Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

trening

Dystans całkowity:14785.24 km (w terenie 2792.50 km; 18.89%)
Czas w ruchu:678:23
Średnia prędkość:21.79 km/h
Maksymalna prędkość:63.00 km/h
Suma podjazdów:43280 m
Maks. tętno maksymalne:197 (166 %)
Maks. tętno średnie:175 (138 %)
Suma kalorii:330949 kcal
Liczba aktywności:216
Średnio na aktywność:68.45 km i 3h 08m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
71.48 km 6.41 km teren
03:33 h 20.14 km/h:
Maks. pr.:38.00 km/h
Temperatura:26.0
HR max:171 ( 87%)
HR avg:123 ( 62%)
Podjazdy:252 m
Kalorie: 2223 kcal

Się wprowadzam

Sobota, 16 czerwca 2012 · dodano: 24.06.2012 | Komentarze 7

Mam szczoteczkę do zębów, swój ręcznik, swoje zajebiste towarzystwo i z tym wszystkim tugeda cuzamen (acz tylko w przenośni, przynajmniej w przypadku szczoteczki i ręcznika) jadem siem wprowadzić. Bo Wojteczek zadrynił, co mam robić, jak żyć, w co wierzyć i… be carrefour, hu ju low.

No i zadzwonił też z instrukcjami i treningiem. Z tym wprowadzeniem.

A że ino w zasadzie rozgrzewkie miałam cyknąć, ową wprowadzkę i rozjazd wybrałam se Lasek Bielański. Bo w miarę blisko.

Tam się wprowadzę. Tak zdecydowałam i to się wykona.

Miałam tak wprowadzać się pięć razy, ale jeden sprincik trafił mię się w chwili zjazdu i – abym poczuła się zajebista bardziej – musiałam to poprawić. Więc zrobiłam tych SZPRINTÓW sześć.

Jakaś babeczka kurwiła na mnie, że tu rowerem się nie tłuczemy, na co jej odpowiedziałam, że nie wiem, niewidoma jestem, na znaki niniejszym nie PACZĘ, po czym naprawdę cieszyłam się, że jestem widoma jak najbardziej, bo jej minę zapamiętam przynajmniej do pięćdziesiątki. Czyli jeszcze trochę.

Tych z Was, którzy czekają na Mazoviowo-Lublinowy wpis, uprzedzam, iż naprawdę nie ma o czym mówić, a poza tym obiecałam gdzieś tu publicznie, że owa nota będzie zawierała li jedynie podmiot liryczny, którym jest GÓWNO.

To GÓWNO było też na maratonie, zatem, wybaczcie, ale będę oszczędna w środkach wyrazu.
No chyba, że wpis wzbogacę i będzie brzmiał: „Gówno, kurwa, gówno”. Na przykład. Bo może jeszcze brzmieć „Kurwa, gówno, kurwa”.

Aaaaaa wieczorem, po spakowaniu gratów, pobieżyłam w stronę Domu Zła, bo stamtąd miała nazajutrz wyruszyć wesoła ekskursja na GÓWNIANY Lublin.
W kompensaNcji pomknęłam!


Wpis zawierał lokowanie brzydkich słów. Jeśli się głębiej wczytać.


Dane wyjazdu:
91.13 km 7.61 km teren
04:10 h 21.87 km/h:
Maks. pr.:44.20 km/h
Temperatura:21.0
HR max:168 ( 85%)
HR avg:134 ( 68%)
Podjazdy:474 m
Kalorie: 3074 kcal

A niby po sterydzie to idzie

Czwartek, 14 czerwca 2012 · dodano: 19.06.2012 | Komentarze 4

O, jednak sprawiedliwość jest. Dziś nie uległam ZMOKNANCJI. Che lubi to.

Lubi też taki trening, w którym pada hasło PODJAZDY. W ogóle to słowo sprawia, że Che ekscytuje się i podnieca niczym parkowy ekshibicjonista.

A fakt, że forma Che jest w dupie, Che ma tam, gdzie Jasiu pana majstra może w dupę pocałować.

A przynajmniej tak się wydaje. I Che, i Jasiowi, i panu, i dupie. Tylko wspomnianej formie wydaje się najmniej.

I to jest tak, że w ogóle nic tylko usiąść i pozwolić cycom opaść.

Ale się nie zrażam. Tak jak tym, że schudłam już całe cztery deko.

Tym, że na razie zmuszona jestem robić treningi po nocach też staram się nie przejmować, acz jest to trudne o trzeciej nad ranem, kiedy pikawa raczy mi się wreszcie uspokajać i docierać do mojego durnego jestestwa, że troszeńkę ciemno i jest i może tak… śpij już, kurwa, co?

Nom.

U mnię w pracy, w oficynie jest sobie agencja aktorska zwana…

No kurwa, zawsze mnie to rozwesela!

Zwana… Nobody Is Perfect

Tak się nazywa (kiedyś na przykład przedzierałam się do swojej jamy chama przez hordy – naprawdę hordy! – wylaszczonych MILFÓW, którym się przyjrzałam na tyle dobrze, by doznać objawienia, że hitem sezonu w cieniach do powiek jest kolor turkus Adriatyku, oraz by doznać także olśnienia, iż nazwa agencji jest naprawdę uzasadniona).

I dziś schodzę se ja, a na piętrze tymże JEBIE tak niedyskretnie marihuaną, że se myślę…

KORA PRZYSZŁA! Razem z psem Ramonką!
Nie miałam czasu zaczekać i poprosić o auto...3gramy.

A na koniec mam takie spostrzeżenie, że ci z kolektury nie potrafią trafić moich numerów. Nie mają, cioty, na mnie sposobu.


Dane wyjazdu:
120.25 km 17.40 km teren
05:09 h 23.35 km/h:
Maks. pr.:40.90 km/h
Temperatura:19.0
HR max:167 ( 85%)
HR avg:137 ( 69%)
Podjazdy:186 m
Kalorie: 3547 kcal

Jak na razie jest niesprawiedliwie

Środa, 13 czerwca 2012 · dodano: 19.06.2012 | Komentarze 9

Uwaga, ten tekst będzie zawierał lokowanie próby żalenia się i jęczenia!

