Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

>50 km

Dystans całkowity:26501.69 km (w terenie 4247.79 km; 16.03%)
Czas w ruchu:1265:01
Średnia prędkość:20.95 km/h
Maksymalna prędkość:1297.00 km/h
Suma podjazdów:62118 m
Maks. tętno maksymalne:196 (166 %)
Maks. tętno średnie:171 (127 %)
Suma kalorii:612046 kcal
Liczba aktywności:382
Średnio na aktywność:69.38 km i 3h 18m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
61.81 km 9.00 km teren
02:40 h 23.18 km/h:
Maks. pr.:47.10 km/h
Temperatura:25.0
HR max:178 ( 90%)
HR avg:148 ( 75%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1886 kcal

To jednak utknęłam

Piątek, 26 kwietnia 2013 · dodano: 05.06.2013 | Komentarze 4

I wpis będzie w stylu ostatniego Niewe, bo GDZIEŚ posiałam notatki;)

Orałam ku dentyście. Niespodziewanie, jak to z dentystami w życiu bywa.

I w sumie troszkę po to, żeby nabyć wiedzę, kogo JEDNAK nie polecać;).

Po drodze, bo udało mi się do Warszawy przedostać przed czasem, wciągnęłam na Sanguszki, za stacją benzynową, zakupionego tam loda w dość uroczych wiosennie – a jeszcze bez komarów żądnych robić każdemu morfologię – okolicznościach przyrody.

I tyle pamiętam.

A nie. Jak patrzę na mapę, to sobie przypominam chujozów na Jerozolimskich, na odcinku od Placu Zawiszy do Ronda Zesłańców. Sami nie pojadą, ale pedalskiemu rowerzyście też nie dadzą.

Kilka lusterek zmieniło położenie swe.

Taka karma;)

Kategoria >50 km


Dane wyjazdu:
80.95 km 20.00 km teren
05:02 h 16.08 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:9.0
HR max:170 ( 86%)
HR avg:117 ( 59%)
Podjazdy:1193 m
Kalorie: 2644 kcal

Razem niepełnym gazem

Niedziela, 21 kwietnia 2013 · dodano: 05.06.2013 | Komentarze 8

Nade morze.

Co bolało Niewe, napisał on sam.

Nie było jednak wariantu takiego, żebyśmy przez to nie jeździli i na przykład nad morze nie pojechali.
Nie wchodził w grę.

Mnie na przykład po wczoraj bolały nogi. I to też nie był powód, dla którego nie można popedałować znów.

Z grubsza kierunek obraliśmy ten sam, co ja wczoraj. W grę wchodziła też ponowna integracja z Faścikiem. Z klifami i TPK też.

Wobec tegoż jak tylko RANO pożegnaliśmy Dżulię, Radka i Janeczka, którzy opuszczali bazę, poleźliśmy na lody, po czym SKORO ŚWIT, bo już o dwunastej posadziliśmy tyłki (niektóre obolałe) na rowery.
To i tak – jak na nas – było bardzo sprawnie.

Pojechaliśmy innymi dróżkami niż ja wczoraj po to, by szybciej wbić się do TPK. Po drodze minęliśmy – o czym z niesmakiem u siebie wspominał Niewe – wyremontowany grób rodziny Gralathów, który otacza wcale nie wyremontowany, a rozpiżdżony w drobny maczek cmentarz ewangelicki. Czyli wystarczyło na grobowiec, a na resztę nie. Na drogę wiodącą do niego też nie, bo jest usypana – bardzo elegancko – z gruzu i innego budowlanego syfu. Niewe nawet nie chciał zrobić zdjęcia dokumentującego, ale ja poguglałam i se można popaczeć, jaki to żal TU.

Nie było zatem czym się delektować wzrokowo, pojechaliśmy więc dalej. W TPK zeżarła nas troszeńkę zazdrość, bo pojeździć jest tu gdzie, w obie strony. I nie chodzi mi ani o prawo ani o lewo.

