Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

trening

Dystans całkowity:14785.24 km (w terenie 2792.50 km; 18.89%)
Czas w ruchu:678:23
Średnia prędkość:21.79 km/h
Maksymalna prędkość:63.00 km/h
Suma podjazdów:43280 m
Maks. tętno maksymalne:197 (166 %)
Maks. tętno średnie:175 (138 %)
Suma kalorii:330949 kcal
Liczba aktywności:216
Średnio na aktywność:68.45 km i 3h 08m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
82.00 km 50.00 km teren
03:16 h 25.10 km/h:
Maks. pr.:56.50 km/h
Temperatura:25.0
HR max:179 ( 93%)
HR avg:164 ( 85%)
Podjazdy:510 m
Kalorie: 1840 kcal

Mazovia w Euku, czyli jak osiągnęłam ZEN

Sobota, 13 sierpnia 2011 · dodano: 22.08.2011 | Komentarze 4

Zacznę może od tego, że jak się ma kontuzję, to się odpuszcza ściganie.
Po drugie segundo, combay segundo, na razie z tym nie zrobię nic, a chcą ciąć mi te chędożone nadgarstki.

Stawiam na to, że ełcką Mazovię przegrałam przez dwie rzeczy: wyżej wspomnianą, czyli zjebany prawy nadgarstek i osiągnięcie stanu „achujmitam”, o którym wspomniałam Takiemu Jednemu Niewe, w drodze do Euku, dokąd mieliśmy wyjechać o 5:52, ale nie wyjechaliśmy, bo Niewe się spóźnił.

Se pomyślałam o tym spóźnieniu: ZŁY ZNAK.

A zatem winą za wszystkie późniejsze moje niepowodzenia ponosi ten, kto się spóźnia.

Od razu mi lepiej;)


Plan na wyjazd był taki, że startujemy w Euku, olewamy Gwiazdę Mazurską i następnego dnia po maratonie robimy swoją trasę, coś po okolicach, z przerwami na postoje piwne (jak w Czechach, na szlaku rowerowym Radegasta, gdzie jeździ się od knajpy do knajpy, w której to zajebiste piwo polewają), odpoczyn i regen.
No ale żeby do tego dojszło, trzeba było ogarnąć maraton.

Mój szósty, pardon siódmy (bo moja obecna zajebistość wynika po części z posiadania już tego nadprogramowego szóstego) zmysł zniwelował kiepski plan Niewe na zalogowanie się przed maratonem na jakimś polu namiotowym. I dobrze się stauoooo.

Dzięki temu mieliśmy czas na rozkulbaczenie Niewowego wozu cygań… yyyyy… samochodu, nasmarowanie łańcuchów w bicyklach – powinniście się tego uczyć od Niewe;) – i profesjonalną sesję zdjęciową podczas rozgrzewki, którą obstawił dla nas Pijący_mleko.

Na początek portrecik:D Jaki model, taki kurna portrecik:D © CheEvara


Prawda, że moje koło jest przed kołem Niewe?? © CheEvara


Tu daję Niewe na rozrzewce fory;) © CheEvara


I tu się jeszcze cieszę nawet:

A z czego ja się cieszę to nie wiem;) © CheEvara


Tu też się kurde cieszę:D © CheEvara



No, jak widać początek miałam wielce profi. Dalej dla mua było już gorzej.

I – tak jak umiem wszystko zepsuć, zapowietrzyć hamulce, co już Wam razu pewnego opisywałam – umiem też źle wystartować. Trzeci sektor powoduje, że wypstrykuję się na starcie, chcąc nadążyć za pociągami, a że średnio nadążam, to potem wszystko obsrywa mi się po szwach.

No i ten posrany nadgarstek. Gdyby to była płaska trasa i nie trzeba było redukować przełożeń, może i bym nie pogrążyła tego startu. Euk plaskaty jednakowoż nie jest. A mój nadgarstek ani nie operował manetą ani klamką. Zatem ani nie zmieniałam koronek na kasecie, ani nie hamowałam tyłem.

Dzięki temu gleby były trzy: po raz pierwszy wylądowałam w błocie, po raz drugi w polu ogrodzonym elektrycznym pastuchem, co wyprzedzająca mnie w tym momencie Olga Niewiarowska skwitowała spanikowanym i chyba nawet troskliwym „Uważaj!” i po raz trzeci w pokrzywach. No kurka wodna, motyla noga, kacze dupsko, NIGDY tyle razy nie wywalałam się, co w Euku.

Trochę na to każdorazowe zwlekanie się z podłoża czasu straciłam – zwłaszcza na zbieranie się z tych pokrzyw. Oparzony nimi miałam nawet nos;)

Tak samo czas traciłam na skomplikowaną operację zrzucania przerzutek – zamiast prawem kciukiem, zrzucałam całym nadgarstkiem, zapakowanym w ortezę. Zaprawdę, mogłam sobie odpuścić ten start.

Bo jak już totalnie straciłam władzę w łapie i wbijałam się na pagórki z przełożeń wysokich, wyprzedziła mnie Elka Molenda z Plannji. No i chuj – ZEN to ZEN. Zresztą rano, przypominam – w drodze do Euku – wyrzekłam słowa trzy: „Mam wyjebane dziś” do Niewe.

Trochę bardziej niż na ściganiu się zależało mi na dniu drugim pobytu na Mazurach, czyli zrobieniu stówki po szuterkach okołoeuckich.

No i dotarłam na metę czwarta. Bo o zapierdalającej jak pocisk Agnieszce Zych nie muszę napominać – że była pierwsza, nie?

W towarzystwie Arka, Pana Dyrektora Sportowego, który kurna pojechał Mega, oraz Michała, który nie pojechał nic, bo kostka odmówiła mu posługi, poczekałam na Niewe, któremu według moich, czyli jedynych słusznych, obliczeń wtyknęłam CZTERDZIEŚCI, CZYLI NIEOFICJALNIE 16 minut;). I gdy ten wjechał na metę, poleźliśmy na bro, pożegnaliśmy wracających tego dnia do Wawy APSowców i udaliśmy się w stronę jeziora, gdziem pozbyła się z siebie blota z wywrotki numero uno. W tym czasie Niewe wydzwonił – jak się potem okazało – najbardziej niesłownego na świecie bikera i bikestatowicza, Pawła mtbxc, który OBIECAŁ, że dnia następnego, tuż po drugim etapie Gwiazdy, odezwie się do nas, byśmy mogli się wreszcie zintegrować.

