Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

trening

Dystans całkowity:14785.24 km (w terenie 2792.50 km; 18.89%)
Czas w ruchu:678:23
Średnia prędkość:21.79 km/h
Maksymalna prędkość:63.00 km/h
Suma podjazdów:43280 m
Maks. tętno maksymalne:197 (166 %)
Maks. tętno średnie:175 (138 %)
Suma kalorii:330949 kcal
Liczba aktywności:216
Średnio na aktywność:68.45 km i 3h 08m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
97.75 km 20.00 km teren
04:31 h 21.64 km/h:
Maks. pr.:48.30 km/h
Temperatura:16.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:160 ( 81%)
Podjazdy:1041 m
Kalorie: 3043 kcal

Trele-srele-Chorzele, czyli się odkułam chyba [Mazovia, nie?]

Niedziela, 22 kwietnia 2012 · dodano: 24.04.2012 | Komentarze 21

Nie będzie to relacja roku, bo nie mam flow, złapałam gila, łamie mnie, kicham, smarkam, przez co wena jest dokładnie w dupie, jeśli nie na grzybach.

No nie chce mi się tworzyć jakiegoś arcydzieła.

Poza tym w robo mam zapierdol i tłukę po trzy teksty dziennie, czym wypalam się artystycznie i twórczo, i przez co niniejszym mi się kapkie odechciewa.

Jednakowoż.

Wpisa się sieknie, skoro wróciłam ZA DNIA do domu, co w moim przypadku jest równie dziwne, jak żyrafa robiąca se trwałą u Jagi Hupało.

Do Chorzeli zabrali mą zacną KONKURENCYJNĄ wszak dupę APS-owcy, w osobach Możana, Kristobala oraz CozmoBike’owego Arka.

Jaka to była naszpikowana złośliwościami oraz wielce sprośnymi opowiastkami podróż, to klękajcie ludy! Wszelkich cytatów użyję później jako ewentualnych haków. Jakby co;)

Zaś przyznam, że zupełnie dziwnie jest się na miejscu ponad godzinę przed czasem.

Równie zupełnie dziwnie jest niemal nie mieć niemal prawie żadnego zdjęcia z maratonu. Zabrakło mojego nadwornego fotografa, Pijącego_mleko oraz Niewe, który w Otwocku próbował Jackowi tęże funkcję podebrać, a który w sobotę napierał z chłopakami (Gorem, Radziem i Dżankiem) Harpagana.

No mam dosłownie dwa zdjęcia. Granda.
Czyli jeszcze nie jestem wystarczającą gwiaz…WRRRÓĆ!… Czyli, że jeszcze się ćwoki na mnie nie poznali, o!


Ale. Przed startem pojechałam pokręcić rozgrzeweczkę, a raczej zasadniczo to przejażdżkę, do której dołączyła ERBAJKOWA Dżołana oraz Roberto. To se wykręcilim w ten sposób prawie 15 kilo. A potem wleźlim w sektory. Ja do czwartego, a nie jak to wyliczono chwilę po Otwocku, do szóstego (Zamana najpewniej wysłuchał żali gigowców, którym ratingi pospadały poprzez liczenie względem zawodowców). Czwarty sektor SOUNDS GOOD.

W tymże samym sektorze spotkałam Zetinho (pojechał – ja jebię – Fita, co się odpowiednio rymuje z pewnym określeniem. Mogę ochoczo podpowiedzieć, z jakim – CIOTA), obok mnie stał również serav oraz Marek, który w tym roku też jeździ na dystansie WIADOMO JAKIM. Podogryzaliśmy sobie kontrolnie i z całą należną temu sympatią, aż usłyszelim Jurkowe STAAAAAART!

Jak ja kuźwa lubię, jak pierwsze kilometry lecą po asfalcie. Wszyscy mi wtedy uchodzą, sektor mi spierdala i jestem w dupie.