No bo w poniedziałek rano zmokłam, wczoraj nie, dziś zmokłam. Jak nie nawilży mi dupy jutro, uznam, że sprawiedliwość jednak istnieje.
Na razie człon w oko.

A może to taka nowa jednostka treningowa.Jazda w kompensacji i w deszczu. Zapytam.

I jeszcze, żebyśmy mieli obraz, że chuj w oko to prawdziwy chuj w oko, to mam o to:

Przecieram ci ja zalepialce, a to nie sen © CheEvara



A ja dziś mam zapiertalać pięć godzin w wytrzymałości, co wszak na slickach byłoby znacznie przyjemniejsze zawżdy.

Nie to nie – strzeliłam rano focha i pojechaliśmy moczyć swee narządy oraz podzespoły wespół z Centurionem. W przypadku którego – zauważyłam i odnotowałam – amortyzator podczas deszczu pracuje jakby spokojniej się zachowuje, nie drze ryja, nie kopie i nie tłucze. Mnie po nadgarstkach.

TAK, JESZCZE GO NIE WYMIENIŁAM.

Czyli odpowiednie nawilżenie potrafi zdziałać cuda.

No i o. Z powodu stanu zwanego lekutkim zajebem w miejscu zarabiania pieniędzy nie zdążyłam zajechać na posesję swą i oddać jej mój plecak, który – jak się okaże – będzie miał w planach i skrupulatnie je wypełni, te plany, – wkurwiać mnie swoją obecnością podczas moich najukochańszych sprincików.

Muszę se jakąś traskie jak najmniej samochodową na te 4-5 godzin wymyślić, bom tym razem niemal herzklekotu dostała. Macie kurwa cały tydzień na jazdę tędy, ale nie, musicie jechać wtedy, kiedy ja, tak?


Jedyne, co fajne dziś było, to wczesna noc pachnąca – dokładnie w Kazuniu – truskawkami. Potem już było mniej fajnie, bo wjebałam się w OFROŁDY, ciemne jak brownie zeżarte przez Kameruńczyka wzdłuż siódemki (te ofrołdy wzdłóuż siódemki, nie brownie i nie Kameruńczyk, choć nie wiem, ciemno było, nie zauważyłam żadnego murzyna w rogu) i wytłukło mnie – na tym niby nawilżonym – widelcu tak, że szukam plomb. Pewnie gdzieś w okolicach dwunastnicy są.


Bardzo bym chciała zastosować się do polecenia mojej naczelnej, które wywiesiła na plakacie w kołchozie. Brzmi se ono CARPE THAT FUCKING DIEM, ale ja bym pokusiła się o maluśką parafrazę, na mocy której pójdę i prześpię jeden ów fucking diem.

Na koniec dnia załatałam se slicka i o. Patrzcie go, jaki skurwysyn:


Winowajca nawet nie postarał się o należyty kamuflaż © CheEvara



Pewnie z PZPNu.


Dane wyjazdu:
97.96 km 0.00 km teren
04:41 h 20.92 km/h:
Maks. pr.:44.20 km/h
Temperatura:22.0
HR max:168 ( 85%)
HR avg:123 ( 62%)
Podjazdy:359 m
Kalorie: 2970 kcal

A gdy gramy z Rosjanami, ja zapie…trenuję

Wtorek, 12 czerwca 2012 · dodano: 18.06.2012 | Komentarze 16

Na slickach po mieście i to jest fantastiś!


Trochę wyłamuję się z konwencji i wtedy, gdy wszyscy zbroją się w te debilne szaliki, czapki, malują se pyski, ja wolę popedałować.

I pieprzycie głupoty z tym olewaniem Euro i chodzeniem na rower – podczas popołudniowych kilka godzin na Specu spotkałam TRZECH rowerzystów, a reszta wylęgła dopiero po ostatnim gwizdku. Nie mówię, że mi to nie leży. Wolę jak jest pusto. Tyle że ten hejt pilkoszałowy jest jakby kapkę dwulicowy.

Ale, ale. Zrobiłam moje sprinty, zrobiłam WYCZYMAŁOŹDŹ i późnym... przedpółnocem mogłam powrócić do domu.

I se tak wyjeżdżałam z Dewajtis w sumie zaciekawiona mocno wynikiem, w ciemnościach przy podjeździe natknęłam się na radiowóz. Se myślę, że nawiążę transmisję i dowiem się, zaspokoję ciekawość:

- Panowie pewnie wiedzą, ile nam do jaja wrzepili?
- Eeeeee, gdzie wrzepili! Wygraliśmy 1:1! – usłyszałam.

No proszę. Człowiek przeżył prawie trzy dichi i się dowiaduje nowych rzeczy jeszcze. Zwycięski remis.
A to ci!

A w radiowozie standardowo pachniało kebabem;).


Jednakowoż… superekstramega lansiarskim trendem Ojro jest teraz wrzucenie se na ŁOLA FB foty z sobą i murawą Narodowego w tle. Ja jebię. I pewnie wydaje się tym wszystkim „złolowanym”, że są absolutnie wyjątkowi. Na pewno jesteście. Jak tysiąc wam podobnych.



A jak się człowiekowi chce jednocześnie i spać, i jeść, to co jest wyżej w piramidzie potrzeb?

Earl pewnie wie;)





Dane wyjazdu:
117.15 km 0.00 km teren
04:45 h 24.66 km/h:
Maks. pr.:61.70 km/h
Temperatura:24.0
HR max:172 ( 87%)
HR avg:137 ( 69%)
Podjazdy:1623 m
Kalorie: 3325 kcal

Stawiam na stówki. W Świętokrzyskiem!

Niedziela, 10 czerwca 2012 · dodano: 14.06.2012 | Komentarze 14

Wczoraj było krótko, więc dziś dla odmiany powinno być długo. Czyli tak jak Che lubi to (i klika, że lubi to) najbardziej.

Ponieważ jestem zajebista, dostałam najdłuższy trening do zrobienia. Cztery i pół godziny w pedałach. Biorąc pod uwagę lokalizaNcję, z tego mogłoby wyjść coś zajebistego. Tylko.

