Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

trening

Dystans całkowity:14785.24 km (w terenie 2792.50 km; 18.89%)
Czas w ruchu:678:23
Średnia prędkość:21.79 km/h
Maksymalna prędkość:63.00 km/h
Suma podjazdów:43280 m
Maks. tętno maksymalne:197 (166 %)
Maks. tętno średnie:175 (138 %)
Suma kalorii:330949 kcal
Liczba aktywności:216
Średnio na aktywność:68.45 km i 3h 08m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
32.14 km 5.19 km teren
01:46 h 18.19 km/h:
Maks. pr.:45.80 km/h
Temperatura:27.0
HR max:172 ( 87%)
HR avg:126 ( 64%)
Podjazdy:466 m
Kalorie: 977 kcal

To może ja się wczorajszym dniem ośmieszać nie będę...

Sobota, 26 maja 2012 · dodano: 29.05.2012 | Komentarze 12

Bo szkurwa mać, zawsze tak jest. Se zaplanowałam, że wstanę rano, 5:30 (latem to już widno). Wstałam. O 9:30. OK, ma się to genialnie względem myśli regeneracyjnej przedstartowo, ale NI CHU IA nie konweniuje z planem napiętym mniej więcej tak jak obciski na dupie osadzonej na wylajtowanej sztycy.

W cholerę rzeczy miałam wczoraj do zrobienia. Na przykład półtorej godziny jazdy jak ciota. Myślałam, że se to wplotę w wyprawę po łyżki do opon, bo jak już nadmieniłam, jedna to za mało, (drugą wszak złamałam), ale tyle ugrałam, że we Wkręconych na Targówku mieli Topeaki, które mają właściwości antypodważalne (przynajmniej w przypadku ciasno osadzonego Mezcala), tak samo w Giancie na Bródnie.

Tylem pojeździła.

Pani Mama widząc mojego wkurwa, delikatnie zasugerowała użycie łyżki zwykłej, bo tak robił jej pan tata, a mój pan dziadek, ale ja jeszcze walczyłam.

Chciało mi się jeno zanucić: GDZIE SĄ ŁYŻKI Z TAMTYCH DNIIII?

Im większy mam amok jednakowoż, tym mniej pamiętam, jak udało mi się zdjąć tę dziwkę mezcalową z obręczy.

I w ten sposób najłatwiejsze – jak się okazało – miałam za sobą. Zdjęcie opony, a ponowne jej założenie miało się tak do siebie jak bankowiec stażysta do wkurwionego zawodnika MMA. A obaj są w zamkniętej klatce.

Gdy zamiast się regenerować, ja wylewałam już godzinę ponad siódme poty na kombinowaniu JAK to kurwa założyć (mniej więcej wyglądało to tak jakbym trapez do trójkątnego lotworu chciała wetknąć), zbastowałam. Wykonałam szybki błagalno-proszalny telefon do Wojtka, żeby jednak zgarnął mnie Airbike-transporterem spod domu, bo ja się poddaję.

Uznaję zatem przejechanie nędznych 8 kilometrów za niebyłe. A na pewno za niegodne poświęcania im wpisu.

No. Wojtek z Michałem przybyli po mnie i razem pojechaliśmy do Jabłonny zebrać ekipę, z którą przeturlać mieliśmy się nad morze. Nazajutrz mieliśmy startować w XC w Ostrzycach, a w niedzielę na Mazie w Toruniu. Ale żeby ten wyjazd uatrakcyjnić (jakby sam w sobie nie brzmiał zajebiście), Wojtek wymyślił, że śpimy nad morzem.

Tom wynalazła miejscówkę na Wyspie Sobieszewskiej i tam tegoż wieczora, po podróży pełnej statycznego tańczenia (ja i Kurka) w Erbasie oraz śpiewania (cały bus) ulokowaliśmy swe sportowe dupy.

Jak tylko dostanę fotki z hasania po plaży, zamięszczę. Nie może ten wpis być zajebisty bez nich.

Ale mogę dodać, że oficjalnym songiem tego wyjazdu jest taki, o kawałek:



;)

Wojtek za wejście do morza, NABIJANIE nóg (czyli używanie ich niezgodnie z kolarskim przeznaczeniem) rozdawał karne pompki w ilościach SETKI SZTUK. Nie wiem, ile ich mam, będzie tego ponad tysiąc.

Jakby tego było mało, mua swoje wieczorne łapanie fal (czyli zwykłe wskakiwanie na nie) okupię potem dwudniowo zakwaszonymi łydkami – to tak uprzedzając z lekka fakty.

Jednakowoż było pięknie:




Ale! Przedostaliśmy się rano pod Kartuzy, do wspomnianych Ostrzyc, gdzie Erbajki miały sobie nałapać punktów na XC podczas tegodniowego Pucharu Solema. Che wystartować nie mogła, bo nie posiada DE LAJSENS.





Acz traskę z teamem objechałam i tak se myślę – do tej pory zachodzę w głowę – co jest kurwa fajnego w jeździe w kółko... Może jak się jedzie w trupa, a tak jest na xc, to się na to nie zważa, ale mnię jako obserwatora trawi ta refleksja do teraz.