Już bardziej uprzedzić przyszłych zdarzeń nie mogę, ale co mi tam – napiszę: JAK SIĘ JUŻ NAIWNIE UMÓWICIE Z MTBXC na piwo or samting, przygotujcie sobie jakiś backup, bo wydyma Was we wszystkie dostępne otwory. I ani nie zadzwoni, żeby spotkanie odwołać. A potem wyprze się tego w żywy kamień. Wszystkiego: tego, że obiecał, tego, że miał zadzwonić.

Jako, że mojego bloga czyta zajebiście sporo osób, jestem spokojna, że już nikt nigdy przez tego pana wystawiony do wiatru (typu halny, lub też sirocco) nie będzie.

Niewe! Jak myślisz – styka, czy jeszcze po Pawle, tu oto na forum, pojechać?

Zresztą. Pojadę jeszcze przy okazji następnego wpisu. Zasłużył sobie;)

Ogarnęliśmy się z Niewe w tym jeziorze:

Tu też się cieszę, a nawet się uśmiewam;) © CheEvara


Tu też się cieszę, bo trzymam to, co trzymam;) © CheEvara


i ponieważ zawsze, jak tylko mamy możliwość zepsucia komuś pobytu, korzystamy z tego, dołączyliśmy do rodzinnej ekipy Gerappy, czyli Piotrka z przyległościami i Bogdana, który wpadł na genialny pomysł zainstalowania pod siodełkiem małej, zalaminowanej tabliczki z numerem startowym.
Na krzywy ryj dołączyliśmy do ich grillowej wyżerki, skomentowaliśmy na gorąco maraton i nie za bardzo mieliśmy koncepcję, co ze sobą zrobić: zostać na terenie mazoviowego kempingu czy jechać obadać miejscówkę wyczajoną przez Niewe, w której mieliśmy się zalogować jeszcze przed startem, czy może jednak szukać jakiegoś noclegu w stylu pokój, pensjonat itepede. Powstała zatem bardzo luźna koncepcja, by sprawić, żeby Niewe nie czuł się bezużyteczny i jego wysiłki z dni ubiegłych szukania euckiej mety nie poszły na marne. Zapakowaliśmy zatem w Niewowy wóz cygań… yyyy… samochód zadki, zabraliśmy Piotrka i udaliśmy się do pobliskich Bartoszy, niemal utykając w ebanym korku. Jakoś udało się ominąć tego armageddon i w końcu trafiamy do pożądanej mieściny i całkiem, a przynajmniej z daleka, miłej miejscówki, z kempingiem, akłaparkiem itedepe.

Ludzie najukochańsi, nie wszystko złoto, co się świeci z góry. Olaboga!

Ale byśmy się wje*ali, wiecie co?

Tuż przed bramą wjazdową, paszczą lwa, wrotami piekielnymi Niewe dostrzegł napis:

ZABRANIA SIĘ WNOSZENIA NA TEREN NAPOJÓW ALKOHOLOWYCH.

I co na take okoliczność zrobił Niewe?
Wrzasnąwszy przerażone Aaaaaaaaaaaaaaa, urwaaaaaaa!!!!, wrzucił wsteczny i

UCIEKŁ, URRRRRWA STAMTĄĄĄĄĄĄĄDDDD!!!

Przecież byśmy tam zginęli śmiercią haniebną i nadaremną!
Dobrze, że Niewe wykazał się refleksem, bo ja nie wiem, co to by było. Mnie na ten przykład sutki stanęły przerażonego dęba okoniem z oczami w słup.

Piotrek z Gerappy dostał na to niepowstrzymanego ataku śmiechu.

Jeszcze cali spoceni z tych nerwów, zbulwersowani, że jeszcze gdzieś na świecie są takie haniebne miejsca, pojechaliśmy w końcu pod adres właściwy.

Zaplanowana przez Niewe miejscówka okazała się zacna, ale na dłuższy pobyt, większą ekipą, taką, by ktoś mógł tam zostać i pilnować dobytku. Krótka narada dała wniosek, że wracamy do Euku, wbijemy na odprawę uczestników Gwiazdy, posiedzim przy ognisku i standardowo – SCHLAMY SIĘ, jak przystało na sportowców. A potem się zobaczy.

A nocleg znaleźliśmy w pustej bursie szkolnej.

Która świeciła pustkami – a co, wydam te leniwe, choć wielce sympatyczne kobitki z recepcji bursy! Wyobraźcie sobie, że babeczki z DIFOLTA mówiły wszystkim pytającym o miejsca, że tych brak. Ale Niewe chyba się wystraszyły, może postraszył je na przykład groźbą ODMOWY czegoś i dla nas miejsce się znalazło. Zapakowaliśmy rowery, po czym poczuliśmy, że kuźwa musimy szybko udać się na jakiekolwiek, byle zimne i szybkie piwo z, za przeproszeniem, kija. Przy okazji wtrząchnęliśmy kartacze.

Następnie w sklepie z małym płazem w logo, spieniężyliśmy walutę i zamieniliśmy ją na całe mnóstwo piw, którymi zamierzaliśmy doprowadzić się do stanu nieważkości. Się oraz Gerappowców.

Którzy bynajmniej już tego nie potrzebowali. Bo gdyśmy dotarli do kempingu mazovianego, wysłuchali odprawy, zdali sobie sprawę, że jest fajne ognisko, a my całkiem niefajnie nie kupiliśmy kiełby, zostali zachęceni do zadania pytań odnośnie Gwiazdy („Czarek, masz może pożyczyć dwie kiełbaski?”) zsynchronizowaliśmy swe gie-pe-er-esy z Gerappami, wstępnie nastukanymi jak Kopernik w piątkowy wieczór przed wyjściem w miacho, a tuż po igraszkach z sekstansem.
Plan został wypełniony w procentach stu. Zniszczyliśmy się i degrengolada nastąpiła, jakeśmy chcieli.
A ponieważ w całem tem układzie pijackiem to ja noszę spodnie, na mnie spadła odpowiedzialność za wezwanie drajwera. Nie wiem, jakim cudem wyguglałam w swoim taczfonie numer na taksówencję eucką, nie bardzo też jestem w stanie określić, dzięki czemu babeczka w dyspozytorni zrozumiała, gdzie ma tę taksę zapewnić, ale wszystko się udało.