Zaś w okolicy Sopotu oboje poczuliśmy się, że jesteśmy HUNGARY.
Że JEDLIBYŚMY.
Poszliśmy tropem staropolskiego przysłowia, które mówi, że jak jest ochota, to i PIZZA kota wyłomota i znaleźliśmy się w knajpie, która…
Która umie wkurwić.

Tym, czego Che nie lubi, są miejsca z zadęciem i sztucznie dołożoną tezą.
Knajpa sili się na włoską, co sprowadza się do tego, że między stolikami zapieprza kurcgalopkiem niejaki FRANCZESKO i w ramach obsługi zbywa gości fachowym „Już, już”. Być może mówi to nawet z włoskim akcentem.
No ale przynajmniej lata jak w dupie zasolony i chociaż markuje robotę.
Pozostała obsługa składa się zaś… wcale nie z Franczesek, a raczej z nabzdyczonych franc, które naówczas snuuuuuły się jak flanelowe ściery i bardzo pilnowały tego, żeby przypadkiem nie zainteresować się o jeden stół za dużo.
Enyłej.

NAJSAMWPIERW zjedliśmy jakąś całkiem niezłą zupę, na którą czekaliśmy ponad kwadrans. A gdyśmy chcieli doczynić, bo zupa to jednak zbyt kuso, i uznaliśmy, że skoro ta pizza tego kota wyłomota, zamówiliśmy pizzę.’

- Ale cziekamy długo, tak? – ostrzegł FRANCZESKO.
- Ile to długo? – zapytał Niewe, na początku pomyślałam, że PODCHWYTLIWIE;).
- 40 minut – usłyszeliśmy i nie spodobało się nam to.
- No to NOŁ, FENKUŁ – powiedzieliśmy wyniośle, jeszcze nie ustaliwszy w jakim to języku.

Wylogowaliśmy się. Ale żołądki nadal grały takty głodowego mazurka.

Wpadliśmy zatem na pomysł, żeby zamówić pizzę na wynos.
I ten sposób polecam.
Bo na pizzę do wzięcia na wynos czeka się 10 minut (według zeznań obsługi), a w praktyce jakieś 7.
A jak się siedzi w lokalu, trzeba odsiedzieć te pół godziny więcej.

Zmyślne.


Pizzę wzięliśmy nad morze z zamiarem skonsumowania jej z jedynym słusznym widokiem. Była - muszę z żalem przyznać – świetna. Z żalem, bo lubię narzekać na wszystko po całości, skoro już narzekam;).

ZAKAŃCZAM pizzę. Całkiem dobrą pizzę! © CheEvara


Na tęże konsumpcję spóźnił się Faścik, bo zjawił się dokładnie trzy sekundy po tym, jak ostatnie kęsy wylądowały nam w brzuchach.
Wszak inne staropolskie przysłowie mówi, że KTO SIĘ SPÓŹNIA, TEN NIE JE.

A spóźnił się pewnie przez te przewymiarowane koła w tym swoim modnym rowerze.

Nie było tam, na tej plaży najcieplej. A może to my byliśmy ubrani nie najlepiej. Szczękając zębami, zintegrowaliśmy się z Faścikiem, który bardzo przekonująco odmawiał picia z nami sakramentalnego Kasztelańskiego, o którego to – co jest logiczne przecie – postaraliśmy się w sklepie. A tak odmawiał, że po „pij, nie pergol” WYPIŁ.

Taki szacunek do ludzi stolicy to ja ABSOLIMĄ rozumiem.

Ponieważ zaś nic niestety nie trwa wiecznie, a puszeczki pustoszeją szybko (jak po przejściu jakiegoś PUSTOSZA MUZEUM;)), należało pojechać w teren.

Na klify nas Michał zaciągnął. Oto dowód:

To zdjęcie miałam wrzucić, bo Niewe nie wrzucił;) © CheEvara


A po małej orce na tymże terenie, Faścik odprowadził nas do gdyńskich rogatek, po czym sami jęliśmy orać ku Kolbudom.

Opadały z nas w trakcie siły bardzo, co poskutkowało jednym reanimacyjnym przystankiem pod CEPEENEM, gdzie – jak się okazało – zajeżdża lokalna najlepsza galanteria.