Ale żeby było jeszcze bardziej ZAJEBIŹDZIE, miałam przesiąść się na slicki. Nie wiem, jak Wojciu, ale jak ja mam w perspektywien zmianę kapci w Specu, to chce mi się wyć łamane na gryźć łamane na rzucać kurwami. Zagadałam nawet do Hardkorowego Koksa, czy nie mógłby wpadać czasem i mi te opony zmieniać, bo ja takiej siły w RENCACH nie posiadam.

By Cię tak poszturchał Torres albo inny byk, Ty gościu, coś mi te obręcze wsadził!(on sam wie kto!)

I chyba tym – rzyganiem, gryzieniem i rzucaniem – dość obficie emanuję, bo Wojciu sam zmienił mię ogumienie (na moje pytanie, czy mnie już może nienawidzi, powiedział tylko ODEJDŹ STĄD, z czego wnioskuję, że chyba nie jest źle. Albo jest, ale ja będę uporczywie wyciągać pozytywy jak ten ksiądz z „Jabłka Adama”).

Wychodzę ci ja z domku, a tam mnie już obchędażają! © CheEvara


Ja po wszystkim, jak już się Wojciu napracował porównywalnie do majtka na statku, bardzo mądrze rzuciłam rower w najbardziej nasłonecznione miejsce w całym województwie świętokrzyskim, dzięki czemu chwilę przed naszym teamowym ruszeniem na trening usłyszałam donośne PSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSS.

I chuj całe bombki wziął i potraktował z dubeltówki.

Tym razem Wojciu zmienił mi dętkie JUŻ BEZ TYCH DWÓCH SŁÓW wcześniej cytowanych. To musi być miłość;)

Badam dętkę i stwierdzam na głos, że jestem poebana © CheEvara


Żeby nie było, że tylko stoję i paCZĘ, trzymam wężyk. Albo wężykowi. © CheEvara


Potem była już tylko krótka odprawa z mapą w roli głównej, przypomnienie, co kto ile i jak ma do przejechania, cyknęliśmy se na koniec zdjęcie, na wypadek gdyby ktoś miał z trasy nie wrócić (a bo to wiadomo, co tym świętokrzyskim, ukrytym w chaszczach, ale dekonspirującym się swym zapachem DYMARKOM szczeli do gło... do kominów??) i ruszylim.

Nie mieliśmy mapy okolic, a tylko mapę Kazachstanu. W sumie zawsze to jakaś mapa;) © CheEvara



Pożegnalne zdjęcie, bo wiedzieliśmy, że gdzieś po krzakach czyhają wygłodniałe DYMARKI © CheEvara




Na etapie z Baszowic do Nowej Słupii testowaliśmy jazdę w peletonie, a potem każdy już mógł sypać swoje z obostrzeniem, że wszelkie podjazdy w strefie CZECIEJ, a dwa główne – na Święty Krzyż i do Świętej Katarzyny - we w czwartej.

Chyba uczynię z tego mojego karaczanego roweru i wzrostu ZNAK FIRMOWY! © CheEvara



Pierwsze dymarki i pewnie nawet GOŁOBORZA czekały na nas tam! © CheEvara


Podjazd pod Św. Krzyż zrobiliśmy względnie razem, znaczy się, może niekoniecznie obok siebie, ale w niedalekich odstępach, a jakeśmy już wjechali, ja jakoś mocno nieprzytomnie nie cyknęłam se zdjęcia z panoramą (w stylu „Ja z panoramą na Świętym” czy też „Krzyż i ja w Panoramie”), ale co mym oczom się ukazało należy do mua.

Oraz do miliarda ludzi, którzy tam byli i modlili się pewnie o zdrowie (ci z „Titanica” wiedzą już, że to sprawa drugorzędna, zdrowie im dopisywało, ale szczęście niezbyt), a którzy dostali się tu, na górę, bardzo rekreacyjnie napierdalając samochodem.

Jakby naprawdę nie można było na modły swojej dupy przetransportować jak jaskiniowcy na nogach. Całe dwa kilometry.

Na zjeździe Wojtas rozdzielił ekipę. On i młodzicy wrócili do bazy, a ja z Krzychem pobimbrowaliśmy przez łąki, przez pola na tę swoją wytrzymałość. Tyle, że asfaltami. Cięcie trasy razem dało mi tylko taki obraz, że jak wiozę się na kole, to hovno wychodzi z mojego wyCZymywania i zamiast treningu robię LA KOMPENSASJĄ, a nie o to panu dyrektorowi sportowemu Wojciowi się rozchodziwszy.

Musiałam zatem robić za pilota, przecinać powietrze i torować drogę.
Co zresztą nie uważam za złe, bo nie lubię jechać z tyłu i z opóźnieniem reagować np. na dziury w drodze. Zazwyczaj reaguję już wpadaniem w nie i donośnym SZKURWA.

Więc dobrze wszelako wyszło.

Posiadaliśmy z Krzychem bardzo chujowieńką mapę, której dokładność oscylowała w granicach DO DWÓCH KILOMETRÓW, co tyle samo razy wyniosło nas na manowce i musielim się wracać. Przez to w zadanym czasie zrobiłam tylko półtorej pętli (w tym po raz drugi Święty Krzyż, u podnóża którego Krzysiek odbił do bazy, bo swoje już kończył), zamiast dwóch.


Ale, ale. My się katowaliśmy, a tymczasem w chacie…

Podczas gdy jedni testowali wytrzymałość dup na rowerach, inni chorowali i uczyli się © CheEvara


A jeszcze inni robili w powietrzu tulupy i kręcili aksele! © CheEvara



Tylko że… KTO MIAŁ LEPIEJ? Raczej mua!

Gdyż widoki urywały dupsko, bo pogoda tegoż dnia miała moc rozdziawiania ludzkich paszczy. Opaliłam se odnóża i na nowo odbiłam se okulary na twarzy, acz to akurat nijak ma się do widoków – w sensie tych fajnych i wartych paczenia. Niekiedy panoramy prawie zwalały mnie z siodła, a na zjazdach musiałam się pilnować, żeby lampić się przed się, a nie gdzieś w bok. Piknie, ja Wam powiem.

No i te przewyższenia. Wreszcie czułam, że nie rzeźbię treningu tak o, tylko mam coś z tego jeszcze extra.

Chyba się kuźwa przeprowadzę.