Dokładnie jedno z dwóch zdjęć, które mam z tego maratonu:D © CheEvara


I tak też było tym razem, zanim wjechalim w szutry i tereny, sektor spierdolił mi na płaskim i gładkim.
Ale w terenie to jednak ja się nie fircolę. Do czterdziestego kilometra w lasach zapierdalało mi się miodnie, wyprzedzałam bez ceregieli, tym razem udawało mi się to też na zjazdach (jednak te nieszczęsne młócenia moimi szkitami na treningach mają JAKIŚ sens;)), na podjazdach nie wymiękałam, chyba, że jakieś techniczne CIOTY (o tym zrobię dopisek w ramach podsumowania na końcu noty) złaziły centralnie przede mną z roweru, bo im koło zabuksowało w lekkim piasku.

Zasadniczo byłam z siebie kontenta.

A potem mi się osłabło. Giry mi zamuliły, prędkość mi spadła i trochę nie wiedziałam, co jest grane. Raczej nie było to zagłodzenie, bo zdążyłam przed tym wciągnąć żela. Może za późno, bo dotarłam do odcięcia i zanim ta ohydna pulpa mi się wchłonęła, siły mi się skończyły. Masakra. Szybko minęło, ale wydaje mnię się, że w ten sposób straciłam dobre pięć minut.

A potem już krzepa powróciła i przed rozjazdem dystansów dogoniłam trzeci sektor, a konkretnie i Wierzbę, i Tomcia, który cierpiał, biedny, z powodu skurczy.

Na giga, na drugiej pętli jechało mi się nieźle, choć zasadniczo nogi mnie paliły. I wkurwiało kilka osób. Raz – jakiś dzieciak w spodenkach Krossa, który tasował się ze mną – ja mu wkładałam w terenie, on mi na płaskich szutrach. I zajeżdżał mi drogę, jak ostatni cep. Dwa – jakiś starszawy pan na Specu Epiku, w białych podkolanówkach (niezła STYLÓWA, jakby powiedział to Roberto:D), który ścinał zakręty, bo nie mógł zdzierżyć, że jakiś żeński karakan go wyprzedza w terenie.

Pytanie moje jest takie: czy ty się człowieku ścigasz ze mną? Czy raczej mi zwyczajnie KURWA MAĆ przeszkadzasz? I chcesz, aby ci spuszczono przysłowiowy wpierdol po krzakach?

Ostatnie dwadzieścia kilo przejechałam z zapoznanym na trasie Sławkiem z SKK Bank Teamu, z którym sobie pomagaliśmy. Albo on dawał koło, albo ja, acz ku mojemu niepocieszeniu nie utrzymał go na ostatnich kilometrach, gdy ja wykurwiłam do przodu. A wykurwiłam, bo strasznie mi się już chciało piwa.

Na metę wbiłam z czasem 3:54. Czyli szału specjalnego nie ma. Gdyby nie to odcięcie w połowie maratonu, może byłabym o pięć, siedem minut szybciej.

Czekali na mnie i Erbajkowcy i Możanuńciu z Kristobalem oraz Arkiem z Cozmo. Nie mogę nie wspomnieć o drugim Arku, panie Prezesie APS-owym, który zawiaduje cateringiem i który posłuchał Niewego oraz moich rad w Piasecznie o schłodzeniu Kasztelańskiego (w sumie radą tego bym nie nazwała, bardziej groźbą:D) i wielce profesjonalnie zimnym piwkiem mnie zwyczajnie poczęstował. Kuoooocham to:).

Zasiadłam z paszą i NEKTAREM na trawce, a Arek z Cozmo pojechał na moim Specu sprawdzić wyniki. Pojechał to za dużo powiedziane. On się zwyczajnie nabijał, imitując na moim rowerze wyścig PUKY RACE. No świnia, no:).

Długo jednak nie wracał, więc ja polazłam najpierw do szczalni, potem do biura zawodów, zasięgnąć języka. Po prawdzie to na trasie totalnie nie wiedziałam, z kim i czy w ogóle się ścigam. A tu się dowiedziałam.

Byłam druga, dłuuugo za dziewczyną z Krossa (ale nie TĄ, moją ulubienicą). Trochę mnie wkurw szczelił.