Jak na przykład wygolony do zera rosły młodzieniec w niebieskich spodniach dresowych, puchowej czarnej kurtce i GUMOFILCACH.
I te spodnie miał wpuszczone w gumofilce. Kurtkę może by i upchał w spodnie, ale była za krótka. Albo te spodnie miały zbyt niski stan.
Niezgorsza – jak to mówią – stylówa.

W każdym razie temu panu wypadł po tankowaniu wlew paliwa. Nie klapka. Cały wlew.
Po tym, jaki dźwięk z siebie pan wydał, gdyśmy mu zwrócili uwagę, żeby se nie zgubił, jesteśmy utwierdzeni, że człowiek i małpa to naprawdę bliscy sąsiedzi.

Zaś jego dziewoja zakupiła w tym czasie wódkę i dwa piwka. Niedziela wszak;)

No i o.
Godzinę później byliśmy w bazie.

A o tym, jak bardzo Niewe z Radkiem wczoraj zapsierdalali podczas Harpagana, niech świadczy to, że Niewe wczoraj NIE ZAUWAŻYŁ, że przekraczał na koniec rondo, a przy tym rondzie był kolbudzki wielki świat, czyli Tesco i Rossman.
Zauważył je dopiero teraz.



Dużo w górę dziś nam wyszło.
Lubię.



Dane wyjazdu:
99.99 km 15.00 km teren
05:17 h 18.93 km/h:
Maks. pr.:1297.00 km/h
Temperatura:9.0
HR max:178 ( 90%)
HR avg:133 ( 67%)
Podjazdy: m
Kalorie: 3372 kcal

Też chciałam mieć rowerowy dzień

Sobota, 20 kwietnia 2013 · dodano: 04.06.2013 | Komentarze 2

Gdy inni na Harpaganie męczą się.

Ponieważ jestem wielce zajebista (mówią już o tym nawet na Diskałery), Niewe nawet nie brał pod uwagę opcji, że – mimo, iż nie startuję na Harpie (z bardzo prostego powodu: BO NIE) – że ja w tamtejsze rejony razem z nim nie pojadę.

No dałam się namówić. Może nie tak bardzo jak znana z Euro 2012 Natalia Siwiec do reklamowania serum do wybielania odbytu, ale dałam.

Zabraliśmy też Janeczka i wybyliśmy w rejony Kaszubo-Pomorza. Do Kolbud, znanych na całym świecie.
Przecie.

O tym, jak chłopaki, czyli Niewe, Radek i Janeczek zniszczyli wieczorem przedstartowym swoją formę, nie będę pisać;).

Bo ja przy tym byłam, w tym uczestniczyłam i odczułam to nazajutrz, kiedy rano pobiegłam na początek… biegać.
Zarżnęłam się okrutnie, co potem Faścik fachowo nazwał BOMBĄ. Wcale to kuźwa nie była taka bomba. Masakracja REJCZEL;).


No właśnie Faścik (choć ponoć już nie Faścik, bo z BS-a się wypisał i smaruje – a raczej NIE smaruje – teraz na Wordpressie). Zagaiłam go na okoliczność tego, że grasuję w okolicach i chętnie uwidzę jego – miałam nadzieję – stęsknioną mordę.

Poszedł na to.

Umówiliśmy się, że zjedziemy się w okolicach Chwaszczyna, do których ja niesprawiedliwie orałam PODE WIATER.
Umówiliśmy się, że ja zajadę ze swych stron, on ze swych, a potem się zobaczy.
Czyli, że potem pojedziemy po Puchatego. Też już WYBAJKSTATSIONEGO.

Zastrzygłam uszamy, bo sentyment to ja do nich mam.
Zabrałam mapę i opłotkami, całkiem urokliwymi, jęłam, pedałując, przybliżać się w tamte rejony.