Parę zjazdów było fajnych, choć ten akurat najmniej:





Zachwycona terenami, singlami ukrytymi między drzewami, podjazdami, kórymi zdobywało się polany (na jednej psychodelicznie wyskakiwały z trawy zające), niechętnie wróciłam do bazy na obiad, a serwowano:



A przyjechał, bo wiedział, że będę oraz dlatego, że ścigał dziś się jego teamowy ziomal, Maciek, znany skądinąd jako Pan Gąsienica. Tośmy zasiedli do pogaduch, przerywanych moim niepokojem o Erbajków (Danielowi na starcie łańcuch wypadł z wózka, co mogłoby go skazać na przegranie tego w cuglach, ale chłopak się nie dał, spiął spinkę na nowo i pojechał. Ale jak! Mówił, że na 110% i to naprawdę było widać. Aśce z kolei nawalały przełożenia i dała sobie siana, a Michał na trasie się skich... zrzygał. I tak o.).

No i ło. Wkrótce potem Faścik się oddalił, grożąc, że we wtorek melduje się we stolycy, a ja poszłam szczelać fotki dekorowanemu Danielowi.

Pudło choć szerokie, to jednak ciągle pudło! I kaska przytulona:) © CheEvara



Tam też mały burdel organizacyjny spowodował, że wyczytano do dekoracji Aśkę. Teraz przedstawię scenkę chyba najbardziej żenującą ze wszystkich mi znanych.


Wojtek poszedł przypomnieć sędziom, że Kurka się wycofała, ja polazłam za nim. Po trasie napotkałam przyglądającego się dekoracji Błażeja, trenera WKK. I on do mnie:

- Idź za Aśkę!
- Aśka się wycofała – mówię na to.
- No i?
- No i to, że nie ukończyła wyścigu, to po co mam tam leźć?
- PO KASĘ – usłyszałam i poczułam, jak mi suty kwaśnieją.
Wybałuszyłam tylko oczy, zapytałam, raczej już retorycznie: „SERIO?” i oddaliłam się.

Gratu-kurwa-luję tego armaggedonu polskiej myśli szkoleniowej. I o więcej komentarza się nie pokuszę.


A cośmy robili wieczorem, opiszę potem. Bo do tego potrzebne mi są zdjęcia;)


Dane wyjazdu:
89.04 km 11.47 km teren
03:46 h 23.64 km/h:
Maks. pr.:42.20 km/h
Temperatura:25.0
HR max:171 ( 87%)
HR avg:133 ( 67%)
Podjazdy:242 m
Kalorie: 2816 kcal

Centi znów w grze

Czwartek, 24 maja 2012 · dodano: 29.05.2012 | Komentarze 14

Głównie dlatego, że Mezcal na Specowych obręczach trzyma tak, że nie jestem kuźwa w stanie zdjąć tej gównianej opony. Albo inaczej. Nie jestem w stanie jej zdjąć przy pomocy jednej łyżki (drugą w akcie szału złamałam).

W sumie tak jak z tymi kulkami.

Tajemnica uchodźctwa powietrza z podarowanej mi przez Niewe dętki (wielokrotnie przełatanej jak matka przełożona) do Centka tkwiła w tym, że w najstarszej z łatek, tuż obok łatki nieco młodszej i łatki ewidentnie świeżej istniała sobie dziura, sukcesywnie wypuszczająca dech. Suka, no.

Uwalając się jak salceson w piachu, zmieniłam na nówkę sztukę nigdy niełataną i lecieńko wkurwiona pojechałam do pracy. Napotykając na drodze przy ZOO, takiego fiutka:

Tak wygląda pojazd prowadzony i parkowany przez jełopa © CheEvara


Kierowca zapytany przeze mnie, czy myśli głową, czy jednak dupą, ze spokojem odparł mi, że chuj mi do tego, w związku z czym uznałam, że ten jeden raz do pracy mogę się spóźnić i zadzwoniłam do straży miejskiej. Wsparł mnie – czasem okoliczności potrafią ułożyć się pięknie – chłopak, który próbował tamtędy przecisnąć się, poruszając się na wózku. I zapewnił, że ma czas i że na służby poczeka. Finału nie znam, oddelegowałam się, uznając, że jeśli chujka sprawiedliwość nie dosięgnie, to może sparzy go wzrok kogoś przez niego załatwionego na cacy.

Obyś, kutasie, nie musiał się przekonywać na własnej skórze, jak to jest. Ci mimo wszystko życzę.


Dane wyjazdu:
83.46 km 11.30 km teren
03:39 h 22.87 km/h:
Maks. pr.:44.20 km/h
Temperatura:25.0
HR max:157 ( 80%)
HR avg:130 ( 66%)
Podjazdy:272 m
Kalorie: 2311 kcal

Klocki mi się, ten tego...

Wtorek, 22 maja 2012 · dodano: 28.05.2012 | Komentarze 3

wykasztaniły. Znowu.

Wzięły i se wyjszły ze sprężynki (dodawać, że znowu?). Przy wyjęciu koła (ponownie – że tak pozwolę se nadmienić, prawda).
Chyba se kupię starą Ukrainę i w ten sposób niniejszym pierdolnę tą nowoczesnością.