I jak te nawalone nastolaty, tyle że bez poczucia winy, wrócilim, STARAJĄC SIĘ NIE ROBIĆ HAŁASU, do szkolnej bursy.
Nierobienie hałasu nie udało się w ogóle.
Amen.
Powinno się zacząć mnie leczyć;).

Foty będą jak dostanę się tylko do netu dozowanego ze SZLAUFA, nie z wiadra:)

Dane wyjazdu:
88.67 km 0.00 km teren
04:23 h 20.23 km/h:
Maks. pr.:46.50 km/h
Temperatura:27.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:132 ( 68%)
Podjazdy: 34 m
Kalorie: 1679 kcal

Same se napravite, pane netoperek

Czwartek, 11 sierpnia 2011 · dodano: 18.08.2011 | Komentarze 0

Im bardziej Mazovia w Euku się zbliża, tym bardziej:
- trzeszczy mi Specowy suport
- napierniczają mnie nadgarstki rozwalone Centurionowym brakiem amortyzacji
- chce mi się jeść


Z tym pierwszym wydawało mi się, że poradzę sobie najsprawniej. Niby po Szydłowieckiej masakrze HALOŁTEKOWY suport jeszcze żył, ale rzęził już jak gruźlik, któremu płuca wyginają się w chińskie dwanaście. Nadszedł czas, aby zapalić mu znicz.
Bynajmniej nie kuźwa olimpijski.

Pojechałam ja na Dereniową. Gdzie miało nie być największego jęczybuły, czyli mojego ulubionego mechanika, a jednocześnie największego antymaratonowego gderacza, czyli Marcina. Który zaś teraz kleci rowery na KENie. Miał być Bartek, który jest równie złośliwy co Marcin, ale który na moje ściganie się ma mocno wyjebane. Gila go to. A zatem nie gdera.

I wszystko się rypło, bo: przyjechał na chwilę z KENu Marcin, Bartek był zarobiony i nie miał, jak – za przeproszeniem – obsłużyć mnie i Speca, tym bardziej, że na Dereniowej nie było suportów Accenta. Wszystko wyglądało na to, że jednak miałam pojechać na KEN. I po suport i po wymianę.

- Wpisz się na jutro do zeszytu, znaczy się, ustaw się w kolejce, to Ci jutro wymienię ten suport – usłyszałam od Bartka.

Zdębiałam.
No krwa ja,
JA,
J-A, mam wpisać się do zeszytu, jak jakiś pieprzony Zulus z Nowej Zulundii.
Szczelił mnie lekuśny wkurw. I na tymże lekuśnym wkurwie, grzecznie, acz mocno dookreślenie opuściłam lokal. Nawet nie wkurwiona na Bartka, bo robota jest robota, kolejka jest kolejka, a pięćdziesiąt funtów to pięćdziesiąt funtów. A łyżka to nie widelec, czas nie guma, budzik nie sanki, krew nie woda, majtki nie pokrzywa,

A bidon nie kanister.

Ale na to, że jeszcze się tak nie stało, żeby poszło coś po mojej myśli.

I jakem już pod sklepem ładowała łeb swój w kask, zadzwonił Marcin – zapewne ruszony sumieniem wyrzuta, czy też czymś w ten deń, lub deseń – bym, przyjechała na KEN, to mi ów suport wymieni. Daleko nie miałam, ładna pogoda była, co miałam się kisić w domu. Czy też na Dereniowej. Zastanawiałam się, które z nas miało dumę do schowania do kieszeni, bo ja któregoś razu jasno dałam Czarnemu do zrozumienia, że nie tyle już walą mnie te gadki o niszczeniu sprzętu, co podkurwiają mnie niemożebnie. Z kolei Czarny zarzekł się, że newah egejn mojego wyścigowego roweru nie dotknie.

Myślę, że jest 1:0 dla mnie.

Będąc przekonaną, że to ciągle suport jęczy mi w rowerze, od razu zanabyłam accentowski wkład, podtuptałam na serwis, gdzie Marcin stwierdził, że halołtek nie ma prawa jeszcze rzęzić. Jednakowoż oczyścił wszystko, wyciągnął małą pustynię Gobi z mufy, skręcił, po czym ja polazłam na test.

Jęczało kuźwa dalej.

- Wywalamy suport – na to Marcin.

Już się pogodziłam z tym, że stówa pęknie.

Ale przyszedł Mikołaj, właściciel AirBike, zainteresował się, a co kamą z tym moim bajsiklem, nad którym Marcin ślęczy dłużej niż wg Mikołaja powinien i jął wyginać ramę w każdą stronę.

A ta jęczała niemiłosiernie. Naciskana z buta w okolicach mufy trzeszczała, jakby ktoś ją podpiłował.

- Rama jest pęknięta – mówi Mikołaj.

- Nawet mnie nie wkurwiaj – myślę już wkurwiona ja.

- Teraz trzeba tylko ustalić, GDZIE pękła ta rama – kontynuował wkurwianie mnie Mikołaj, na nowo naginając rower w każdym miejscu.

Wtedy na serwis wpadł niejaki… Nornik (rozczulają mnie te airbikowe ksywy). Na początku wysłuchał trzasków i zgodził się z diagnozą, że to już chuj szczelił ramę wyścigową mą.

Myślałam sobie: ZGINĘ TUUUUU. ZGINĘĘĘĘĘĘ.
Jednak…
Ale nieeee. Ale nieeeeeeeee!

Bo oto ów Nornik wskazał palcem swym śrubę mocowania haka przerzutki do ramy.

- A tu sprawdzaliście? – zapytał i został zaatakowany masowym, serwisowym pukaniem się w czoło, tudzież rysowaniem se na tymże czole kółek i znamion w kształcie odwróconego okręgu.
Wszystko to miało go wysłać tam, gdzie Nornika miejsce i nie odzywać się więcej, nawet jeśli wydaje mu się, że coś wie.