Wróciłam do bazy, po trasie spotykając Michała, który nawiedził jakąś swoją rodzinkę przy okazji. Zrobiłam szybki NAPRAWDĘ NIEZBĘDNY kąping i wreszcie mogłam opierdolić coś innego niż słodkie mordozlepy, którymi ratowałam się po drodze. Pani Ania z naszej mety gotuje tak, że...

CHYBA SIĘ KUŹWA PRZEPROWADZĘ.

Potem trza było już zebrać się w drogę, spakować rowery:


Łowca opon lub też gum;) © CheEvara


powydurniać się:

Dla usprawnienia pakowania rowerów, sztyce trza było se wsadzić w doope;) © CheEvara




Zanim koła wylądowały w busie, Damian zbudował z nich CHYBA batyskaf © CheEvara



i wyczochrać sierściuchy, łącznie z trzema świeżymi na świecie kocurami, pardą, SZKODNIKAMI.

Takimi dwoma, o:

Coś knują SMOLUCHY;) © CheEvara


I jeszcze jednym, który brykał, brykał i aż się wybrykał – do tego stopnia, że zasypiał, próbując tłuc jeszcze swojego brata, smolucha numer jeden. Ładny był całkiem:


A ja tu go jeszcze staram się podjudzać i ożywić;) © CheEvara



Chwilę później spierniczył w kątek i CYWAŁ sobie © CheEvara



Kontrolnie jeszcze łypał, co jest grane. Dymarki nie oszczędzają kotów) © CheEvara



Inna sierść wczoraj taka potulna, dziś zapozowała wdzięki swe wszystkie:

Koty zryte, pies pieprznięty... Chyba się kurna przeprowadzę! © CheEvara



No i tak se nostalgicznie na koniec wrzucę:

Na koniec posłaliśmy CMOKI Baszowicom i pojechalim! © CheEvara


I WYBYLIM.

Jakeśmy przekroczyli Radom, naszym oczom – na szczęście przez szyby – ukazała się ściana deszczu, co tylko spotęgowało niechcenie wracania. W Baszowicach słońce PIEKŁO i o deszczu tego dnia nie pomyślałby największy miejscowy pesymista. A nam w busie przeciekał szyberdach z tego wszystkiego.

Z racji tego, że ja bardzo nieśmiała jestem, przez całą dostołeczną drogę nie zapytałam Wojcia, gdzie mnie wywali i do końca żyłam w przekonaniu, że wysadzi mnie (nie, nie pod ambasadą) tam, skąd mnie pobrał i że mój powrót stamtąd ustanowi nową kategorię w moim życiu, a będzie się zwał Najbardziej Mokrymi Czterema Kilometrami w drodze nach hause. Lękałam się jedynie o elektronikę targaną w plecaku, dupa wyschnie i większej afery nie będzie, ale gadżety mogą się nie podnieść z tego ciosu na trajektorii ich życia.

Sięokazałoże! Nic takiego miejsca mieć nie będzie.

Wujeczek Wojteczek zajechał na Bródno Town i mnię tam zdesantował. No tak, jakbym zalała lapka, to chuj by CZASŁ filmiki, któreśmy wczoraj na objeździe trasy MP nacykali.

Cwany gapa!;)

Fajnie w tym świętokrzyskiem!


Dane wyjazdu:
26.28 km 17.06 km teren
02:01 h 13.03 km/h:
Maks. pr.:40.60 km/h
Temperatura:20.0
HR max:172 ( 87%)
HR avg:148 ( 75%)
Podjazdy:851 m
Kalorie: 1153 kcal

Kelce, Kelce, w której RENCE?

Sobota, 9 czerwca 2012 · dodano: 11.06.2012 | Komentarze 7

Śmy pojechaly! Ośmioosobową ekipą Lotosową Airbike'ową. I wcale nie po to, żeby dostać w ryj od scyzoryków, ani nie po to, żeby dla odmiany im wysprzęglić w ryj (swoją drogą, w teamie bardzo podoba się moja opowieść z użyciem tejże frazy na którymś z maratonów, kiedyś już chyba o tym pisałam. Na tyle się podoba, że wszyscy nawzajem grozimy sobie wysprzęgleniem).

Pojechalim se popodjeżdżać.

I się sprawdzić. Na trasie MP w XC. Ja pewnie nie wystartuję, bo jestem ciotą i poza tym nie mam licencji, ale co mi szkodziło pojechać i dowiedzieć się, że jestem ciotą i że nie ma sensu wyrabiać mi licencji?
Tak jak nie ma sensu szczać do kredensu.

Miałam możliwość, to pojechałam to se ustalić, a raczej dookreślić:).



Tym razem nie pojechaliśmy Erbasem, a wypożyczonym z gminy Dżabłonna busem, do którego zapakowanie rowerów naprawdę stanowiło wyzwanie. Dzięki temu mój Specuch jechał z nami w środku, acz mogłam w ogóle nie pojechać po tym, jak PÓŁ godziny, piękne pół godziny czekałam na ekipę. Po którym to czekaniu (PÓŁ GODZINY, które mogłam smacznie przespać!) wysmarowałam sms-a, że jeszcze chwila, a będą mnie odbierać spod domu, bo zamierzam wrócić się z Modlińskiej na chatę.

Jestem Che-gorączka i strasznie kurrrrwa nie lubię czekać.

3 minuty po moim smsie (po pięciu miałam ruszać do domu) zajechano po mnię. Ma się tę moc, ten przekaz, tę siłę wyrazu słowa.


Dróżka jak to dróżka – wesoło, tańczone było (przynajmniej na tyle, na ile pozwala rower w nogach), śpiewane było. Jak zwykle. Po drodze jeszcze zażyliśmy ohydnych rzygowin jako kawy (mam to miejsce otagowane, żeby nam nie przylazło do głowy kiedykolwiek jeszcze tam się zatrzymać):

Z wujeczkiem Wojteczkiem sączymy kaweczkie © CheEvara


Mieliśmy skierowanko na wygłupianko, czego nie można było zmarnować;)

Kurka przymierza się do Propero i sama nie wie, czy chce © CheEvara



Nie zabrakło też teamowych hiciorów:

Ba ba ba ba ba ba, nie nie nie nie nie nie, tututututututut, pa pa papa pa pa;) © CheEvara


Jakeśmy już dojechali, żarty się skończyły. Wojciu oznajmił, co mamy w planie – najpierw wspólny luźny objazd trasy, potem po kolei tniemy czasówki (żeby sprawdzić, jak wielką Che jest ciotą i ta licencja, wiadomo:D).