Rano niemalże zmiotła mnie z Wisłostrady karetka, jadąca do kogoś. Jadąca chodnikiem. A gdy jej się ten chodnik skończył (przy wjeździe do ASP), wjechała na ulicę, po czym bez żadnego mrygnięcia, wjechała mi przed ryj ponownie na chodnik.
Kurwa, rozumiem ratowanie życia, ale może tak bez strat w innych? Senkju.

Po robo zajechałam na Dereniową, żeby se termin na restaurację Centka zaklepać, oczywiście nie obeszło się bez drobnych złośliwości, wszak czymże by była wizyta u chłopaków. Przy tejże okazji wykorzystałam nieodparty mój urok osobisty, wdzięk i naturalny glamór, dzięki czemu klocki wróciły – rękami Sławka – na swoje miejsce. A raczej wstawiły się nowe, bo tamtymi to se już można pięty zdzierać.

Widziałam dziś kolesia na Stumpjumperze tak pięknie malowanym jak, nie wiem, dzięcielina pała, no tak zajebistym, że oficjalnie przyznaję mu (temu STUMPU) złoty medal w wywoływaniu ślinotoku na olimpiadzie im. Pawłowa. Kolesia nawet nie obadalam.


Dane wyjazdu:
88.45 km 70.00 km teren
06:50 h 12.94 km/h:
Maks. pr.:51.10 km/h
Temperatura:24.0
HR max:183 ( 93%)
HR avg:151 ( 77%)
Podjazdy:2943 m
Kalorie: 4261 kcal

Wąsy z GOLONKA gilają w podniebienie, czyli Che jedzie ścigać się w HORY!

Sobota, 19 maja 2012 · dodano: 24.05.2012 | Komentarze 32

Taki jakiś spontaniczny i niecny plan urodził się w głowie mojego pana Trenera Wojcia najukochańszego.

I dobrze, że się taki plan ułożył, bo zaraz bym starą panną maratonową została, co to nie zdążyła zadebiutować na wyścigu w górach.

Ja wiem, że wszyscy, którzy się u Golonki ścigają, nabijają się z płaskiego mazoviowego MTB, ale zaprawdę powiadam Wam, póki drogi będą tak wyglądały jak wyglądają, a jednym ze sponsorów mojego teamu nie będzie LOT albo jakiś Łiz-er, to wybaczcie, w ogromnej większości pozostanę chyba przy Mazovii. Osiem godzin w Erbasie to jest jednak znaczne przegięcie skutkujące plaskaczem dupy.

I choć było nam megawesoło w tym naszym wozidle, bo a to rozwiązywaliśmy (bardzo dużo powiedziane) krzyżówkę, albo oglądaliśmy komisyjnie i zespołowo skecze na moim kłomłórkofołnie, a to po prostu każde z nas było sobą, to jednak troszkę wolałabym spędzić ten czas z tym ludźmi na rowerze (tu z krzyżówką mógłby być jedynie problem:D).

Nie zawsze jednakowoż się da.

Do brzegu.

We Wałbrzy byliśmy w piątek okolicach dwudziestej. A ponieważ Wojciu miał jakieś koła dla GG, od razu wbiliśmy do biura zawodów, żeby przy tej okazji numery odebrać. Bo ścigać się miała nasza trójka: ja, Wojciu i Mati. Lofciałam tę myśl, że nie jadę zupełnie sama.

Swoją drogą, podoba mnie się CACUNIO system orientowania się, z jakiego sektora się startuje – się przykłada numer do projektora i tam jest wszystko jasne. Zmyślne i cwane!

No i o. Nocleg mieliśmy w Jedlinie Zdrój, nawet trasa maratonu tamtędy przebiegała. Na kolację dostaliśmy wypasioną... kolację i z lekka ociągawszy się poleźlim spać.

SPAĆ to też bardzo dużo powiedziane. Gdybym tak zebrała do kupy, cuzamen hunto, czas, którym przekimała, uzbierałabym może 5 godzin. Przy wielkim marginesie optymizmu;). Nie jest to już w ogóle śmieszne.

Rano mogłam poczuć się jak naprawdę NAPRAWDĘ PROŁ, bo jedyne, co miałam zrobić, to zjeść i się przebrać. Danielo zmieniał mi opony, Wojciu ustawiał hamulce... Macie tak?

Pewnie nie macie, bo opon zmieniać nie musicie, zawsze macie właściwe, a hamulce Wam nie szwankują:D

W każdym razie. Przed startem zrobiłam se lekutką rozgrzeweczkę, napotykając przy tym Faścika oraz tabun ludzi, którzy witali się ze mną machnięciem ręki. Większości nie rozpoznałam, za co SORRAS WIELGAS, moja sława przerasta mnie;). Nie wiem, kto mnię czyta i kto klika, że lubi to i na mocy tego nie rozpoznaję, przez co jedyne, co mogę robić, to grzecznie uśmiechać się i odpowiadać na wszelkie elo, elo, pozdro, joł, lub też...

Che, ty kurwo!