Generalnie trochę bardzo. Na tyle, że jak zaczęła się DEKORANCJA, to trochę zwlekałam z dotarciem na nią. I nie dotarłam. Choć ruszyłam, ale w drodze se pomyślałam JEBAĆ TO.

Chyba mi się w dupie przewraca, że drugie miejsce mi niesmaczne:D

Dlatego też z fotami kiepsko stoję.


W sumie jestem ZADOWOLNIONA, bo zrobiłam to giga, co nie udało mi się w tamtym roku. Wielce cieszyło mnie permanentne wyprzedzanie i poskramianie chęci na chowanie się w jakimś pociągu, do czego mnie zachęcali wyprzedzani faceci („schowaj się, po co się męczysz”). Nie chciałam się snuć razem z nimi i robiłam swoje.

Na koniec trochę się poprzypierdalam. Czy nie jest tak, że w sektorach trzecim i czwartym znajdują się osoby, których nie powinno tam być? Jeśli na byle podjeździe noga im nie podaje, albo se nie radzą po prostu technicznie, to co robią w wysokich sektorach? Piję do tego, że można nie startować w Otwocku, który – przyjęło się – powinno się zaliczyć, żeby sektor sobie utrzymać, a i tak ludzie piszą do organizatora i ten na zasadzie bliżej nieznanego mi kredytu zaufania przesuwa ich tam gdzie chcą. Chcą do trzeciego? Proszę bardzo.

No przepraszam, kurwa najmocniej.

Po chuj zatem ludziom mącić we łbach o tym, że bez Otwocka spadną do jedenastego? Wiem, że chodzi o sukces komercyjny i jakiś sposób na zmuszenie ludzi do przyjazdu na pierwszyu maraton, ale litości.

A jeśli ja tych ludzi doganiam, to co to oznacza?

Że tak zacytuję puchatego: TYLE PYTAŃ SIĘ NASUWA.

Zanim wróciłam do domu i spojrzałam dokładnie w wyniki i międzyczasy, wkurw mnie huśtał o zwyciężczynię z giga. W cyklopedii miała sektor TEORETYCZNIE jedenasty. Jakbym się kurwa dowiedziała, że z racji uprzejmości orga wystartowała z pierwszego, to by mi żyłka srająca pękła na samym środku czoła i wypisałabym litanię gniewu suta Che na forum. Ale startowała z trzeciego i odsadziła mnie grubo. Przyznaję. I już się nie wkurwiam. Ponad dwadzieścia minut to JEST sporo.



A poza tym zastrzeżeń nie mam. Trasa była zajebista w cipkę, pagórki zacne, można było chwilami wkręcić se w piastę język. Jedno błocko na trasie stanowiło piękne urozmaicenie (ja na końcu wpadłam w nie po kostki, dzięki czemu skoszowałam na mecie skarpetki, bo nie łudziłam się, że odzyskam ich pierwotny biały kolor:D). Poza tym oznaczenia superanckie, Dębowa Góra tym razem została wzięta od dupy strony i robiła za zjazd (otaśmowany jak na XC), szkoda ino, że na pierwszej pętli płynne jej zrobienie uniemożliwiły mi niektóre cykory, które SCHODZIŁY z rowerów, zamiast pobalansować trochę i z głową poużywać hebli.
Ale na giga zjechałam już tam na możliwie pełnej kurwie. To było bajeranckie.


A nie, mam jeszcze jedno ALE. Mianowicie panów, którzy wiozą się na DAMSKIM kole i nie zamierzają dać zmian. Nie, że szczególnie wypatruję tego, bo i tak zasadniczo wyskakuję z pociągu i albo jadę obok, albo w ogóle jadę swoje. Teraz zaledwie raz udało mi się zrobić pociąg, ale jak po kilku minutach żaden z facetów nie ruszył zadu do przodu, wkurwiłam się i ich odsadziłam, co się za darmochę będą gapić na moją dupę.

Może i błąd, bo odsadzam ich, jadąc trochę w trupa, ale szczurzenie wkurwia mnie wybitnie.


Sprzętowo to zajechałam suport, który już w sumie na rozgrzewce pstrykał, a potem demotywująco SZCZELAŁ mi na całej trasie. System dętkowy sprawdził się, choć miałam wrażenie niedopompowanego koła. Zwłaszcza na asfalcie mnie trochę przysysało.