Zaraz pojedziem zatem, ale...
A teraz weź i znajdź swoje koła:

Miał być graniastosłup z kół, prawie wyszło koło graniaste © CheEvara


Jak już metodą wykluczeniową, każdy z nas osiodłał swoje łoweły, pojechalim się zapoznać z trasą. Techniki wiele tam nie trza. Za to siły trza w cholerę, jeszcze trochę i ciut. Tej siły. Acz sztywnych podjazdów też nie ma. Są za to one długie w pipę.

Zdjęć nie ma, bo każdy wolał se zakodowywać we łbie, co gdzie leży, gdzie zwolnić, gdzie zmielić, co objechać z lewej, a na co lepiej nie najeżdżać z prawej. Zakodowywać niż focić.

I po tym rekonesansie, w oparciu o mojego Garniaka (żeby każdy miał wykresy i takie tam), jęliśmy naginać czasówki.

Najpierw pocięła Dżołana, przeziębiona i – jak sama uznała – nienadająca się. W tym czasie pozostali robili kolejny objazd i katowali te elementy, które im nie wychodziły.

Potem szybkie przekazanie Garniaka Danielowi i ten pociął trasę jak wściekły. No to my znowu w krzaczory. I znowu tłuczenie tego, co nie zostało zmielone za pierwszym podejściem.

Potem przyszła kolej na mua i bym z chęcią ominęła opis tego. A ponieważ to ja i to mój blog i moja chęć, omijam opis tego.

Tym bardziej, że pojebały mi się dwa zakręty i trasę skróciłam. To potrafię tylko ja. Senkju za uwagie zatem, tak?

Po mnie wystartował Kristobal i na końcu Michał, który został obsłużony po przyjeździe z rozjazdu profeskowo:

Michał ma całkiem niezłą aleję serwisową:D © CheEvara



Jest z tego pit-lejna filmik, jak będziecie grzeczni, zamieszczę;)

W każdym takim razie. Takim, że o.

Po wszystkim, mniej lub bardziej wkurwieni na siebie, zapakowaliśmy na nowo rowery i Wojteczek zabrał nas do przekapitalnej miejscówki w Baszowicach, gdzie dostaliśmy żreć na wypasie, mogliśmy się nawtranżalać truskawek zerwanych specjalnie dla nas z krzaczków i gdzie – zanim poleźliśmy spać – obczailiśmy filmiki z dzisiejszych indywidualnych wyścigów. Mój był najkrótszy. Można powiedzieć, że wyświadczyłam teamowi przysługę. Mogli krócej siedzieć przed kompem i szybciej poleźć spać;)

W gospodarstwie zaś roiło się od sierściuchów. Ten się dopiero rozkręcał i jutro zapozuje znacznie lepiej:

A na koniec bajka o psie, który łasił się w Baszowicach © CheEvara


Ale były też inne, dużo bardziej pocieszne sztuki. O tym tum oroł (jak mawia angielski farmer).

Dystans marny, ale jutro se to odbiję;).


Dane wyjazdu:
82.51 km 9.80 km teren
03:46 h 21.91 km/h:
Maks. pr.:47.60 km/h
Temperatura:23.0
HR max:172 ( 87%)
HR avg:138 ( 70%)
Podjazdy:197 m
Kalorie: 1942 kcal

Mówiłam ja!

Czwartek, 7 czerwca 2012 · dodano: 08.06.2012 | Komentarze 9

No oSZCZEgałam, że będzie mnie bolał zad, prawdaż? W promocji bolą mnie też buty oraz cebulki włosów, a także nieznacznie nogi (dokładnie od BIEDRA do kostki lewa noga i prawa noga od kostki do BIEDRA). Nieznacznie oczywiście wyłącznie w porównaniu do bólu cebulek.

Ale ponieważ Wojtek najprawdopodobniej wszedł w okres fascynacji zespołem No Mercy, dopierdala nam (bo nie jestem w odosobnieniu, Erbajki też nie mają lekko) tak, jakby nas nie lubił;). Ja na ten przykład od kilku dni cała składam się z bolących nóg (na linii wspomnianej wcześniej).

Dzisiaj miałam na przykład sprincić W TRUPA. Dla odmiany. I WYTRZYMAĆ. Wytrzymując, a raczej wytrzymałościując wcześniej, spotkałam ekipę BSA, której przewodnik stada wyznał mi niemal upojnym szeptem, iż rano oprócz gazety, czyta JESZCZE TYLKO mojego blogaska.
Ależem rumieńcem spłonęła! Jeszcze brakowało czułego luknięcia w zaropialce i byśmy mieli międzyteamową loff loff;)

Ale. Dżenereli to fajnie i czad, ale tak se myślę, że iż…
Czytają wszyscy, ale – póki co – to, kurwa mać, Kominek dostaje rower do testów, i Peżota do testów, i miliard kegów Heinekena. Do chyba najprzyjemniejszych testów. On a nie ja.

Był już w tym roku konkurs na blogaska roku? Bo bym chętnie dała się zepsuć sławie, błyskom flesza, sprzedać się względnie drogo… A Wy byście zagłosowali, mam nadzieję, co?

ZA TE WSZYSTKIE ZNIŻKI DO ERBAJKA, przecie.

MAM GDZIE TRZYMAĆ TE KEGI, SERIO!

No dobra, ale ja karierę robię i tak, I UMIEM SOBIE ZROBIĆ BUDYŃ Z TOREBKI;)

Enyłej. Pogadaliśmy troszeńkę, po czym ja umknęłam z wiszącym mi nad głową widmem treningu. Po pięciu minutach nic się nie zmieniło i ciągle miało być w trupa. Nie nastąpiła aktualizaNcja.

I było w tego nieboszczyka, acz pewnie byłoby bardziej, gdyby napotykani i nagabywani przeze mua pod Kampinosem KULARZE zechcieli się ze mua ścigać, co Wojciu zalecał – żebym se towarzystwo znalazła.