Takie dróżki lubić Che © CheEvara



Faścikowi dojazd poszedł lepiej, bo miał wiatr w plecy, skutkiem czego spotkaliśmy się za Baninem (czyli dla mnie wcześniej). Tenże Faścik przyjechał na jakimś dziwnym rowerze, ponoć modnym teraz. Koła miał jakieś takie przewymiarowane;).
No ale przyjechał. I natenczas, terenem jęliśmy zdobywać Gdynię, a raczej próbowaliśmy, bo Faścik, jak na miejscowego przystało, nie bardzo mógł trafić w tak zwany skrót.

Tak szukaliśmy, że szczać trzeba było. Jeszcze dobrze nie przyjechał, a już oddalił się do Richarda SIXONA:

Faścik oddał naturze to, co krył w sobie © CheEvara



W końcu JAKOŚ dotarliśmy do Gdyni pod dom Puchacza.
Tenże ogarnął się całkiem sprawnie i już po chwili byliśmy w wymagającym TPK.
Następnego zdania proszę nie czytać i nie odnotowywać w annałach.
UMIERAŁAM, NIE NADANŻAJĄC.
Na podjazdach zdychałam. A oni se jechali jakieś takie leniwe pyk pyk.

No w dupę kuny!

Potem jeszcze przeciągnęli mnie na klify, gdzie owszem, było widokowo widowiskowo, ale tam też umierałam.

W tak zwanym odwecie przybył mi Puchaty, bardzo ludzko intonując, że on to by chciał usiąść i pogadać, a nie tak zapieprzać.

KUOCHAM CJE, Puchaty!

Tak więc po serii zdjęć:

Chciałam zobaczyć fiordy, ale dziś dostępne były tylko klify © CheEvara



A ten Pan też już nie pisze na BS, tylko dał dyla gdzieś indziej. Ale dalej jest zajebisty;) © CheEvara



udaliśmy się do Sopotu na poszukiwania dogodnej miejscówki, by uzupełnić płyny. Tu spontanicznie ustaliliśmy, że w sklepie należytym pobieramy piweczka i czmychamy z tym w teren poleżeć na słoneczku i posłuchać wróbelka. Nie sposób inaczej!

Za rzadko się widzimy, żeby pić razem HERBATĘ! © CheEvara


Niniejszym udało nam się pokrótce zapdejtować wieści o sobie.
Ale ja już chciałam czmychać, by zdążyć na Niewowy wjazd na metę Harpagana.
Faścik był pięknie uprzejmy i odprowadził mnie do samych Kolbud. Troszeczkę przy tym pogawędziliśmy, troszeńkę pooraliśmy pod wiatr.

Na wjazd Niewe na metę spóźniłam się o 10 sekund. Wszystko przez to, że pobierałam z bazy noclegowej dla niego reanimacyjne piwko, a Faścik gadał przy tym przez telefon i słabo reagował na ponaglenia. Więc jakiekolwiek PRETENSZYN proszę do niego;).

Tak to!

Aaaaaa, jakem cięła w Lniskach do przekroczenia krajowej siódemki, to jakieś ludzie w samochodzie jadącym z naprzeciwka czynili mi fotę. Jak niedźwiedziu jakiemuś! Taka to jestem okazała (jak ryję pod wiatr, z językiem nigdzie indziej jak w bucie).


O tym, jak Niewe z Radkiem zajebiście na Harpie pocisnęli, ten pierwszy zdążył już napisać.
Jestem PRAUD z niego;).

Chyba się potem bardzo zintegrowaliśmy. Nie pamiętam;)

I fajnie było Faścika i Puchacza zobaczyć.



Dane wyjazdu:
87.00 km 6.00 km teren
03:20 h 26.10 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:19.0
HR max:178 ( 90%)
HR avg:145 ( 73%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2463 kcal

A tu okaże się, że bieganie coś daje…

Wtorek, 16 kwietnia 2013 · dodano: 22.05.2013 | Komentarze 1

… temu kolarzu.