Najfajniejsze jednakowoż było to, że caaaaały maraton śmigało się w pełnym słońcu.


Zgłosiłam Wojciowi, co uważam, że muszę poprawić. Tak se myślę, że o ile na treningu dupą techniczną jestem, o tyle – jak dostaję spida wyścigowego – nie ma takiej rzeczy, której nie przejadę.


Poharatana łyda na nierównych zjazdach szarpała mnie niemiłosiernie.


P.S. Zaraz tu w komentarzach przylezą ci, których – właśnie se zdałam sprawę – pominęłam we wpisie:D. Taki cons na przykład;) Ciąg dalszy w komentach zatem :D


Dane wyjazdu:
94.75 km 16.32 km teren
04:02 h 23.49 km/h:
Maks. pr.:37.30 km/h
Temperatura:18.0
HR max:172 ( 87%)
HR avg:142 ( 72%)
Podjazdy:372 m
Kalorie: 2744 kcal

Krótko, bo długo

Sobota, 21 kwietnia 2012 · dodano: 21.04.2012 | Komentarze 14

Cuś nie mogę dojść.
Do stówki.
Zboczuchy.

Po raz trzeci w tym tygodniu zabrakło mię symboliczne parę kilo.

Wkurwiłam się na mój system bezdętkowy, zgodziłam się z moimi opadniętymi ręcami i zamiast wieźć koło ponownie do serwisu, rzuciłam w domu siarczystym bluzgiem i przesiadłam się na DENTKIE. Nie trzyma to tubelessowe chujostwo, to ja się prosić nie będę.

Trening strzeliłam na Centurionie, potem do Wojtka pojechałam TEŻ na Centurionie i BEZ koła na plecach, a na koniec, wieczorem zostałam se bohaterem w swoim serwisie i jebiąc się okrutnie, zmieniłam system z tubeless na z-tubą.

Plan jest taki, żeby się nie wydurniać i zamiast lajtować rower poprzez bezdętki, najpierw odchudzę własną dupę.

A w AirBike spotkałam mtbxc w cywilu, ale po wyścigu (na PolandBike’u), na którym to nawet cuś powalczył na tym swoim dziewczyńskim dystansie;)

No i pomimo tego, że mi dupę zmoczyło dziś przy okazji bezgłośnej burzy (tylko z błyskotkami), napiszę, że WRESZCIE POGODA BYŁA MISTRZOWSKA!

A teraz idę se wtłoczyć dożylnie paliwo rakietowe. Na czymś te Chorzele przejechać trza!


Dane wyjazdu:
101.70 km 13.67 km teren
04:47 h 21.26 km/h:
Maks. pr.:40.70 km/h
Temperatura:11.0
HR max:173 ( 88%)
HR avg:132 ( 67%)
Podjazdy:487 m
Kalorie: 2999 kcal

A tym razem rozorałam se łydę:D

Czwartek, 19 kwietnia 2012 · dodano: 20.04.2012 | Komentarze 14

Jestem zwyczajnym chodzącym (a raczej jeżdżącym) zbitkiem chędożonych nieszczęść. Jak nie pizgnę o beton, to złapię gumę, jak nie złapię gumy, to rozwalę amor, jak nie to, to...

No właśnie.

Zaraz do tego przejdę, ale zanim do brzegu, to se troszkie popiszę i popitolę, ku uciesze Waszej niecnej.

Dzień ładnie się zaczął, choć ja rozważam opcję apelowania do Niewe, aby jednak NIE jeździł do pracy rowerem. W poniedział jechaliśmy tugeda i zmoczyło mię/nam dupę/dupy.

Teraz tak samo. Wczoraj sucho – bez Niewe, dziś z Niewe – mokro.
I nie chodzi mi o to, co pomyśleliście na pewno, zboczuchy.