Ale Marcin sięgnął tam ręką swą kluczami zakończoną, Nornik psiknął tam MuggOffem, Marcin śrubę dokręcił. I nastała cisza. Nornik cieszył się niemym triumfem, a wszystkich zdjęło zdziwienie, że tak hałasować mógł pieprzony hak.

No i póki co, stówa za suport została w kieszeni, bo na razie mieli wersję Accenta albo złotą albo niebieską. A ja złota nie lubię, wymieniłam wszystkie złote zęby na mleczaki, a nad morze na razie się nie wybieram, więc ten niebieski komponował mię się nie będzie. Zamówiłam czerwonego Accenta, dygnęłam wdzięcznie, zapłaciłam za serwisik i po dwóch godzinach sterczenia tam, przy Marcinie i ewidentnego przeszkadzania, mogłam oddalić się do domu.

Na koniec jeszcze zagadał mnie Wojtek Marcjoniak, sprawiający wrażenie zainteresowanego wstąpieniem mojej cienkiej zawodniczej osoby do teamu AirBike, pogadaliśmy na luzaku o zawodach i spieszywszy się do chaty, jęłam zapierniczać przez całe miasto. Bo jeszcze wieczorem ustawiona byłam w AirBike na Stegnach z Gorem, gdziem zamówiła mu koło w stroju zastępczym, bo ze swoim całkiem nieźle się pobawił.

Goro miał szczęście spore – wszyscy mają, tylko nie ja, bo jeszcze nie zdarzyło mi się, bym miała coś zrobione od ręki, a pożądane przeze mnie części znajdowały się na stanie, o czym już wspomniałam;) – gdyż niemal dokładnie takie koło, jakie sobie dla niego wymarzyłam, wyposażone w specjalny system „się kręcę się i nie zginam się w ósemkę” wisiało sobie na sklepie odrzucone przez kogoś innego jak niechciany przeszczep nerki. Nie trzeba było nawet nic przeplatać, bo otworów było tyle, ile miało być, obręcz mocna, piasta przyzwoita, Center Lock i do tego adapter na sześciośrubowe mocowanie tarcz. Podobno w wolnych chwilach to koło stepowało i szydełkowało, a jak trzeba było, to i chleba z pajęczyną zagniotło.

Zatem, Goro, mając nadzieję, że byłam pomocna, kreślę kopytkiem w powietrzu znak CheZorro i polecam się;).

Niby mam urlop, a załatwiam pińcet miliardów rzeczy. I jakieś chore kilometraże mi wychodzą. A gdzie leżenie plackiem, czytanie zaległych książek, opalanie odwróconej pandy pod oczami, dwumetrowi wysmarowani oliwą extrawerdżen Murzyni, podający mi perfekcyjnie schłodzone piwko? Gdzie Bałtyk, napierdalający zewsząd eremef efem, ryk kelnerek do głośników, że frytki raz i dwa razy gofry z FRUŻELINĄ?

Muszę sprawdzić na mapie zasięgu Ti-mołbajla, czy nie mam z nim problemów, bo coś nie może do mnie dodzwonić się ten wujek z Arabii saudyjskiej, który chce mnie adoptować i na dobry start przepisać na mnie pięciu dziesięciohektarowych pól ze złożami ropy.

Dane wyjazdu:
84.54 km 0.00 km teren
03:43 h 22.75 km/h:
Maks. pr.:44.00 km/h
Temperatura:24.0
HR max:165 ( 85%)
HR avg:133 ( 69%)
Podjazdy: 34 m
Kalorie: 1265 kcal

Dylematy-srylematy

Poniedziałek, 8 sierpnia 2011 · dodano: 18.08.2011 | Komentarze 6

Ja to umiem zepsuć absolutnie wszystko. Oprócz psucia ludziom urlopu (vide: Dżałorky), potrafię też zepsuć metalową kulkę, nie umiem psu dupy zawiązać, zgubię każde okulary, rękawiczki, parasol, słuchawki, zepsuję matrycę laptopa i hamulce Avid Elixir. Wracałam z tego Zegrza na jednym ledwie chwytającym heblu. Szkiurwa. No to się rano wyjaśniło, czym se we w poniedział pojadę do roboty.

To się wyjaśniło samo. A teraz niech ktoś mi wyperoruje, po co faceci targają na spacerze ze swoimi dupeczkami ich torebki? Czy chodzi tu może o cipowatość i o to, że skoro jedna osoba w tej konfiguracji tak zwaną cipę posiada, to druga nią po prostu być postanawia?

Dane wyjazdu:
83.54 km 54.00 km teren
03:38 h 22.99 km/h:
Maks. pr.:48.50 km/h
Temperatura:25.0
HR max:176 ( 91%)
HR avg:144 ( 75%)
Podjazdy: 91 m
Kalorie: 1604 kcal

Sandej, bladi sandej;)

Niedziela, 7 sierpnia 2011 · dodano: 09.08.2011 | Komentarze 31

Się ustawiłam na przejażdżken z moim Panem Dyrektorem Sportowym, któremu zbrzydły samotne treningi. Najpierw był plan pojechać ma Legiowy maraton do Różana, ale plan ów wyskoczył o 23 w sobotę, kiedym już a) była lekko ujechana, b) siedziałam przy piwku i nie chciało mi się przewalać nazajutrznej koncepcji, która zresztą była żadna, ale jednak jakaś i przewalać jej jednakowoż nie chciało mię się, c) maraton miał być pętlowy, czyli taki, którego nienawidzę.

No to Arek, który szybko reaguje na wszelkie fochy, grymasy, kaprysy, zaproponował rowerowe ustawienie się.

I tym sposobem W NIEDZIELĘ o 9-tej RANO siedziałam już na rowerze.

JAK NIE JA!

A gdzie poranne rozedrganie, rozpierniczenie, snucie się od lodówki do ekspresu, od ekspresu do patelni, od patelni do drugiej patelni??? Matko Edyna, co to się na-o-bi-o!

Narobiło się też to, że dostałam na tej „przejażdżce” w dupę tak, że następnym razem, jak usłyszę owo słowo, to zamknę się w sobie i na mocy tego zacznę szukać jak artysta wewnętrzny w odbycie drugiej pochwy, tyle że mistycznej.

Jakaż ja kuźwa byłam skatowana po tych trzech godzinach terenu!

Prawda jest taka, że ja cienka jestem i tyle.