Bo nawet mi dziś jazda szła. Gnałam na zebranie do Dżabłonny, na tajne wersety, w sprawie wyścigu XC, który ponownie robimy na rundzie treningowej. O tego o:

W tamtym roku było ekstra, teraz będzie jeszcze bardziej ekstra, czyli EKSTRAJ! © CheEvara


A o tym, że jazda mi dziś szła, świadczy to, że do Dżabłonny od Domu Złego dotarłam w… godzinę i cztery minuty. Wszystko dzięki pewnemu szoszonowi, którego na Arkuszowej dognałam, wyprzedziłam i który zapewne zechciał podziwiać zajebistość moich łydek;), bo nie odpuszczał. A ja leciałam. 35… 36… 36 kilometrów na godzinę. Łowiąc komary w zęby, bom chachała się radośnie z mocy mej.

Zabawa skończyła się, gdy ja odbiłam ku Mostowi Północnemu, pod względem rowerowymspierdaczonym jak nowy asfalt na Trakcie Królewskim. A skończyła się, bo musiałam teraz sama sobie dyktować tempo. Ale nie poszło mi tak źle, bo już pisałam, ile mi to zajęło.

Także tego.

Do Jabłonny dotarłam tak, że wynalazłam teleport, bo napotkałam coś takiego:

To ja przesiadam się do HIHOPTRA! © CheEvara


Zamysł zapewne był taki, żeby ominąć ów fragment poprzez wtargnięcie na Modlińską, niecnie ruchliwą, ale byłam sprytniejsza. Teleport fajna rzecz.

Ponieważ na miejscu zlotu byłam grubo przed czasem, pojechałam ku Skierdom, bo tam kojarzyłam sklep, a mnie chciało się pić. Na koło wsiadł mi starszawy pan na miejskim Bitwinie i JEBANIUTKI nie odpuszczał.

Taki to wypad mi dziś z ogonami się przydarzył.

Na formę mą podczas powrotu do Jabłonny spuszczę litościwie milczącą kurtynę. Nie zeżarłam na czas, nie dorzuciłam paliwa do pieca i już nie powróciłam do mojego tempa.

I wiało mi teraz w ryj. Być może to jest sekret dobrego tempa podczas trasy DO.

Ale kto by tam wnikał!



Dane wyjazdu:
58.32 km 0.00 km teren
02:50 h 20.58 km/h:
Maks. pr.:35.80 km/h
Temperatura:8.0
HR max:167 ( 85%)
HR avg:110 ( 56%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1678 kcal

Ciągle jestem w kwietniu:)

Poniedziałek, 8 kwietnia 2013 · dodano: 29.04.2013 | Komentarze 5

I ciągle ubywa zimy:).

A już myślałam, że suka zamierza zająć się modnym dziś SKŁOTERSTWEM i zająć bezprawnie lokal wiosny, która ani chybi grzeje dupsko w Hiszpanii, tam pije wino galonami i obżera się las gambas. I jest jej tak wybornie, że spieszyć się ku Polszy nie zamierza.

Ale – jakeśmy to z Niewe tego dnia zoczyli – białego gówna ubywa. Czyli leniwa wiosna nadchodzi.

A pojechaliśmy do Pruszkowa, bo tam chcieliśmy pojechać.

Nie mamy w TAMTE MAŃKIE zbyt zachęcającej trasy, wszystko asfaltami, niemal nic terenem.
Ale czasem trzeba i tak.

A w pobliskim Pruszkowowi Komorowie, w plenerze, na ławeczce, przy trasie kolejki, zjedliśmy bułsona z parówkonsonem i poczuliśmy wakacje.

Ponieważ moja forma ciągle jest gdzieś w dupie, a właściwie ma syndrom Murzyna przechodzącego na przejściu dla pieszych, czyli pojawia się i znika, po powrocie do domu poszłam se pobiegać.

Logiczne.


Dane wyjazdu:
74.24 km 0.00 km teren
03:08 h 23.69 km/h:
Maks. pr.:39.80 km/h
Temperatura:4.0
HR max:179 ( 91%)
HR avg:129 ( 65%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2060 kcal

No i jestem już w kwietniu!;)

Niedziela, 7 kwietnia 2013 · dodano: 28.04.2013 | Komentarze 3

O tegorocznej suce zimie na pewno można powiedzieć, że jak hejnał brzmi jej śmiech.