Ponieważ gdyż wiedziałam, że z roboty urwać się wcześniej muszę, bo się treningujemy z Lotosem Airbike'owym oraz trenerem Piątkiem i Paulą na rundzie w Jabłonnie, zrobiłam rano tylko przystanek w chacie na zmianę trykotów na mniej zapiaszczone i bardziej suche i skonstatowawszy, że nowo zalane koło na NOWEJ oponie w Specu NIE TRZYMA POWIETRZA, strzelił mnię chuj i zmusił do pomyślenia, że nie wiem, JAK ja przejadę rundę na Centurionie z moim sławetnym dziurawym amortyzatorem, ale nie zmienił tego, że cały dalszy dzień musiałam spędzić nie na ścigaczu.

Droga do roboty dana mi była już sucha. W sensie, że bryzgało spod kół, ale już na mnię nie padawszy to mokre gówno.

No i tak ŁO.

Wracam se ja zaś z pracy, w sensie, że zmierzam na Jabłonna Town. No i tu mamy ten brzeg, do którego ja, prawda, zmierzać miałam, prawda. Se naginam, przyznam. I przemierzam ulice, morza i oceany.

I kurwa ląduję na PIESZEJ babie, przyczajonej na rowerowym przejeździe, czyli nie tam, gdzie miejsce i przeznaczenie jej.

Miałam wybory trzy: albo w nią edukacyjnie przykurwić (jak zaboli, to potem pomyśli, zanim wlezie), albo dać na czołówkę z innym, wcale nie wolniej poruszającym się rowerzystą, albo ebnąć w słup sygnalizacji świetlnej. W słup już kiedyś pizgnęłam, która to opowieść strasznie Was cieszyła. Doświadczenie owo moje życiowe wykazało, że już raczej nie chcę tego powtarzać. W napiertalającego z przeciwka rowerzystę też wolałam nie wydzwonić (to też już kiedyś przerabiałam), bo co chłopak winien. Wybór był jasny.

Jak jebnęłam o podłoże ja, to aż gruchnęło. Huknęło zaś, jak o podłoże jebnęła baba. Zaczęłam się bać, że się nie podniesie i zamiast do Jabłonny trafię na komendę, gdzie żmudnie – jednym palcem znudzonego dyżurnego zostaną spisane moje zeznania. Kobitka jęczała wcale nie sprośnie, a całkiem boleśnie.

Zalewając się krwią z nogi (jaką miałam dramatyczną strużkę krwi spod kolana do skarpetek! Jak prawdziwy BOHATYR!) pomogłam jej wstać, pozbierać wszystko to, co jej wypadło z portfela (a wypadło jej dokładnie wszystko), zjebałam ją w kilku żołnierskich słowach, mimo wszystko ją przeprosiłam i pouczyłam na przyszłość pytaniem retorycznym, dość niecenzuralnym, dlatego nie zacytuję.

Finał tego taki, że pod sinym kolanem (z poprzedniego tygodnia) mam siniora na łydzie plus małe rozoranko, jak sądzę po spdzie, bo na pedale ślady krwi zostali.

Łokieć też poprawiłam.

Niezrażona zupełnie tym (można powiedzieć, że może nie dzień jak co dzień, ale tydzień jak co tydzień) kontynuowałam podróż do Jabłonny. Przebiłam się na terenową ściechę rowerową i kurcgalopkiem pocięłam w stronę Niewe. TAK, Niewe. Gdyż miał mi na trasie towarzyszyć. Znaczy się, w drodze do Jabłonna Town, bo jak wyznał, sama runda go jebie.

Zjechaliśmy się przy moście Grota i mijając debili na duktach rowerowych wzdłuż Modlińskiej dotarliśmy do celu.

W oczekiwaniu na ERBAJKÓW i Piątka oraz Gorycką , wypiliśmy z Niewuńciem na rundzie piweczko na spółeczkę. Gdym zdecydowała, że kurna stygnę i ja jebię, ile czekać można, zawinęliśmy się w stronę GCKiS, gdzie formowała się grupka właściwa. No bo lepiej jechać, niż stać i nie jechać. Oczywiście w połowie drogi najechali z przeciwka ERBAJKI i ja do nich dołączyłam, a Niewe, którego to ta runda jebie, pojechał na zupę, cokolwiek miał, mówiąc to, na myśli.