Jak robię kompensację to mi siedzicie kurwa na kole i sapiecie niezadowoleni, że się snuję.
A tak, jak trza, to nie, MACIE INNE ZAŁOŻENIA, ciule.

I chamy z poczty.

Se musiałam więc wyobrazić, że się z kimś mierzę. A że wyobraźnię mam, to jechali ze mną… a nie powiem. Niech nie będę w Waszych oczach bardziej pieprznięta niż jestem;)

Swoje zrobiłam. Szczęśliwie nieopodal znajdował się całkiem przypadkowo Dom Zły, mogłam spocząć przy LETNIM GRILLU i zgnębić się na ciężki kisiel.

Chyba przejdę na drugą dietę, bo na tej jestem ciągle głodna.
Kategoria >50 km, trening


Dane wyjazdu:
102.08 km 0.00 km teren
04:25 h 23.11 km/h:
Maks. pr.:39.10 km/h
Temperatura:21.0
HR max:169 ( 86%)
HR avg:135 ( 68%)
Podjazdy:295 m
Kalorie: 3218 kcal

No co ja będę ściemniać… ciężko było!

Środa, 6 czerwca 2012 · dodano: 07.06.2012 | Komentarze 6

Ale to tylko z uwagi na to, że kurna, JAK TU WYJEŹDZIĆ cztery godziny? Gdzie? Gdzie po mieście?

Zamiast się zastanowić wcześniej – tylko dlatego, że ja strasznie nie lubię planować – wylazłam z pracy z myślą, że wsiądę i zacznę jechać I JAKOŚ TO BĘDZIE.

I pojechałam. Nawet se pomyślałam o Goruńciu, że gdybym wylazła z robo wcześniej, to może-by-my-się-zjechaly, a tak to będę se musiała poplumkać w totalnej w samotności.

Ale niiiieeeeeeeeeeeeeeeeeeee! Bo se stoję na KRIŻOWATCE Wolska/Prymasa, czekam na światełka, żadne tam jasnozielone, tylko zielone (odcień Żar Tropików), gdy WTEM – tadaaaaaam – podjeżdża do mnię Goruńciu Tralaluńciu!

Mam moc! Niniejszym myślę sobie o trzymiesięcznym urlopie, podczas którego dojadę na kołach do Hiszpanii i se stamtąd wrócę.
ALBO I NIE WRÓCĘ.

I jeszcze se pomyślę, o czym tu pomyśleć, skoro tak mi się udaje wymyśleć:).

Goruńciu przejechał ze mną kawałek, bardzo wstępnie ustawiliśmy się na zawtra, acz nieśmiało przeczuwałam, że może nie tyle będę miała dość roweru, bo to nigdy nie nastąpi, ale będzie mnie bolał zwyczajnie, normalnie zad i z mojego wybycia o brzasku z domu nastąpią dumne NICI.

Rozstaliśmy się (na pewno wewnętrznie chlipiąc z żalu) i ja wybyłam na Bielany, na moje NAJUKOCHAŃSZE sprinty.

TROSZEŃKĘ przeszkadzały mi w nich wyrobione bloki, czyli wypadające z pedałów laczki. W ogóle mnie to nie wkurwiało. Ani trochę. Starałam się być tą całą, sławną pierdoloną oazą spokoju. I sprincić, dużo sprincić.

A po wszystkim już musiałam zastosować Możańciową zasadę jazdy po miachu: CAŁY CZAS PROSTO, A JAK CZERWONE, TO W PRAWO. Dzięki temu nie umarłam z nudów, utrzymałam se tętno i wniknęłam ja w tak kapitalne uliczki, że założę się, iż oelka wie na ich temat wszystko i że obiecałam se KIEDYŚ tu zajechać pocykać na przykład foty.

KIEDYŚ to w tym przypadku taki określnik czasu, który nigdy nie nadejdzie. Bardzo konweniuje z nim moja autorska piosenka o Centurionowym widelcu, która brzmi
KIEDYŚ CIĘ WYMIENIĘĘĘE, WYMIENIĘ CIĘ

Owo KIEDYŚ się zrealizuje, najpewniej wtedy, jak rzucę pracę i treningi. Na oko WTEDY.

Pozostałe moje konstatacje z tegoż dnia są takie, iż…
Słavciu z Dereniowej miał rację, mówiąc, że na Centka trzeba klepać specjalny termin, bo „przecież jak się wezmę za widelec, to zaraz piasty trzeba będzie robić”. Może piasty niekoniecznie, ale przełożenia wchodzą jak kurwa mać chcą. Dzięki temu moje UKOCHANE przyspieszenia wkurwiały mnie jeszcze bardziej.

No ale.
Bardzo fajnie jest pogapić się na ludzi, jedna na przykład pani ćwiczyła se na przystanku przy Centrum Olimpijskim krok walczyka, inna trenowała jakąś przemowę, wyznanie jakby. I nie, nie była wariatką. Normalna, zdrowa, nasza polska (pije mleko, doi krowy, słucha Szopena) dziewucha.

Od ludzi to wręcz się zaroiło na mieście, Starówka pęka w szwach, od południowców zwłaszcza. W okolicach Bristolu tłoczą się z kolei Rosjanki, tak wypacykowane, że trudno je pomylić z innymi Słowiankami.
Euro sreuro!

I nie to, że nie wierzę w naszych, ale coś mi mówi, że te wszystkie biało-czerwone kondony na lusterkach samochodów znikną w okolicach ostatniego meczu fazy grupowej;).

I o.

Na mój numer blukonektowy przychodzą bardzo fajne smsy:
1) Madzia prosze pogadaj z ewelina bo chce mnie olac a wiem ze w tym pomaga jej sroka i inne kolezanki przeciesz ona mnie kocha i ja ja tez prosze pogadaj znia
I chyba dużo lepszy:
2) Powiedz mi szczerze od kogo kurwa ewelina ma roze

Też dociekam. Od kogo ta kurwa ewelina może mieć różę? Macie jakieś pomysły?