;)


Dalej do brzegu!;)
Nie będę opisywała kilometr baj kilometr maratonu, bo ja nigdy tego nie pamiętam:).

Zanim jednakowoż przejdę se do punktowania tego, co mnię zaskoczyło, wymienię tylko, że bardzo przyjemnie było mi zapoznać Wiolkę i jej kolegów z Gomoli, klosia, którego zadziwiło moje napiertalanie na zjazdach, oraz tasować się z ktone na trasie, który latał jak zły, lądując chwilami w rowach tak, że mnie aż ciary przechodziły. Ale mówił, że nic mu nie jest, więc trochę wyrzuty sumienia mam mniejsze.

Ale za tekst (klosiu, Ty już wiesz co!;D) „poznałem cię po tym małym rowerku” ktoś ma tu fangę w oko!


Co mi się podobało? W zasadzie wszystko!

Po pierwsze – wcześniejszy start Gigowców. Fajne dlatego, że mogę się zorientować, z kim się ścigam i dlatego, że nie ma dzikiego napierdalania na starcie (ale to raczej specyfika terenu, jak sądzę, doświadczeni golonkowo wiedzą, że będą jeszcze mieli, gdzie się ugrzać.

Dwa to – spokojny start. Wprawdzie na Giga GG nie robił rundy honorowej tak jak tym razem na Mega, ale podobało mi się to dostojne sunięcie w miejsce, gdzie w końcu zacznie się teren. I będzie można przycisnąć.

Dzięki temu nie uciekli mi wszyscy na asfalcie, co zazwyczaj się wydarza.

3) Atrakcją maratonu miał być przejazd przez najdłuższy kolejowy tunel w Europie (1,6 km). Czytam se na forum, że nie wszystkim się to podobało, bo ciemno i przez to niebezpiecznie. Dla mnie to było zajebiste, bo właśnie po to tunel był niedoświetlony (lampy orgi ustawili co 200-300 metrów), żeby stanowił jakąś różnicę dla przejazdu na przykład łąką w pełnym słońcu. A jak ktoś nie umie jeździć po kamieniach, nawet tych luźnych, to jęczeć se może sam na siebie.


4) Niektórzy jęczą też na forum, że za dużo było podejść. No kurwa. Coś mi mówi, mam naprawdę niejasne i być może niepoparte żadną logiką uzasadnienie, że w górach czasem jest stromo i choćby się człowiek zesrał, nie wszędzie da się wjechać. Dla mnie te podejścia były fajnym testem dla łydy. Podbiegam dość sprawnie:D.

5) Trasa ogólnie – dla mnie bajabongo. Nastawiałam się na bardziej techniczne w sumie zjazdy, kamienie jak telewizory (rozwiewam wątpliwość – nie jak plazmowe ani nie jak LCD ani tym bardziej LSD i SLD) i ogólnie takie takie – nastawiałam w sensie, że obawiałam. Podjazdów było na bogato i jak się odpowiednio człowiek przełożył i usiadł na rowerze należycie, to można było zdecydowaną większość wjechać. Jeśli chodzi o zjazdy, na dwóch dałam se siana, bo tak mi podpowiadał rozsądek oraz niespisany testament, resztę zrobiłam, co dziwiło klosia;)

6) Bufety. Tak naprawdę mogłam jechać bez mojego bukłaka. GG rozstawił PAŚNIKI co 12-13 kilometrów. Raz, że naprawdę są na wypasie, bo są i pomarańcze, i ciastka, i bakalie, dwa, że tutaj to naprawdę punkt zborny, gdzie ludzie ucinają se pogawędki. Absolutny jest to czad.

7) Śmieci. Dla mazoviowego KULARZA, czyli mnie, znikoma ilość ich na trasie ponad siedemdziesięciu kilometrów stanowiła taki szok jakościowy, że przyszło mi do głowy, że może już nie jesteśmy w Polsce? Naliczyłam sześć ŚMIECIÓW (tubek po żelak i butelek po Powerade'ach). I robiłam wielki ócz. Bo u Cezarego to najwięcej syfu jest między strefami bufetowymi. Żenada absolutna.

8) I ogólnie kulturka. Nikt tu nie sadzi się, nie każe nikomu spierdalać, wszyscy jadą swoje. Ale już nawiększyn zaskoczeniem dla mnie jest to, że dublowani megowcy NIE DZIWIĄ SIĘ, że ktoś napiera z tyłu. Oni cały czas mają na uwadze, że ktoś może chcieć wyprzedzić i oglądają się za siebie. Co chwilę. I wręcz przyciskają się do zbocza góry, żebyś na wąskim singlu miał jak przejechać. Z kolei Wojtek mi opowiadał, jak ktoś jego tam wyprzedzał, a raczej chciał – na singlu poprowadzonym wokół góry. No i Wojciu też chciał być wporzo i zaczął obejmować skałę. A wyprzedzający co?
SPOKOJNIE, POCZEKAM.

Ja jebię. Jeszcze długo będę się z tego wszystkiego otrząsać. Tylko patrzeć, jak na najbliższej Mazovii zrzygam się w traumie na kogoś. A konkretnie na wszystko.