A na rundzie.

Okazało się to, com ja wiedziała. Centurion ze swoimi slickami nie nadaje się tam w ogóle. Centurion ze swym amorem nie nadaje się tam tym bardziej. Zwłaszcza, że cwaniaczki ERBAJKOWE z jednego zjazdu zrobili schodo-zjazd i ja wiedziałam, że nie mam tam czego szukać z tym moim sitkiem zamiast widelca.

Zjechać zjazd zjechawszy, ale na cudzym rowerze.

A mój UKUOCHANY Trener to jest naprawdę ROZBRAJAJĄCY.

Opiernicza mnie, że się wywalam, że nie uważam, że nie odpoczywam, że to źle, tamto nie tak, ale jak mu mówię, że na Centku nie chcę zjechać, bo chcę mieć jeszcze czynną klawiaturę i że takie niepołamane ręce też by mi się w tym sezonie przydały, to mi mówi, CO?

DAWAJ, EWCIA, DASZ RADĘ! NO CO TY, ZJEDZIESZ PRZECIEŻ!

Ja wiem, mówił jak prawdziwy trener. Motywacja i w ogóle. Ale jak ja potem będę jeść? To miękkie z chleba mam se ze środka WYCIAMKIWAĆ?

Chyba, że potem już tylko dieta Monte-piwna. To chętnie, ale chcę mieć to na piśmie.

Wystarczy, że raz już, całkiem niedawno, w papę w autobusie dostałam i na tej fali uzębienie mi się zubożyło. Resztę bym chciała ocalić. Tak jakby.

Anyway.

Paula na rundzie zapierdalała. Dodam, że na obciążonym siedmiokilogramowym ciężarkiem rowerze, Andrzejowi Piątkowi runda się spodobała, zapodał kilka wskazówek, gdzie podkopać i co wydobyć, żeby było jeszcze fajniej, no i tak o.

A ja jestem jak zwykle fizda, bo jak włączę stop w Garminie, to już nie pamiętam, żeby wcisnąć start, tak?

Do domu wróciłam nocą ciemną, kawałek z Wojciem, który trening nakazał mię już odpuścić. I tak trochę dziś przemierzyłam – rzekł był.

Na koniec jest i Paula, i łydka:

To Paula. Nie mylić z moją łydką. © CheEvara



Fota z telefonu, tak więc średnia, nieprawdaż. Albo Paula za szybko zjeżdżała...

A to łydka. I moim oczom ukazuje się SINIOR:) © CheEvara



Co by nie mówić, wywaliłam się przez kogoś, ok, ale i tak jestem ciotą:D


Dane wyjazdu:
96.05 km 6.44 km teren
03:58 h 24.21 km/h:
Maks. pr.:40.30 km/h
Temperatura:12.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:135 ( 68%)
Podjazdy:197 m
Kalorie: 3063 kcal

Mam pewne treningowo-matrymonialne plany

Środa, 18 kwietnia 2012 · dodano: 20.04.2012 | Komentarze 24

Znaczy się, ja mam treningowe, a matrymonialne ma zapewne Tomcio, ale z oficjalnym oświadczeniem poczekajmy, aż przybędzie tu sam on, sam Tomcio, by złożyć swoje oficjalne oświadczenie (celowe powtórzenie, nie myślcie se). Złożyć konkretnie na siedem, bo tyle razy maksymalnie można ponoć zgiąć kartkie papiren. Z zapisanym oświadczeniem i w ogóle kartkę.

Mój plan dotyczy tego, że Tomcio będzie mi już zawsze towarzyszył w moich – wszak to nie tajemnica – UKOCHANYCH sprintach. A wybieram sobie go do tej roli, gdyż owe przyspieszenia wyszły mi miodnie. Trening ukończyłam kontenta wielce (jak nigdy ja po TEGO rodzaju pedałowaniu)

Na plan mojego nowego towarzysza w sprincie poczekajmy:D

Uzbierawszy się mię tych kaemów dzisiaj. Ale po tym, jak wczoraj zlało mi dupsko o poranku, należał mi się dzień pogodowo prikrasnyj. I go należycie wykorzystałam. I na treningi, i na romanse. Oraz na ballady, co jest oczywiście nadinterpretacją, ale bardzo na miejscu, gdyż tak się właśnie tworzy literacką fikcję.