Przyjechałam do domu, zamieniłam ścigacza na turlaka i w innym już towarzystwie pojechałam nad Zegrze.


---
A muzycznie to dziś jest tak, że...
... na kolana, chamy!

LUXTORPEDA

No!
Kategoria >50 km, trening


Dane wyjazdu:
151.24 km 36.50 km teren
07:04 h 21.40 km/h:
Maks. pr.:48.50 km/h
Temperatura:24.0
HR max:163 ( 84%)
HR avg:133 ( 69%)
Podjazdy: 59 m
Kalorie: 2678 kcal

Takie spontany lubię ja:)

Sobota, 6 sierpnia 2011 · dodano: 09.08.2011 | Komentarze 21

No dobra, po piątkowym browarnictwie nie byłam rano jakaś szczególnie spontaniczna. Snułam się rozyebana jak ta żaba na liściu i a to mi się chciało kawy, a to jednak kawy na zimno, a to jednak reanimacyjnego piwa, a to jednak dwóch reanimacyjnych piw… Jak już doprowadziłam się do stanu używalności, stwierdziłam, że nie mam planu na życie tego dnia i jedyne, co mi przychodzi do głowy to spożycie jeszcze przynajmniej sześciu reanimacyjnych piw. A tu jeszcze trza do domu wrócić. A potem coś w nim ze sobą zrobić!

Od czego jednak telefon do przyjaciela.

Memory, Find…

Albo nawet... MEMORY FAAAJW

Karolyna.

To lecem. Ponieważ młoda szlajała się jakimś innym towarzystwem i mogła dopiero po 15 przykleić zad do swojego Wheelera, jam se wyjszła wcześniej, z lekka dać sobie w dupę, tym bardziej, że Karolina nawet woli ustawić się ze mną, jak już się trochę ujadę. I to sem, ludu mój ludu, uczyniłam ja. I mając już 4 dychi w nogach, napisałam łaskawego sesesmana „Nakurwiaj Maleńka”.

A na kontynent poszła wersja: „NAPIEPRZAJ MALEŃKA”.

Udało się tak zsynchronizować zegarki, że mimo braku zegarka, Karolina dotarła tam gdzie miała po 15 minutach. A ja po dwudziestu. Bo synchro to podsta.

I se tak stoimy na dole Agrykoly, miziamy się po tak zwanych chwytach, gdym usłyszała znajomy szum. I se myślę:
1) napiernicza w dół szynszyla
2) w górę napiernicza szynszyla
3) dzięcioły zalęgły się po okapem
4) jęły cielić się lodowce
5) z góry zjeżdża Zetinho!

I choć strasznie chciałam ujrzeć Zetinho, najpierw pobiegła w górę szynszyla, potem, niczym szalona Kasia Dowbor, zbiegła w dół (chyba że odwrotnie: zbiegła w górę i pobiegła w dół), potem pod okapem zalęgły się cielaki (czego nie było w planie) i wreszcie nadjechał Zetinho.

Przy czym pragnę zaznaczyć, że żadna szynszyla ani żaden tam jakiś lodowaty cielak nie jest tak efektowny jak Zetinho, który zjeżdża i

NAS NIE ZAUWAŻA.

Dwóch du-pe-czek.

W tym jedna miała takie kuse gacie, że sutki to wiecie co robiły.

A jak nie wiecie, to już mors Wam to wszystko rozrysuje.

Wydarłam japę jak straganiara do straganiary, ale Zetinho zjechał i

MNIE NIE USŁYSZAŁ.

Mnie. Nie usłyszał.

- Spróbujemy go dogonić – powiedziała, a raczej palnęła Karolina. Po czym obie zarechotałyśmy, z lekka powątpiewając.

To zapodałam temat, że jedziemy nad Zegrze. A co, wszyscy tam są, caaaaała Warszawa, nie może zabraknąć więc i nas! Jedziemy, jedziemy i przed nami CENTRALNIE na środku DeDeeRa zakwitł nie kto inny jak Zetinho. Bawił się publicznie jakimś tam swoim gadżetem (takie zabawki z nocnej szafki). I stał przy tym.
Na tej drodze rowerowej.
Na jej centralnym środku.

Sprzedałam mu kontrolnego OPRa po tytułem JAZDA MI Z ZAJAZDU! i pozwoliwszy mu przeprosić, udzieliłam mu też łaski podłączenia się do naszej damskiej ekskursji. Uznałyśmy, że dociągnięte do połowy łydki śnieżnobiałe skarpetki bardzo nam konweniują w kontekście wypadu nas Zegrze. Najęłam się jako kerownik tejże wycieczki, kaowiec z ekipy tych niezbyt lotnych i poprowadziłam szanowną wycieczkę.

Wypierdalając się na Bródnie, na lekko zakręcowywującej drodze rowerowej z hukiem. Znaczy się, ona zakręcowywała raczej cicho, niepostrzeżenie, bezszelestnie nawet. To ja tę swoją czynność wykonałam z hukiem.

O JA, PODNIOSŁAŚ SIĘ SZYBCIEJ, NIŻ WYPIERNICZYŁAŚ! - wypalił Zeti. Taka prawda. Moje kolano ujrzało wszelkie konstelacje gwiezdne. Łydka nabrała szlifu i naraz jęło PULSOWAĆ, wręcz TĘTNIĆ w niej życie.
Tętni do dziś i boli jak sam son of the BEACH. Tak.

Ponoć kolano wygło mię się tak, jak ta ścieżka zakręcowywała. Zetinho do samego Zegrza miał grymas współczulnego bólu na twarzy.

Oczywiście zagrałam lepszego cwaniaka, co to matkę biedaczkę wiadomo gdzie i co robi i sycząc bezgłośnie, udałam, że jest git i prowadziłam naszą radosną wycieczkę dalej. Przez łąki przez pola, wzdłuż kanałko… WZDUŻ KANAŁKOLA.

I takeśmy się doturlali. Na rondzie w Nieporęcie zaliczając wkurwa (ja i Zeti) najpierw na jakąś zsamochodowioną cipę, potem jakiegoś ocipiałego motocyklistę. Żadne kurwa nie tyle nie wiedziało, po co są na świecie, co nie miało koncepcji na siebie na najbliższe 15 sekund. Skręcić i zajebać tego rowerzystę, który jedzie za mną i nie wie, co ja zrobię za chwilę, bo ja zresztą też nie wiem?