Jedyna, mocno średnia sytuacja była taka, że właśnie na takim wąskim singielku, gdzie po prawej miało się zbocze góry, a z lewej przepaść, kolesia przede mną złapał skurcz. I on na całej szerokości tego singla jął to rozciągać. Najkulturalniej jak mogłam, poprosiłam, żeby się kapkę usunął, to jakoś się prześlizgnę (jak te pozostałe 15 osób za mną), ale on szerokości nie zmienił. Ja rozumiem cierpienie i ból. Trochę jednak miałam wrażenie, że on się rozciągał tak szeroko odrobinę na złość.

I o.
Jedyne, co mi się nie podobało to meta. OK, nie spodziewałam się fanfarów, ale metę stanowił tylko bus z matą sczytującą chip i praktycznie obecność jednego człowieka. Ani pół fotografa. Spoko, na Mazovii też czasem kończę giga i nie mam ani jednej foty z wjazdu na metę, ale tu przejechałam matę i w sumie nie byłam pewna, czy ja już skończyłam wyścig, czy mam jechać gdzieś dalej.


Na szczęście czekała na mnie ekipa Airbike'a, którzy wrzeszczeli do mnie na moim finiszu i to uznaję za super bum bum:) I za znak sygnał do kończenia ściganka.

Teraz fundamentalna w sumie kwestia. Czy jestem z siebie zadowolona? Średnio. Ze zjazdów jestem, bo zjechałam wszystko to, czego boję się na treningach Na podjazdy wjeżdżalne wjeżdżałam, młócąc szkitkami, choć mogłabym to robić szybciej. Ale zasadniczo, cieszyło mnie młynkowanie obok tych, którzy podchodzili.

Se myślę, że jak na start bez sektora, bom golonkowa dziewica, było całkiem nieźle. Zdobytego miejsca nie spodziewałam się, o czym niech świadczy to, że pojechałam po wyścigu rozjechać się i nie było mnie pół godziny. Jechałyśmy se z Kurką, kiedy zadzwonił któryś z chłopaków do niej i oznajmił, że jestem druga w K2, co skwitowałam tym, że za takie dowcipy będę wysprzęglać w ryj, niezależnie od tego, jaka jest skala mojego lubienia owego żartującego.

I tak ten tego,

Od Michaliny Ziółkowskiej z Krossa, która przyjechała jako pierwsza Open dzieli mnie przepaść. Jak mnie wyprzedziła za tunelem (za ten był na dwunastym, może 15-tym kilometrze), tak tylko mogłam podziwiać nogę, gdy młóci pod górę, bo zrobiła mnie na podjeździe. 3 minuty po mnie na metę wjechała nieznana mi dziewoja, która rozpierdalała koncertowo proste zjazdy, ale jak pojawiały się korzenie i kamienie, to się snuła, co dawało fory mua. Tak samo pod górę miała problem, gdy było nierówno, dzięki czemu i na ostatnich dziesięciu kilometrach odeszłam jej – na tradycjnym już wkurwie.



GIEneralnie było super extra, szkoda tylko, że mam tak mało fot z trasy (kiedy fotografery golonkowe wrzucają foty na stronę??) A parę razy lampa mi błyskała po facjacie, więc może po prostu się opindalają:).



Największą tragedią dla mnie były moje NAKURWIAJĄCE PLECY. Trochę przestałam w końcu być kreatywna, bo skończyły mi się pomysły na pozycje, w których te jebane tyły mnie nie bolą.

Jak przyjechałam na metę, oznajmiłam ekipie, że marzę o wannie wypełnionej lodem, żebym mogła tam znieczulić ten tępy ból.


Póki co instaluję tu tylko jedno zdjęcie, w sumie najfajniejsze;)

No trochę zacieszka jest!;) © CheEvara



Acz widoki urywały dupę, zwłaszcza w miejscu, gdzie oczom (mym) ukazała się panorama Karkonoszy. A ukazały, bo jebłam w pieniek i łapiąc się po drodze, wszystkiego co mogło mnie zatrzymać, starałam się nie polecieć na maxa w dół. W wilki jakieś.

I na tym filmiku będzie widać, jak było przepięknie:

&feature=youtu.be.


Zastanawia mnie tylko, czemu czas z wyścigu na moim Garminie mam zgoła inny od tego, który mam w wynikach - mój Garmę mówi, że wjechałam na metę z czasem 5:57, w wynikach jestem 13 minut później. Nie kurkumam.



I makaron na Mazovii lepszy!


Aaaaaa! Foty w Sportograferze jednak mam. PŁATNE, KURWA.


Pe.eS. Wpis uzwględnia i rozgrzewkę, i maraton & rozjazd. U mnie jak w wojsku, cyfra musi się zgadzać.


Dane wyjazdu:
38.06 km 0.00 km teren
01:30 h 25.37 km/h:
Maks. pr.:36.00 km/h
Temperatura:23.0
HR max:172 ( 87%)
HR avg:141 ( 71%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1019 kcal

Robim wPROwadzanko se, ehe!