A na koniec i zorganizowałam wsjo tak, żeby Goro jednak mógł w sobotę skatować się na Harpie. Tajemniczą przesyłkie przekazałam samemu GORU w rączki w domu samego NIEWU. Tak, w TYM domu. W domu złym. Do któregom zajechała z prawie stówką na szafie.

To teraz siadam w kąciku, szlocham, obgryzam pazury do krwi i czekam, co ten Tomcio na mój nowy plan na życie.


Dane wyjazdu:
79.97 km 3.40 km teren
03:30 h 22.85 km/h:
Maks. pr.:44.60 km/h
Temperatura:14.0
HR max:161 ( 82%)
HR avg:130 ( 66%)
Podjazdy:343 m
Kalorie: 2395 kcal

Jestem głupia. Garminowo. Apdejt tegoż, iż jestem tłumokiem

Wtorek, 17 kwietnia 2012 · dodano: 18.04.2012 | Komentarze 10

Suunto mnie rozbisurmaniło opcją resetowania totalnie licznika i jechania wszystkiego od nowa, a nie w kolejnym okrążeniu. Moje domniemanie o własnej głupocie okołogarminowej bierze się z serwisu myconnect i tego, że ten ajm nat ogarning. Bo dajmy na to, że trening mi się zarejestrował w OBKRĄŻENIU piątym, ale wykresy widzę łączone, czyli dla całego dnia.

Aaaaaarggndfbgrumbl!

Nie rozumieć, nie rozumieć.
Jakby ktoś był miły i mię objaśnił, jak to rozparcelować, bym wielce zobowiązana piwko dziękczynne odstawiła.

W każdem bądź.

Bez muzyki jeździ się dziwnie. Trening bez muzyki też robi się dziwnie. O ile zwykle za motywację wystarczały mi ryki Rage Against The Machine, tak teraz musiałam sama się w myślach lżyć.

Na Bielanach, gdziem se podjeżdżała, spotkałam w sprinterskim przelocie Bogdana z Gerappy, który zapierdalał iście w jakimś tam towarzystwie. Wzbudziłam swym jestestwem ich radość (poznałam po okrzykach), ale na postój czasu nie miałam.

A po treningu pozwoliłam se na odwiedziny u Karolajny, zasadniczo przybyłam do niej po to, żeby się nawyzłośliwiać, JAK to w ogóle jest możliwe – kupić se rower i ANI razu jeszcze nim nie jeździć. Nie nagadałam się zbytnio. Karolajna zamknęła mi ryj fachowo . Zwiezionym od pepików piwkiem.

Zna mnie kurna trochę.

Plaga rowerowych Batmanów powróciła.

Ale największego kretyna spotkałam na Marszałkowskiej. Nie zniósł, że go wyprzedziłam i musiał, MUSIAŁ, bo by najpewniej inaczej się zesrał, wbić się autobusowi przed czoło ze środkowego pasa na prawy (po to, żeby za chwilę ten autobus i tak musiał go wyprzedzić), a chwilę później wjebać się na czerwonym między ludzi, którzy przy Świętokrzyskiej przełazili na pasach na swoim zielonym.

Suty więdną i opadają.



Pe.eS. Aaaaaaa! Zapomniałam byłam, a miałam pamiętać, żeby spytać. Ma ktuś z Was luźną, w sensie na zbyciu, sprawną, do sprzedania dosłownie JEDNĄ, BO PRAWĄ klamkomanetkę Shimano 105 na 9 przełożeń?

Bym chętnie odkupiła dodawszy do tego uścisk dłoni Che oraz piwo ode Che. Poratujta, jak możeta.



Dane wyjazdu:
76.54 km 0.00 km teren
03:22 h 22.73 km/h:
Maks. pr.:36.65 km/h
Temperatura:9.0
HR max:169 ( 86%)
HR avg:135 ( 68%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1525 kcal

No kyrfa, jak nie urok, to sraka!