Kpiła se franca ze mnie już za długo, dosypując śnieżnego koksu wtedy, kiedy zaczynałam żywić nadzieję na bieganie bez brei, bez asfaltów wreszcie, za to z lansem w zakresie krótkich spodenek.

Jużech miała po antenkie beretki dosyć.

Uradziliśmy zatem grupowo, że trzeba w ramach wiosny zaklinania pedałować, której to myśli pionierem został Dżanek zachęcony naszą wycieczką ku Żelazowej Woli (lub według mistrza orientów – ku Szklarskiej Porębie;))

Wyruszyliśmy ponownie asfaltami w składzie: Niewe, Goro, Dżanek i ja.

Podobną trasą, niemal identiko.

Słońce operowało nareszcie. Topiło to białe guano.

Były zatem takie momenty, że aż korciło ulepić ostatnią śnieżną pigułę i poczęstować nią na przykład sikającego Gora.

Następnym korcącym momentem był przejazd tegoż Gora obok nas uzbrojonych w pokaźną amunicję naprędce ulepionych gał.

Było śmiesznie mocno.

--
A pod sklepem za Żelazową Wolą poczuliśmy zew wiosny. I zew pleneru. Niemal słyszeliśmy, jak przysklepowa lipa piszczała błagalnie do nas: „Gościu, siądź z piwem pod mym liściem”.

Żal było nie usłuchać;)

Wersja Niewego ze zdjęciowym KOLARZĘ, tfu! kolażem jest hir.



Dane wyjazdu:
82.91 km 0.00 km teren
04:14 h 19.59 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:0.0
HR max:171 ( 87%)
HR avg:130 ( 66%)
Podjazdy:1095 m
Kalorie: 2426 kcal

Podkarpacie, że o ja cie!

Czwartek, 28 marca 2013 · dodano: 26.04.2013 | Komentarze 2

Pilili, pieklili się, uległam. Rodzinka życzyła se uwidzieć mój przykry gębonson, więc razem z Niewe, osobnikiem o o wiele mniej przykrym gębonsonie wyruszyliśmy w okolice Łańcuta.

Z rowerami rzecz jasna.

Tam pojedliśmy, popiliśmy i naśmialiśmy się. Można powiedzieć, że komplet. Aby doczynić do wyjazdu-ideału wybyliśmy na rowery. Trochę śladami mymi, trochę nową trasą.

Głównie asfaltami, które – nawet te najmarniejsze – utrzymane były niemal wzorowo:

Czarniutki asfalt, jak przystało na kalendarzową wiosnę:) © CheEvara



Całe 16 kilometrów od domu napotkaliśmy tego oto osobnika:

Ja to widzę, że jest między nami uczucie! © CheEvara



Najpierw okrążył nas z osiem razy, nie dając się nawet pogłaskać, ale prezentując swoje zapadłe boki. W końcu dał się przekonać i wystawił pysk do głaskania.

Ja jak zwykle w takiej sytuacji popadłam w dół, stupor i Żuławy Wiślane. Porzucić? Nigdy w życiu. Uwiązać? Kurwa, swoje już pewnie przeszedł.

Zadzwoniłam do wuja, u któregośmy gościli i próbowałam mu tego psiora sprzedać.
Przez telefon tenże wuj mój asertywnym się okazał, więc ja popadłam w jeszcze większy dół, jeszcze większy stupor i tak dalej.

Względem zwierzątek jestem miękka jak uprana w Perwolu beretka (z antenką).

Uradziliśmy z Niewe, że na parę godzin zainstalujemy psiura na sznurku u jakiegoś gospodarza, a w domu się Dyla, czyli wuja mego, jakoś urobi.

JAKOŚ to bardzo precyzyjny plan.

Słabo zatem szło mi trzymanie się go, więc spadła mi motywacja, chęć do jazdy i radość z tego, że tu pagórowato i że wreszcie można poorać.