Piątek, 18 maja 2012 · dodano: 24.05.2012 | Komentarze 5

I to z rańca, do czego na ogół ciężko mnie zmusić. Ale pane trenere zarządzili zbiórkę o 11 na Mokotowie, skąd mieliśmy – wpakowani do Erbasa – uderzyć na Wałbrzych i cza było wyrobić się z treningiem teraz zaraz.

A ja tak naprawdę serio serio to zasnęłam, jak mi budzik pobudkie obwieścił. Dopiero wtedy.

Plusem tegoż poświęcenia mojego było to, że patelnia nie zdążyła jeszcze zaistnieć i nie jechałam w pełnym upale. Co średnio ostatnio sprawia mi radochę, o robiącej się w imponującym tempie odwróconej pandzie pod oczami od okularów nie wspominam.

Podobno to jest pro, ale ja takie pro to pier.... TAKIE PRO TO JA IGNORUJĘ.

Z przyspieszeń swoich zadowolonam. Jak tak se przemyślę, to jest tylko jeden rodzaj treningu, kóry lubię, ale NAJMNIEJ (nie przyznam się oficjalnie, że go nienawidzę:D), ale wprowadzenie nim nie jest. Wprowadzonko Che lubiwać.

Jakem już strzeliła ostatnią minutę zapierdalanka, znalazłam se towarzystwo. Znaczy się to ono znalazło mnie. Nadjechało zza pleców, dokładnie wtedy, gdym ja w tanecznym układzie choreograficznym (na rowerze) wyrażała swoje zadowolenie z przepalanka. No gibałam ręcyma w chorełce „cegła cegła, szpachla szpachla” oraz „wkręcamy żaróweczki” i „dłubiemy w ucholcu” oraz takie tam.

Mam niejasne wrażenie, że już kiedyś z tym kolesiem zapindalałam w towarzystwie, przynajmniej rower kojarzę. Triathlonista – jako rzekł o sobie. Ucięliśmy se całkiem sympatyczną pogawędkę, ten obiecał mi kciuki za jutro, czyli za debiut na Golonie i tak mi se fajnie upłynęła połowa zadanej wytrzymałości, bo rozjechaliśmy się przy Gdańskim.

I bardzo bardzo PLASIAM Słavcia z Dereniowej, bośmy ino się minęli, ale już nie miałam czasu na postoje. Cza było dymać pod Oszo na Modlińskiej, gdzie mieli mnie przechwycić chłopaki Lotosiaki.

Opisać, jak nam odpierdalało razem tugeda w Erbasie, czy jednak Wam oszczędzić?

Oszczędzę Wam, zapodam Wam tylko krzyżówkę, którą tośmy ROZWIĄZALI:


Można powiedzieć, że to NOWATORSKIE ROZWIĄZANIE:D © CheEvara


Hasło jest złotą myślą ugandyjskiego inicjatora Międzynarodowergo Dnia Agugaga. Nie pytajcie:D


Dane wyjazdu:
53.18 km 4.50 km teren
02:52 h 18.55 km/h:
Maks. pr.:38.20 km/h
Temperatura:22.0
HR max:159 ( 81%)
HR avg:120 ( 61%)
Podjazdy:218 m
Kalorie: 1767 kcal

Takie tam po mieście

Czwartek, 17 maja 2012 · dodano: 23.05.2012 | Komentarze 6

A uściślając – to OGÓLNIE takie takie.

Ja ciągle na rowerze się opierdalam, czyli kiszę kompensaNcję. Muszę NIEOFICJALNIE przyznać, że z fajną muzyką na uszach to całkiem znośne jest,

Ale to nieoficjalnie i proszę mi tu tego nie wywlekać przy okazji mojego na pierwszostrefną jazdę narzekania.

Niewe mnie zaskakuje kapinkę. Nie od dziś wiadomo, że wszelkie tematy i kwestie mające coś wspólnego z treningiem, czyli czymś w miarę regularnym wykpiwa (mogłabym ująć to bardziej obrazowo, ale bardzo lubię takie kontrasty. Jak Che i delikatność – według takiego Zetinho (będę Ci pamiętać to aż po grobową płytę, Ty Belzebubu zły!) i nie poważa oraz nie uczestniczy.

No i ponieważ Niewe to WYKPIWA i na ogół trzyma się od tego z dala, spodziewałam się, że powie mi, żebym się z tą swoją pedalską kompensacją bujała i sama se jeździła jak... (tu Niewe wstawi nicki sobie znanych rowerzystów:D).

Ale nieeeee!

Ale nieeeee!

Być może jest jakieś globalne wścieknięcie żył, które to operuje na cały wszechświat i na mocy tegoż Niewe MI DZIŚ TOWARZYSZYŁ.

Bo.

Jechał po PLACKI (jak to nazywa Goro) do Samiry, a że tę mam niemal pod pracą, tośmy się dogadali, że ja tam wciągnę jakieś KARBOHYDRATESY. Wliczając w to, że piweczko strzelę;).
Oszamalim (ja parząc sobie ryj) i wybilim w stronę Centrum Biegowego ERGO, gdziem chciała uzupełnić zapasy żelowe. Tam se ucięlim pogawędkie z bikergonią i po wszystkich niezbędnych operacjach wybyliśmy ponaginać dalej (żeby zaspokoić pragnienie).