Ja natomiast wiedziałam, co zrobię. Zbluzgałam i jednego i drugiego ulunga ubogiego w zwojach.

A potem było już tylko miło. Barka, piwko:

Tak powinna wyglądać idealna wycieczka rowerowa:D © CheEvara


od cholery śmiechu, jeszcze jedno piwko, żurek, burza, która przeszła obok, jakieś nieśmiałe przebąkiwania o wyjściu na niezobowiązujący bauns suko! na mieście, i w końcu rzeczowe zagajenie o tym, że wracamy do Łorsoł.

Trochęśmy zmokli. Mogliśmy dużo bardziej – co wywnioskowaliśmy po wielgachnych kałużach na szlaku wzdłuż kanałku. Zajechaliśmy jeszcze do mnie na Bródnie po szanowne panie piczki-lam, czyli lampiczki, bo ja już wiedziałam, że będę odprowadzać takiego jednego, który oświetleniem nie dysponuje, ale za to ma rękawiczki zielone i wysoko podciągnięte skarpetki. No i pojechalim.

To był dla Karoli najgorszy odcinek. Odpadała nam od peletonu, a to z powodu kurewskiego (i to było akurat widać na jej twarzy) bólu kolan. Jednakowoż na Moście Gdańskim nazwała mój pomysł wkitrania ją z rowerem w tramwaj tak, że nie będę tu cytować.
Po prostu nie chciała.

I dojechała do tego swojego centrum. Jak się kurna okazało, zrobiła tego dnia 92 km, co jak na nią, jest ewidentą masakracją. Okazało się też, że o 10 rano przyturlała się do mienia na włości na rowerze, szkoda tylko, że cmoknęła po pierwsze bramę, po drugie wejście do kamienicy, po trzecie drzwi do mięszkania. Trza się umawiać, kurka wodna, no!
Tak czy siak szakunec i basta.

Odprowadziłam jeszcze do chaty tego bez oświetlenia i pojechałam dokatować się w swoją stronę.

Zanim usiadłam przy piwku już po powrocie, w ogóle nie czułam się ujechana. A przy Kasztelańskim tak poetycko zaczęło wszystko ze mnie schodzić.

Piękny był to dzień, uważam ja!

Dane wyjazdu:
78.41 km 0.00 km teren
03:12 h 24.50 km/h:
Maks. pr.:45.00 km/h
Temperatura:24.0
HR max:170 ( 88%)
HR avg:143 ( 74%)
Podjazdy: 26 m
Kalorie: 1465 kcal

Mistrzostwa świara w myśleniu życzeniowym

Czwartek, 4 sierpnia 2011 · dodano: 08.08.2011 | Komentarze 4

- Bardzo mi się podobasz, nie spierdol tego – powiedziała Che do jedynej słusznej pogody, jaka raczyła w końcu nastać.

No bo, ja się pytam, ile, ILE kurwa można!

No wolę, jak jest tak jak teraz, bo se można 7 dyszek SZCZELIĆ, nie napierniczać w dyszczu, z mokrym rowem i tak dalej (wersja dla morsa: z mokrymi sutami:D). A nawet itempodobne!

Dystansik TUDEJOWY zalicza wkurwienne poranne dopracowe 30 km, popracowe 23, wkurwienne takoż i nocne, wyluzowane, bezstresowe (pod względem spotykania jebanych bezmózgich ulungów), szybkie 25.

Matko, jak ja lubię to miasto, gdy nic w nim nie żyje.

Dane wyjazdu:
74.80 km 0.00 km teren
03:06 h 24.13 km/h:
Maks. pr.:42.00 km/h
Temperatura:26.0
HR max:167 ( 86%)
HR avg:140 ( 72%)
Podjazdy: 28 m
Kalorie: 1234 kcal

A w temacie superkompensacji...

Środa, 3 sierpnia 2011 · dodano: 05.08.2011 | Komentarze 7

... to choćbym nie wiem, JAK się starała, chciała się zaprzyjaźnić z całą ludzkością, pokochać ją, czesać jak lalkę Barbie za trzysta dolców, NIE DAM RADY. Istna gehenna jechać w ciągu dnia gdziekolwiek na rowerze. Wszyscy mają jakieś pieprzone plamy na mózgu. A moja Pani Mama dziwi się, jak mi się chce wychodzić na rower około północy.

Tyle że tylko wtedy nie ma tych wszystkich krocionogów, którym wydaje się, że na świecie są sami, wszystkie dedeery są ich, a po każdej innej nawierzchni napiertala się szlaczkiem.

Szczela mnie.

Dane wyjazdu:
77.55 km 0.00 km teren
03:23 h 22.92 km/h:
Maks. pr.:44.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max:176 ( 91%)
HR avg:141 ( 73%)
Podjazdy: 26 m
Kalorie: 1231 kcal

W których chrupkach jest tatuaż z rowerem?

Wtorek, 2 sierpnia 2011 · dodano: 05.08.2011 | Komentarze 3

Nie pokazuj języka, bo na zawsze ci tak zostanie... - przestrzegała mama małego Einsteina.

Skąd wiedziała, to pojęcia nie mam.
Nie mam też pojęcia, kiedy ta zajebista pogoda się zbiebrzy, choć już poranka dzisiejszego aspirowała do tego, aby doprowadzić mnie do klinicznego przypadku jasnej kierwicy.

Chociaż...
W sumie...
Jakby się zastanowił...

... to pogoda skisi się w czterech terminach:
1) w moje urodziny rano
2) w moje urodziny w południe
3) w moje urodziny wieczorem
4) podczas Mazovii w Ełku

Jeśli rzeczywiście tak się stanie, to ja podejmuję emigrację w głąb siebie, gdzie znajdę spokój i dziwne towarzystwo.

Dane wyjazdu:
75.84 km 0.00 km teren
03:13 h 23.58 km/h:
Maks. pr.:47.50 km/h
Temperatura:23.0
HR max:171 ( 89%)
HR avg:148 ( 77%)
Podjazdy: 27 m
Kalorie: 1420 kcal

JADŹMY z tymi wpisami!