No kurwa, ciąglem widziała, jak ten pies rzucał się na tym sznurku, gdyśmy odjeżdżali, obiecując gospodarzowi, że wieczorem sierściucha zabieramy.

Na przyszłość kupię sobie kieszonkowe widły i se takimi wydłubię oczy w podobnych okolicznościach.


Ale pojeździliśmy. Całkiem ładnie. Na przykład przekraczając San bujaną kładką:

Kładka dla niejadka:) © CheEvara


I niektórych zniosło na AMENT:

Dezercja kolarza © CheEvara



A jeść coś trzeba:

A ja chwilowo psa zamieniłam na dwa koty. Zryte w koci sposób oczywiście © CheEvara



Pies ochrzczony Bikerem finalnie zamieszkał u Dyla:

Póki co ma zadatki na strasznego wandala. I erotomana;) A nie wygląda! © CheEvara




Uffffff.

Więcej zdjęć i inne spojrzenie na tę historię ŁO TU.




Dane wyjazdu:
75.00 km 5.00 km teren
03:33 h 21.13 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:1.0
HR max:177 ( 90%)
HR avg:136 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2129 kcal

Skierowanko na bieganko, a potem na rowerowanko

Poniedziałek, 18 marca 2013 · dodano: 20.03.2013 | Komentarze 11

Była taka poCZeba, żeby pojawić się w stolicy (bym nie uwierzyła, gdyby nie napisy).

Potrzeba była stawić się na godzinę około piętnastą, więc ja rano mogłam się wyborsuczyć w atłasach, godnie i w spokoju śniadać oraz pobiegać po lesie. Już bez kontroli leśniczówki;).

Może dlatego, że karnie popylałam po asfalcie.

I już jakem leciała, biegawszy, Topolową w dół, dostałam w fizys sążnistym wiatru podmuchem. Nie będzie pan zadowolony – mruczałam se pod nosem, bo to oznaczało, że będzie akcja-oracja. Pod wiatr. Na rowerze.

I tak też było. Do samego celu snuliśmy się wstrzymywani wryjwichrem. Omatkohuto, jakże wiało!
Strasznie duło.

Wynagradzały tęże sytuację suche asfalty. Chociaż to.

Zajechaliśmy tugeza na Anielewicza, gdziem ja zaopatrywała się w część do blendera (co do której pan w serwisie pouczył mnie, że jak nie da się jej po dobroci włożyć, to „niech pani znajdzie dobry młotek, a potem jakoś pójdzie”) i chwilę potem rozjechaliśmy się – ja na Bródno ku Pani Mamutce mej, a Niewe na Bielany. I tam też doszło do zjechania się po godzinie nas obojga oraz wydzwonionego Gora.

W takim składzie zrobiliśmy rajd przez miacho, na Bemowo, gdzie my załadowaliśmy węgli do pieca, a Goro po krótkim apdejcie newsów, co u wszystkich nawzajem słychać czmychnął ku rodzinnym obowiązkom.

A powrót po ciemku był najfajowszy ze wszystkiego. Na pożarówce zaczynającej się w Koczargach śnieg ubił się tak, że cięliśmy nawet bez kurwy maci na ustach na wiadomą porę roku.

Ja tylko, tylkuśko, li jedynie miałam w pamięci ubiegłoroczny marcowy nocny powrót tą samą pożarówką, która Niewemu ukróciła na jakiś czas rowerową karierę. Na szczęście tym razem nikomu niczego nie trzeba było szyć. Widać, mądrzejemy;).


Dane wyjazdu:
57.82 km 4.00 km teren
03:00 h 19.27 km/h:
Maks. pr.:38.00 km/h
Temperatura:1.0
HR max:175 ( 89%)
HR avg:125 ( 63%)
Podjazdy:101 m
Kalorie: 1583 kcal

A gdzieśmy to nie byly!

Niedziela, 17 marca 2013 · dodano: 20.03.2013 | Komentarze 1

No w ŁYSKANSYN akurat nie byliśmy, ale to TYLKO dlatego, że skończył nam się dzień. Jak polskim piłkarzom. Oni nigdy nie przegrywają, im kończy się im czas.