I tak se myślę, że wszędzie kuźwa jest najciemniej pod tą latarnią.

I se przypominam wtedy takie miasto europejskie jak Walencja, gdzie hiszpańskie młokosy siedzą se na GŁÓWNYM rynku i sączą se piwko na legalu, mimo że nie stacjonują w restauracyjnych ogródkach. Które mogłyby na nich zarabiać, owszem, ale nie muszą. I nikt się o to nie pruje. Nikt też nie pruje się, że tych pijących se piwko na legalu jest sporo. Ale dzięki temu to miasto żyje do do trzeciej nad ranem. I nie polega to na tym, że wszyscy siedzą po knajpach.

Nikt tych ludzi też nie goni, żaden mundur nie PACZY na nich jak na potencjalnych bandziorów.

Tak jak u nas PACZĄ.

I ja już widzę to nasze obsrane Euro. Wszyscy będą potencjalnymi bandytami.


Aaaaa! Pamiętacie składzik DŻWI do pralek oraz górnopłuków? Nieopodal pojawił się gruz.

TADAAAAAAAM:

"Pewnie, kerowniku, WYWIOZŁECH jak kerownik kazał!" © CheEvara


Czekam na składzik wanien, szaf, plastikowych butelek i tak dalej.

Ludzie to kurwy.



Dane wyjazdu:
83.31 km 3.31 km teren
03:35 h 23.25 km/h:
Maks. pr.:41.40 km/h
Temperatura:11.0
HR max:174 ( 88%)
HR avg:136 ( 69%)
Podjazdy:324 m
Kalorie: 2620 kcal

Test charakteru, że fest

Wtorek, 15 maja 2012 · dodano: 23.05.2012 | Komentarze 10

Dobrze, żem nie niskociśnieniowa, bo dziś to by mnie ten cham METEO rozdżebał. A i tak pełzałam se jak taka flanelowa szmata. Przepełzłam tak dzień cały, zaliczając po drodze konferencję organizacyjną Ursynaliów, w które zamierzam się wyskakać, wydrzeć japę i ogólnie takie takie na koncercie.

Liczę na fotę w rodzaju „ja z Fredem Durstem w Centrum Wodnym”.

Fred też by dzisiaj pełzł, gdyby tu był. Michał Jelonek, który reprezentował wszystkich artystów najwyraźniej nie pełzł, o czym mogła świadczyć oficjalna deklaracja i chętnej współpracy wszystkich muzyków z głównym partnerem imprezy, browarem Lech.
W sumie chłopa polubiłam;).

I tego, że pełzł, kapinkę mu zazdrościłam.

Meteo dziś naprawdę łaskawe dla mua nie było, z pracy wróciłam do domu zmoknięta jak kurzy kuper i to niestety nie było na dziś ostatnie słowo. W butach chlupotało, ale co? Na trening trzeba było pojechać. Uściślając, wolałam nadal obrzydliwie moknąć, niż odkopać zakitrany posttraumatycznie trenażer.

I na mocy tego, zanim dojechałam na Dewajtis, gdzie CZASKAM podjazdy, w butach miałam Parsętę, w rękawiczkach Ren, a w spodenkach Niagarę. Niniejszym jedynym wyjściem było robić górki na największej koorvie, żeby do mnie nie dotarło, jak jest mi zimno.

Bardzo zacnie do tego nadaje się takaż nuta:

&feature=relmfu

Koncertowe granie to jest jednak dokładnie TO.

Po powrocie do chaty nie wiedziałam, czy istnieje taki magiel, który byłby w stanie WYŻĄĆ moje trykoty.


Dane wyjazdu:
68.89 km 31.00 km teren
03:32 h 19.50 km/h:
Maks. pr.:44.10 km/h
Temperatura:19.0
HR max:180 ( 91%)
HR avg:167 ( 85%)
Podjazdy:603 m
Kalorie: 2283 kcal

A na naszej rundzie w Jabłonnie pani sadziła kasztany

Niedziela, 13 maja 2012 · dodano: 22.05.2012 | Komentarze 35

I dobrze napisałam – nie kasztanowce, a KASZTANY. Ja się tam zarzynałam, starając się podjeżdżać na maksa, a pani (rowerzystka – dodam) srała w krzakach.

Wycięłam zatem z pętli ten fragment, żeby mnie wątpliwego bukietu woń nie doszła.

Nie wiem, kurważ, czy to przez moje niespanie, ale nie umiem wleźć w tętno powyżej 180 ud/min. Przynajmniej na treningu. Zasadniczo sześć razy zrobiłam rundę i tylko raz mi Garmin zapikał CZY ABY NA PEWNO?

A jechałam jak zła.

I jak zła dwa razy się wyglebiłam, raz TYKNĄWSZY kierą drzewo na zjeździe, pozostawiając tym samym rower wyżej, a samej koziołkując trochę w dół (ten orzeł ubawił mnie najbardziej) a potem na tych sztucznie zrobionych schodkach, które cykałam się pokonać na Centurionie, a że dziś byłam na Specu, postanowiłam se je zjechać za każdym razem na maksa.