Poniedziałek, 1 sierpnia 2011 · dodano: 05.08.2011 | Komentarze 6

Jakeśmy z dziada pradziada JADŹWINGI! :D

Proszzzzzz, tylko wyłączono lipiec i o! LAMPA i wreszcie pogoda taka, jaką lubię. Byłam już doprawdy bliska popadnięcia w depresję, a to skończyłoby się popełnieniem samobójstwa poprzez:
1) zalanie się w trupa alkoholem z butelki ze szlachcicem na etykiecie
2) napchanie się na sztywno Monte
3) obie te rzeczy naraz. Tuż po jeszcze jednej fajnej aktywności. Lub też przed. Ewenczułeli w trakcie*.


Ale jak widać, God Saves The Queen, która jest tylko jedna. I teraz mogie cieszyć się zajebistą pogodą poprzez:
1) wieczorne spożycie alkoholu z butelki ze szlachcicem na etykiecie
2) napchanie się na sztywno Monte.
3) obie te rzeczy naraz. Tuż po jeszcze jednej fajnej aktywności. Lub też przed. Ewenczułeli w trakcie*.


* o jazdę na Centurionie mi chodziło.
ŚWYNIE!

Dane wyjazdu:
109.80 km 90.00 km teren
05:14 h 20.98 km/h:
Maks. pr.:51.50 km/h
Temperatura:25.0
HR max:184 ( 95%)
HR avg:159 ( 82%)
Podjazdy:1094 m
Kalorie: 2796 kcal

Mazovia w Supraślu, czyli jak fotografia przegrała z komarami;)

Niedziela, 31 lipca 2011 · dodano: 04.08.2011 | Komentarze 46

Zamieszczam wpis W KOŃCU, bo taki jeden każdego dnia się upomina;)

Uhhhh, ależ mnie korci napisać wszystko w wielkim skrócie! Że przyjechaliśmy, że rozgrzewka z mtbxc (niech ma, że o nim wspomniałam), start, parę podjazdów, brak bufetów, meta, trzecie miejsce, powrót.

Ale zaraz zlezą się ci, których pominęłam i zaczną upominać się o zaistnienie, a ten, który każdego dnia zakłada mi mendę o wpis o Supraślu przyjdzie i przyczepi się, że takie małe to info o rozgrzewce z mtbxc;)

No i nie byłabym sobą, gdybym pominęła taką okazję do gloryfikowania swojego grafomaństwa;).

Tym razem na maraton jadę z Gorem. Z mojego teamu do Supraśla pojechał tylko Kacper, którego nie miałam jeszcze okazji poznać. Michała niet, Faścika niet, o Prezesie Sportowym Dyrektorze nawet nie wspominam! A niech mi powie najdrobniejszą złośliwość, jak jeszcze kiedyś znowu zdarzy mi się pojechać Mega! A niech mi wspomni o punktach dla drużyny!

NA RZESZOTO PRZEROBIĘ!!

Także o. Goro w sobotę wieczorem jeszcze testował moje chęci na napierniczanie tych dwustu kilometrów drogi, ale jakem Maxowiec, a nawet Maxista lub też Miss Max nie mogę nie pojechać. Zignorowałam zatem jego podburzający moje pozytywnie bojowe nastroje startowe sms o tym, że ponoć ma padać. Po Szydłowcu NIC mnie nie zniechęci do startu. Chyba, że drugi Szydłowiec, tyle że trzy razy większy.

I takoż stawił się po mnie Goro o poranku. Pogoda wyklarowała się przed samym Białymstokiem i zapowiadało się, że będzie lampa. Miła odmiana, zresztą kurwa nareszcie. Zaparkowaliśmy, przebieranko, rozglądanko za znajomymi i dobra, rozgrzejmy giry.

Uwaga, uwaga, teraz będzie – według takiego jednego – najistotniejsza część tego wpisu.

No bo se obczajamy z Gorem, w którą stronę ten peletonik nasz radosny se pojedzie, widzimy asfaltowy podjazd, zatem ruszamy w tęże stronę. I WTEM! Z naprzeciwka, profesjonalnie i fachowo nakoorvia na nas mtbxc. Który już z daleka szczerzy fejsa na nasz widok. My z daleka mu machnęliśmy, mając nadzieję, że się nie zatrzyma, że nie będzie chciał dotrzymać nam towarzystwa, że DA NAM KURNA SPOKÓJ:D, ale nieeeeeeeeeeeeeee.

Przyłączył się. Yayebie!

No i dzień spierniczony.

Sam tego Paweł chciałeś:D Sam o ten wpis mnie molestowałeś!:D

A już serio, to pozwoliliśmy mu wskoczyć nam na koło. Niech ma, niech się chłopak cieszy, niech się odszczekuje swoim oprawcom. Pokręciliśmy razem coś, co niektórzy nazwaliby tempówką, jeszcze inni poranną tempówką. Po drodze minęliśmy Agę Zych i chyba theli’ego, ale pewności nie mam. No dobra, nasza święta trójca pojechała daleko hen, potem z tego hen daleka trzeba było wrócić, i jak już prawie byliśmy w miasteczku Mazovii, mtbxc rzekł nam, że jeszcze poćwiczy zjazdy lub też podjazdy (czyli nie dał rady rozgrzewać się z nami) i nas opuścił (czytaj: odpadł:D). A my z Gorem pojechaliśmy tym asfaltem daley przed się. Tym razem z naprzeciwka profesjonalnie i fachowo nakoorviał Zetinho, czyli ten, który według Niewe zajumał komuś rękawiczki, bo te nie pasują temu Zetinhu do żadnego stroju.
I tenże Zetinho nie zatrzymał się, nie zawrócił, pojechał swoje, jak ten pijak. I złodziej. No bo wiadomo, że każdy Zetinho to wiadomo, że co!

A potem trza już było pakować się do sektorów. Goro z czwartego, ja i Zeti z trzeciego, w którym ustawiliśmy się jak te cipy na końcu. Ale jak już mówiłam – tego dnia miałam na wszystko serdecznie wyjebane. Cieszyłam się z tego, że pewnie będzie fajna trasa, że słońce pokazało wreszcie cyce, a nie po raz kolejny swój lipcopadowy rów i ciśnienia żadnego nie posiadałam.