Ponieważ ja już wszetecznie RZYGAM I DYSPONUJĘ WOMITEM na panującą nam porę roku (i to nader rozwarszawiającą się) zażądałam, abyśmy pojeździli, ale raczej po suchym. Po asfalcie czyli. Moim wymaganiom stała się zadość. Niewe wyszedł nawet ponadto. Zadbał o to, żebym się nie zanudziła zasfalceniami i tak wytyczył trasę, że chwilami ulice fantazyjnie przemieniały się w szutrowe i dziurawe bezdroża, wypełnione jak nie kałużami, to zwyczajnie śniegową mazią nawianą z pól. Fajnie;).

Tak se ciurlając te kilometry, całkiem sprawnie, szybko i niepostrzeżenie najechaliśmy Milanówek. Tam ponapawaliśmy się (lub też ją wykpiliśmy) architekturą i spróbowaliśmy wypić w słoneczku piweczko pod sklepem, ale zarówno sklep, jak i ławeczka przed nim zniechęciły nas ku temu. Tylko słońce sprostało zadaniu.

Zadaniu nie sprostał Radziu, za którym to się lekutko oboje rowerowo stęskniwszy, a którego Niewe zmolestował jeszcze w Milanówku telefonem. Lecz ten Radek nie odebrał, gdyż robił jakieś sprośne rzeczy z farbą. Potem z kolei nas zmolestował tenże Radek, jak już byliśmy w Brwinowie i opowiedział nam, że tak naprawdę od dziewczyn oraz od farby woli wąsaczy. Nie pytajcie. W odpowiednim czasie sama do was przyjdę i Wam to opowiem.
;)

W każdym razie. Brwinów jest równie urokliwy co Leszno, więc potraktowaliśmy go tylko przejazdem. Jak jeden mój dawny znajomy, co to był kiedyś przejazdem w Biedzie i potem zeznawał, że przyjaciół tam nie spotkał, za to dostał w papę za wymądrzanie się.

Usyfiliśmy się jak dwa salcesony w dwóch piachach, napędy RZĘZIŚCIE rzęziły, ale zgadnijcie jak było.

Z NIEWE było zajebiście.


Jechałam w magnezie, Niewe w cynku.


P.S. Fotuńcia u Niewuńcia


Dane wyjazdu:
78.60 km 4.00 km teren
03:37 h 21.73 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:4.0
HR max:173 ( 88%)
HR avg:124 ( 63%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2783 kcal

Spławy Wałszawy

Poniedziałek, 4 marca 2013 · dodano: 07.03.2013 | Komentarze 0

Czyli te do załatwienia w stolicy. Załatwiał Niewe głównie, ja stanowiłam czynnik towarzyski.

Jeśli bym miała pominąć jazdę, to tenże dzień mój składał się z czekania. Aż Niewe załatwi coś na Bemowie, potem na Pradze, potem w Centrum. Taki to zalatany on jest.

Z dniem tym kojarzy mi się też rześkość (kapeńkę marzłam, jeślim nie okupowała akurat, czekając, jakiegoś nasłonecznionego stanowiska. Jak rzeżucha niemalże). Oraz dwie osoby biegające na tak zwane krótko. Kojarzą mi się.
Posrańcy, jeszcze wezmą i zapeszą to słońce!


Jak na przejachę po mieście, spotkaliśmy całkiem znikomą sforę autoburaków. Sztuk dwóch, czyli nie na tyle, by się wkurwić spektakularnie. Acz jeden przy Poniatoszczaku prosił się o dogonienie i kontrolę fangę w durny, bezczelny, pusty łeb.

A dodam se jeszcze, że rano, gdym biegała se po lesie, poza szlakiem, zostałam pouczona przez panią… LEŚNICZÓWKĘ (???), panią leśnik, znaczy się.
W uprzejmych słowach poinstruowała mnie, że tu, właśnie ŁOTU biegać, człapać i nawet przytulać się do brzóz nie bardzo jest sposobność. Przyjęłam z pokorą. Co mi szkodzi raz się pochylić?;)