfikacją naoczną sprzedawcy, że jednak na magazynie helmeta nie ma, minął TYDZIEŃ, a według wewewe ciągle ten kask na magazynie jest.

Czego się nie dotknę w kwestii kupowania w AB, to czary, magia i kontiki.

Nowe Beastie Boys podobuje mie sie

&feature=player_embedded#at=82

Poza tym po każdym telefonie do AB mam dokładną ochotę zrobić podobny rozpierdol.

Dane wyjazdu:
44.28 km 0.00 km teren
01:33 h 28.57 km/h:
Maks. pr.:59.50 km/h
Temperatura:6.0
HR max:188 ( 97%)
HR avg:151 ( 78%)
Podjazdy: 33 m
Kalorie: 682 kcal

Obezwładniłam się właśnie przy pomocy Monte

Środa, 4 maja 2011 · dodano: 06.05.2011 | Komentarze 21

No i staram się przeanalizować, kiedy mi ono obrzydnie. Choć... jeśli pisany mu jest los piwa, to raczej do przeżarcia się Monte nie dojdzie.
I jedno i drugie rozpiżdża mi dietę w drobnicę.
O ile jakąkolwiek dietą można nazwać unieszkodliwienie się czterema piwami po zakończeniu dystansu giga.
Ale z drugiej strony, życie jest za krótkie, żeby żreć mało Monte.

Jeśli naprawdę istniało coś takiego jak sztuka alchemii, to przez całe średniowiecze i 1/3 odrodzenia pracowano własnie nad Monte.

Pomaratonową środę spędziłam na fullu, no kurna wytelepało mnie w Sierpcu, niech w nagrodę pobuja. Wygląda na to, że po tym weekendzie oba Spece idą do konserwy, czyli na przeglądy. W fullu piszczy przedni hamulec i coś od wycieczki po Kampinosie tłucze mi damper, a w ścigancie po czterech maratonach będzie do zrobienia trzysta osiemnaście procent normalnego serwisu.

TAK, CIĄGLE SZUKAM SPONSORA.

Nie ukrywam, że lekko skacowana udałam się w środę do pracy, dojazd na eFeSeRze dodatkowo mnie upodlił, pulsometr darł ryja, że nie tyle jestem przed zawałem, co już mocno po jego drugiej stronie... Wykończy mnie to ściganie się:D

A w piątek juwenalia w Łorsoł i zagra Vava, a ja będę kisić się we furze, co by w sobotę rano zmieść maraton we Wejherowie:)



Solówka Pablo jest tu przegenialna.