Dane wyjazdu:
102.94 km 6.44 km teren
04:19 h 23.85 km/h:
Maks. pr.:41.08 km/h
Temperatura:19.0
HR max:177 ( 90%)
HR avg:138 ( 70%)
Podjazdy:317 m
Kalorie: 3344 kcal

A więc Che jest w grze

Wtorek, 5 czerwca 2012 · dodano: 06.06.2012 | Komentarze 14

Czyli skończyliśmy snuć się jak cioty, jak miękkie wacki, jak pielgrzymka na Jele... yyy... JASNĄ! Na Jasną Górę, jak przelew z wypłatą, jak ja na imprezę na miacho.

Dystansowo i wysiłkowo było grejt. Wysiłkowo nawet było tak, że se w końcówce już troszeńkę umierałam, ale ponieważ też całkiem dawno temu se po rowerze umierałam, to się tym zdychaniem napawałam.

Póki co z roboty do domu pociskam terenową ście nad Wisłą, jest to jeszcze w miarę wykonalne. O ból białka oka przyprawiają mnie ohydne budy Coca-Coli i Carlsberga wystawione na wysokości naszego narodowego koszyka. Zapowiada to szereg kolejnych miejskich UPIĘKSZEŃ, po spojrzeniu na które zwiewać będę do kibla lub też w krzaki, skąd dobiegnie Was wydobywana przeze mnie ścieżka dźwiękowa z filmu Godzilla kontra Hedora. Czyli womit będzie ścielił się gęsto.


Ja wiem, że w efekcie i tak wszyscy będą tak najebani, że nawet nie będą pamietać niczego poza nalewakiem do piwa, ale mnie taki syf razi.

Z jednej strony plastik nad Wisłą, z drugiej strony MALUJĄ TRAWĘ na stadionie.

I żeby nie było, że ja nie lubię futbolu. LUBIĘ. Ale to, co robi wokół niego Warszawa trochę przypomina mi łatanie dupy smalcem i zakrywanie pudrem wielkiego ropnego pryszcza.

Ale.

Pyknęłam se wieczorkiem trening, w czym (w jednej czwartej) towarzyszył mię obcy17, który rower ma (nie sprzedał), jeździ (choć jaki ktoś jeździ i wpisów nie robi, to znaczy, że jednak nie jeździ – na zasadzie pics or didn't happend;)), szczelył ze mną kilka podjazdów i se pojechał (czyli jeździ). A ja zostałam i dalej cięłam te GÓRKIE w trupa.

Acz mimo że w trupa i że co i rusz miałam przed óczmi śmiertelne koncentryczne kręgi, to JAK PRZED LADĄ Z SERAMI debil cieszyłam się, że jeżdżę.

I tak jednak w kwestii formy mam jaskrę analną i nie widzę po prostu mojej dupy w niej. W formie, nie w jaskrze.

A ten PAN z wczoraj chyba jednak do ICMu WESZED.
Rześkość jakby zelżała. A ja go od naci od buraka!
Cipa żem.

Nowe Gossip jest takie, że albo ja się nie znam, albo za mało darcia Ditto w tym wszystkim. Jak posłucham 700 razy, to może mi się spodoba. Jak Mamoniowi.

&ob=av2e





Dane wyjazdu:
81.74 km 70.00 km teren
03:41 h 22.19 km/h:
Maks. pr.:46.50 km/h
Temperatura:24.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:159 ( 81%)
Podjazdy:561 m
Kalorie: 2443 kcal

Siem oczyszczam po maratonie w Toruniu. I o.

Niedziela, 27 maja 2012 · dodano: 30.05.2012 | Komentarze 10

No dobra. Wujeczek Wojteczek się obtyndala i zdjęć z plażowania mi jeszcze nie wysłał, muszę ustalić, czy mnie ignoruje, czy raczej może mnie tylko po prostu ignoruje, ale wpis muszę wreszcie czasnąć, żeby mieć to już za sobą, bo strasznie mnie z rana ta Mazovia wkurwiła i liczę, że mi przejdzie, jak tylko notę dodam.

Trochę se myślę, że bez tych zdjęć z plaży, ten wpis będzie zwyczajnie hejterski, ale w sumie mam to w dupie, mój blog:D


Nie chce mi się zanadto rozpisywać, więc słowem wstępu i w zasadzie zakończenia napiszę, że nie lubię jak się komuś nie chce. A bardzo nie lubię, jak nie chce się organizatorowi wyścigu. Trochę za niechciejstwo i lenistwo uważam TAKIE wyznaczenie trasy, gdzie jej 70% to plaża.

I tak, ja wiem, że było sucho, że taka jest ogólna charakterystyka tego terenu, ale kurwa, w większości te łachy piasku biegły obok lasu – nie można było weń wniknąć i poszukać singla, czegoś o leśnym podłożu?

Czy ja się ścigam z ludźmi, czy liczę ziarna piasku?

Chyba jestem wkurwiona GŁÓWNIE dlatego, że tydzień wcześniej cięłam golonkowy Wałbrzych, a tam – jeśli się nie jechało, to nie dlatego, że piach sięgał po osie, ale głównie tylko dlatego, że się nie miało nogi.

Inna sprawa, że jestem ciotą i że Specuchowi nie zmieniłam butów, W ZWIĄZKU Z CZYM teraz dlatego grzęzłam tak, jak grzęzłam. Geaxy nie są na takie okazje.

Ale kurwa, jak zawsze mogę napisać, że na trasie było coś fajnego, tak teraz nie.

Dymać dwieście kilo po to, żeby TYLKO wyjechać z fajnego obiektu w jeden wielki (ten gorszy) Kampinos? Płasko, płasko, nuda, lekka górka, płasko, płasko, płasko… Też mi kurwa trasa.

Z tamtego roku na przykład pamiętam fajny asfaltowy podjazd, w tym roku skasowano go w połowie i trasę skierowano w piaszczysty teren.

Na plus uznaję jedynie wycięcie zeszłorocznego ostatniego 10-kilometrowego odcinka, który był nudny, prosty, płaski i nijaki, co tego jednak, skoro tu niemal ciągle były długie i szerokie PIASZCZYSTE proste?
Okrutnie nie lubię, jak komuś się nie chce wysilić.

Acz dopuszczam myśl, że Zamana mógł nie dostać zgody na wpuszczenie zawodników do lasu LASU i dlatego było tak po linii najmniejszego oporu.

Nie ukrywam ja, że nie mam nogi na takie plaskacze i nie mam też psychiki na taką nudę.