Się Che schowała w peletoniku © CheEvara


No i teraz przejdę do skrótów. Po pierwsze primo – na starcie popełniłam największy z możliwych błędów – wypstrykałam się. Pocisnęłam mocno za mocno i potem wszystko jechałam na bezdechu. Tak mnie ta chęć jazdy w pociągu (a niechby nawet i w jego ostatnim wagoniku, ale jednak!) wyjarała. DRAMAT kondycyjny.

Po drugie primo – trasa zajebista! Interwał gonił interwał i albo wrzucało się mielonkę albo nakoorwiało zjazd dla Szatana. Po kolejne primo, ewidentnie orgi rehabilitowali się za chujnię w Szydłowcu, bo oznaczenia wręcz robiły zawodnikom laskę z połykiem. Już nie mówię o tym, że zgadzały się kilometraże, czy że trasę mógł zgubić jedynie ślepy kolarz. Co i rusz wisiały ostrzeżenia a to o pieńkach na trasie, a to o ostrym zjeździe (tu akurat przesadzili, bo dramatu nie było), ale mnie najbardziej rozbroiła kartka z trzema wykrzyknikami, a pod nią inna, rozwijająca tęże myśl:
ROBOTA BOBRA:)

Piękne.

Tak samo spodobała mi się koncepcja wczesnego rozjazdu Mega z Giga – już na dwudziestym piątym kilometrze. Dla mnie, jak teraz startuję z trzeciego sektora, czyli z tymi koksami szybkimi to zbawienie, bo po dwudziestym piątym kaemie mogę wreszcie pojechać w tempie rozsądnym, jak przystało na Giga i rozkładać siły, a nie napierniczać na CZYSTA procent mocy.

Jedyne, w czym się nie popisali to bufety. TRZY bufety na 90 km? TRZY bufety w taką lampę? Mnie już na wjeździe na drugą pętlę wysechł dwulitrowy bukłak i musiałam porwać z drugiego bufetu dwa Powerade'y. Które kitrałam potem w kieszonkach koszulki. A jak się kitra butelcyny w wąskie kieszonki, podczas jazdy i to jeszcze z przeszkadzającym plecakiem możecie tylko się domyślać.

No i co.
Trasa mnie zmasakrowała, a ostatnie 20 kilometrów to już była rzeźnia. Która miała pewnie pozamiatać wszystkimi forumowymi maruderami, dla których Giga jest za krótkie/za łatwe/niegigowe/itepe.

Musiałam mocno dociskać, bo udało mi się dogonić chłopaka w stroju Golonkowego MTB Venture, który duuuuuuużo wcześniej mnie objechał. Dogoniłam, wydyszałam, że SZAKUNEC i jęliśmy się objeżdżać zamiennie na ostatnich podjazdach. Pod górkę wyprzedzałam ja, z górki cierpliwość tracił on. W końcu jednak udało mi się zostawić go w tyle, tym bardziej, że wkurwił mnie informacją o tym, z którego sektora startował.

Z JEDENASTEGO, kuźwa mać.

Tym większe moje zadowolenie, że na metę przyjechałam przed nim.

Ołjeeeeeeee:) © CheEvara



Litościwie (dla siebie) pominę, gdzie i kiedy objechała mnie Olga. Wolałabym też nie dowiedzieć się, gdzie mignęła mnie Aga Zych, która na pierwszych kilometrach złapała gumę, co żem zarejestrowała, przejeżdżając obok. JAK ona to zrobiła, że uporała się z awarią, potem mnie wyprzedziła i przy tym wszystkim wsadziła mi (ZA PRZEPROSZENIEM) prawie pół godziny???? NIE CHCĘ CHYBA TEGO WIEDZIEĆ.

Kurwa.

Już na mecie odpaliłam taczfona, żeby obadać wyniki. TRZECIA, do kierwy biedy – wymamrotałam pod nosem. Zła byłam. Naprawdę zła.

Poczekałam na mecie na Gora, któremu Niewe nakazał mi ZA PRZEPROSZENIEM włożyć pół godziny jak należy (udało się;)),

Goro macha, bo drę do niego japę © CheEvara


potem przystąpiłam do dekoracji:

Tu mnie Zetinho pyta, gdzie Specu mój;) © CheEvara



Tu Zamana palnął niezłą gafę, bo podszedł do dziewczyny, która weszła na jedyneczkę zamiast Agi Zych i w ogóle nie zorientował się, że mówi do kogoś innego. Nie zakumał też ironii, gdym jednemu z włodarzy powiedziała, że niezłe GÓRY tu mają. No cóż:D

Gratulejszeny podiumowe © CheEvara


pogadałam z Zetinho i jego kumplem:
Zetinho ponoć z siebie niezadowolony © CheEvara



po czym dołączyłam do Gora, skubnąwszy jeszcze ciasto:

Prowizoryczny popas;) © CheEvara


i poszliśmy wykąpać się w zalewo-jeziorze. A potem srrrrrru CZEBA było wracać.

A czemu tytuł dałam taki? Bo dla Gigowców albo nie wystarczyło kliszy, albo gofery-fotografery wymiękły przed inwazją komarów. Ja nie uświadczyłam na trasie ani jednego fotopstryka.
Trochę im się nie dziwię. Bo te dziwki żarły niemiłosiernie. Najbardziej przeyebane mieli ci, którzy obstawiali trasę. Jeden z nich nie dość, że wymachując rękami cały czas podskakiwał, to jeszcze na głowie miał reklamówkę z podłużnym rozcięciem po linii nosa.

Aż się splułam, parsknąwszy ze śmiechu, gdy żem to zobaczyła:)

Inna sprawa, że naprawdę mu współczułam. Bo każdy podjazd był masakrą. Jak nie mieliło się nogami z odpowiednią prędkością, natentychmiast obsiadły człowieka te latające kurwy. Gdyby Hitchcock żył, na pewno nakręciłby o nich horror.


Aaaaaaaaaa! I poznałam wreszcie OSOBIŚCIE theli'ego. Trochę się z niego nawyzłośliwialiśmy z Gorem, że pojechał dystans dla dziewczyn, jak to mówi taki jeden (a sam jeździ Fita:D).

Czas teraz włożyć co nieco im obu w jakimś rajdzie na orientację:D



Aaaaaa, wpis ów obejmuje też rozgrzewkę. A czas maratonowy dla 95 km to 4:34.
No.