Aha. Dobrze, że kask na łbie jest. Jak przydzwoniłam w drzewo, to aż zadudniło.
Ale tu też się uchachałam.

Myślałam se nawet, że podjadę na chwilę do Legionowa, gdzie się Mazoviaki ścigały, ale pora była już taka, że pewnie bym na tombolę może zdążyła.

To dałam się ino zoczyć na obwodnicy Mikołajowi, który wracał już z miasteczka Mazy ERBASEM, ponoć mi z Przemem machał, albo inne faki pokazywał i trochę usyfiona w piachu powróciłam do stolicy (bym nie uwierzyła, gdyby nie napisy).


Dane wyjazdu:
65.65 km 9.33 km teren
02:42 h 24.31 km/h:
Maks. pr.:36.50 km/h
Temperatura:19.0
HR max:150 ( 76%)
HR avg:123 ( 62%)
Podjazdy:331 m
Kalorie: 1572 kcal

No to kompensimy dalej

Sobota, 12 maja 2012 · dodano: 21.05.2012 | Komentarze 8

Wiem, że zajrzycie tu w nadziei, że właśniem dodała relację z mojego debiutu na wyścigu GÓRSKIM, u Golonki, we Wałbrzychu, ale nic z tego najmilsi, porządek musi tu być i ma być PO KOLEI (jakby to powiedział minister infrastruktury po nieudanej reformie systemu kolejnictwa :D)


Troszeczkę po cichu postanowiłam spróbować choć raz Wojcia posłuchać i odpocząć na tym rowerze. Inna sprawa, że do niewielu innych rzeczy jestem na nim zdolna, dzięki mojemu jąkanemu spaniu. A w zasadzie niespaniu.

To se więc pyknęłam kompeczkę (czyly kompensacyję) i na luzaku, korzystając z obrzydliwej pogody uznałam, że to dobry dzień na bycie nieobrzydliwą koleżanką i zawiozłam Marcinuniowi czujnik kadencji do Sigmy bezprzewodowej (którą – jak uważni czytelnicy Cze-bloga pamiętają – nazywałam wielce pieszczotliwie kurwą), którą to mu sprezentowałam, takam fajna.

Lepiej, żeby on z nią jeździł, niż żebym ja ją... A! Co będę przeklinać. Dys ys nat maj stajl:)

W każdym razie.


Marcin CIUJKĘ dostał, mnię za to wycmokał, zaś kompeczka mię się udała w całości, nawet nie umarłam z nudów, więc fiken bumsen blazen. I fajnie.

A że było mi mało, to se w tej samej kompensacyi wieczorem i nocą pojechali Che & Cent, by Violka mogłaby napisać „rogami w DŻWI załomocO”.

Tak mi się trochę zatęskniło za dziewoją. Acz plan wyrwania jej na rower nie wypalił. Asertywna się zrobiła, pinda jedna;).


By się ta dziwka pogoda wzięła i namyśliła, co zamierza sobą reprezentować, bo dwa razy dziś zmokłam i ani razu mię to nie współgrało z moimi oczekiwaniami. Czy ja jędolę o tropiki? Nie, kutfa, ja chcę po prostu odrobinę ciepła.

PSITUL mnie ty dziwko, a nie mnie obsikujesz!


Dane wyjazdu:
59.12 km 0.00 km teren
02:30 h 23.65 km/h:
Maks. pr.:44.30 km/h
Temperatura:21.0
HR max:166 ( 84%)
HR avg:146 ( 74%)
Podjazdy:234 m
Kalorie: 1845 kcal

Oto jest dzień, w którym Dżanek się zastanawia

Piątek, 11 maja 2012 · dodano: 17.05.2012 | Komentarze 10

Na którą to ja jadę do pracy:D

A zastanawia się ów Dżanek, bo mnie przyuważa na rondzie z palemką, jak czekam na zmianę świateł, o godzinie takiej, w której niektórzy już są prawie REDI STEDI GOŁ do WYJŚCIA z fabry.

Se jadę tak, jak se ustalę, gdyż
JA
JESTEM
WŁADZĄĄĄ!

:D

W ogóle to był dzień przylukiwania Che, bo wieczorem na Bielanach, jakem zasuwała na Dewajtis podjazdy, przyuważył mnię Zygfryd, niestety niezbajkstatsiony, więc nawet podlinkować Wam go nie mogę, ale mogę jednakowoż zdradzić, że całkiem niedawno wziął i zasilił szeregi APS w dystrykcie Giga po tym jak jedna Brutuska (czyli mua) je transferem osłabiła;)

Ponoć cuś do mnie zakrzyknął, ale kto przebije Lipę, którego słucham teraz dużo dużo yes yes na rowerze...

No i jednak nie nadgonię z wpisami przed weekendem.

Szanowna brać bikestatsowa będąca w sobotę na maratonie w Wałbrzychu proszona jest o nieuciekanie do domów, jak skończą wyścig, tylko o poczekanie na Che, aż po dziewięciu godzinach walki z giga zjedzie na metę, by wylizać gary po makaronie:D

Zaś cieszy mnie, że ujrzę wytęsknioną facjatę Faścika - to wiem na pewno:)