Przez całe 80 kilometrów jechałam wkurwiona na to, że mam po prostu płacić i jechać. Tym, co udostępni łaskawie organizator. I nie wymagać. Jedyne trzy momenty mojego rozchmurzenia marsowego Che-czoła to dwa wąwozy z podjazdami oraz singiel przy jeziorze.
DATS OL.

Żeby nie było, że tylko jędolę! Pozytywnie oceniam Motoarenę (acz udostępnienie jedynie zimnych pryszniców to lekka poracha, ciekawam, czy Cezary po Tour de Pologne też musiał kąpać się w lodowatej wodzie…).


Pozostałe plusy to aspekty towarzyskie: czyli spotkanie Niewe, Gora, Rootera, Dżanka, Radzia, Możańcia, consa, zacieszka w Erbasie, m.in. wtedy gdyśmy pani w punkcie poboru opłat na autostradzie chciały z Aśką zaśpiewać (ZAMIAST ZAPŁACIĆ) piesń strudzonego renifera (teraz ze uprzytomniłam, że się sfrajerzyłyśmy, bo i zaśpiewałyśmy, i zapłaciłyśmy:D). Pozytywny mocno jest też Wujeczek Wojteczek, który mnie chyba nie nienawidzi za moje żałosne tempo, fajne nawet było spotkanie z Areckim, prezesuńciem do spraw kateringu mazoviowego, który niestety jednakowoż ma w ryj za niemanie zimnego piwa dla Che. Niestety, ale muszę to napisać: CIOTA.

;)

Czy to wsjo, co miałam do powiedzenia, zanim przejdę do fotorelacji (niech zerknę w kapownik...)?


A nie, w sumie nie.
Pozdrowię na koniec maratonowych szczurów, tylko szukających, gdzie ściąć zakręty. Była se taka piaszczysta agrafka i tam sporo cwaniaków skręcało wcześniej, niż należało, kilku dla zasady obszczekałam, ale tylko dlatego, że wcześniej zjebałam zawodnika Alumexu (pewnie zaraz powiedzie, że hejt mam do nich, bo ich zawodniczka wygrała giga, ale nie, ja zwyczajnie nie lubię szczurzenia i chamstwa.) A ten oto pan zignorował se zakręt właściwy (jakieś żałosne 20 metrów przyoszczędził) i wlazł w niego na skuśkę, ruchając w dupy czterech kolarzy przed nim, którzy jechali jak trasa nakazywała. Dwóch jadących za mną chłopaków wrzasnęło mu parę ciepłych słów, ale mnie taka działalność edukacyjna nie zadowala.

JA STAWIAM NA BEZPOŚREDNI KONTAKT.

Coś jak lekcja poglądowa: „Rozmowa z klientem”.
Inna sprawa, że oto znalazłam se cel, żeby podgonić trochę.
Chwilę trwało, zanim go dojszłam, ale dogoniłam i jęłam inwokować w te słowy:

„Fajnie się tak dyma wszystkich? Lepiej się poczułeś? Dzieci na hobby tak się nie zachowują, bo wiedzą, że tak się nie robi. Jak chcesz tak pogrywać, zmień dyscyplinę na piłkę nożną”.

Na to kolega, kolarz przecie, sportowiec wszak:

ZA RĘKĘ MNIE NIE ZŁAPAŁAŚ.

Ja-je-bię-se-rio-je-bię - pomyślałam, a odparowałam:

„A co ty, dziecko jesteś? Ślepi tu nie jeżdżą i przynajmniej 5 osób widziało, jak... JAK REKLAMUJESZ SWÓJ TEAM”.


Fajnie, nie?


No. To teraz mogę przywalić z fotek, skorom się już wypowiedziała na tematy wszystkie. To jadem:

Ci, którzy część trasy objechali, zeznali mi przed startem, że jest BIAŻDŻYŹDZIE. To ja szybki luk na moje łoponki i decyduję się jechać na czymś lepszym. Nawet nadarza się okazja:

Próbuję zajumać lepszy od mojego sprzęcior:D © CheEvara



Rok temu też takie spacery były i też zaraz po starcie:

Rok temu też tu tak było. I też drepciłam © CheEvara



Czeba było chwilami szeroko omijać i manewrować:
Mam nieśmiałe wrażenie, że już tu jestem wkyrviona © CheEvara



Zasadniczo, to raczej snułam się jak ta flanelowa szmata po parapecie:

Gdzieś jestem, nie wiadomo gdzieeeeee © CheEvara



I po niemal czterech godzinach pełzania w końcu zawitałam na metę:

Choć w sumie się chacham, to wkurw mnie rozsadza © CheEvara



Tak wygląda wkurwiony potwór z Loch Ness, który robi minę nieadekwantną do snutych przez ostatnie trzy godziny refleksji:

Bez okularów trochę gorzej - foteczka by Wujeczek Wojteczek © CheEvara



A potem była już podchlapka, dzięki której wyjątkowo jak nie ja wyglądałam czysto na pudle:


Pojszłam się ogarnąć, czyli zażyć ZIMNEGO tuszu © CheEvara



W dupie się przewraca, bo troszkie myślę, że drugie to jak czwarte © CheEvara



Na koniec czekał mnie jeszcze dość gorzki RAZGAWOR z Wojciem, po czym mogliśmy wszyscy wybyć w stronę światła, stolicy, cywilizacji. A w drogę do domu udałam się z takim składem (tu fota z pierwszego pitstopu, wymuszonego, wybłaganego, wykłóconego z kierowcą TROLEJBUSA, czyli Radziem, a błagałam ja, JARZĄBEK):

Było hejnalistów wielu... © CheEvara



Następnie po trasie zaliczamy ponoć kultowy sklep (rano roiło się tam od miejscowych i chłopaki mówią, że tylko po to kończyli maraton, żeby do nich dołączyć;):

Bandzie trolli sklepowa dała wyjątkowo od przodu © CheEvara



Oczywiście nie muszę dodawać, że podróż okraszona była wieloma sprośnymi tekstami. Nie trza też wróżyć z fusów, żeby przewidzieć, że na następny wyścig (w Lublinie) towarzystwo dotrze właśnie tym TROLEJ-Lublinem...
.