Piątek, 13 kwietnia 2012 · dodano: 14.04.2012 | Komentarze 12

I do tego rzadka.
Zresztą sraczka to w ogóle paradoks. Bo i często, i rzadko.
W każdym razie.

Kimkolwiek chuju kostropaty jesteś, apeluję do ciebie; PRZESTAŃ DŹGAĆ MĄ LALECZKĘ ŁUBUDUBU!

Mam już naprawdę dosyć. Naprawdę.

Ten dzień byłby zajebisty. I w sumie był niemal do samego końca. No dobra, rano zmokłam ja jak sam skurwenson. Się uważa, że błotniki są pffff, to się moczy własny zad.

W drodze do pracy jednakowoż mi się w miarę wypogodziło i całkiem przyjemnie przemknęłam sobie na Makatałską. Acz targałam na plecaku koło Specowe do zalania, czemu dziwowali się wszyscy możliwi napotykani ludzie. W pracy żartowano, że można po prostu dętkę i pompkę wozić zamiast CAŁEGO ZAPASU.


Na zajeb w robo spuszczę litościwie zasłonę milczenia. Ledwiem zdążyła wyleźć tak, żeby dowieźć koło na serwis na Dereniową. Ale zdążyłam. Niniejszym ogłaszam, że Słavek jest the best Słavek in da world. Zwyczajnie po prostu oraz dlatego, że moja sztyca już nie robi z siodła kołowrotka. Co Słavek poxipolem sklei, żadna siła (mam nadzieję) nie rozklei;)
I w ogóle ogarnął mnię, jakby lubił i w ogóle jakby w porządku był, tak więc bomba.

Stamtąd udałam się na trening, na którym miałam se przejarać zwoje. Zalecenie wypłynęło na fali lekutkiego wkurwa Wojcia na moje jazdy nie treningowe:D Jak sądzę. Tak przeczuwam;).

Toteż z Dereniowej pomknęłam tam, gdzie zwykle katuję takie rzeczy, czyli na Miedzeszyński Wał. Na trasie od Siekierkałsky most po Falenicę.

Nawet byłam z siebie wielce zadowolona. Udało mi się zrobić treninga i taka kontenta z siebie uznałam, że już nie będę przekraczać Vistuli, żeby potem wrócić na prawą stronę miasta Gdańskim mostem, tylko przemknę sobie tymże Wałem i dokończę wytrzymałość. Wszystko było super do momentu pewnego.

Moja wina, bo cięłam za szybko. Moja wina, bo w amoku jakimś (może mam pneumo… te… no… pneumoamoki?) Nie zauważyłam jakiegoś betonowego wystawacza i wykurwiłam na nim kujawiaka całym swoim jestestwem.

Taka mnie refleksja w sumie teraz naszła, że z dzieciństwa zostało mi to, iż jak się wywalam, to zbieram się z podłoża jak najszybciej, ŻEBY NIKT NIE ZAUWAŻYŁ. Też tak macie? ;)

W każdym razie.
Choć krawężnik tego betonowego bezsensownego pizdryka najniższy nie był, dziurawy amor Centkowy przetrwał ten test. Gorzej ze mną. Zebrałam się z – szczerze mówiąc – lekkim trudem. Nakurwiało mnie lewe kolano, lewe biedro i lewy łokieć. Zrazu mi się przypomniało, jak z rooterem czekalim w szpitalu na Niewe, gdy ten sobie w Kampinosie kuku zrobił. Jedna taka szpitalna śmieszka, zobaczywszy Niewe obandażowanego na prawym kolanie i prawej dłoni, zażartowała:
- eeeeeeeee, to jeszcze CAŁĄ lewą stronę ma pan dobrą!

Zupełnie odwrotnie niż ja dziś.

Prawdziwie zmartwiłam się dopiero w domu, gdym spodenek przeciągnąć przez owo kolano nie mogła.
Przecie JA W NIEDZIELĘ MAM SIĘ ŚCIGAĆ W PIASECZNIE!
Przysmarowałam kikuta, owinęłam się taśmą;) opatrunkową i dopiero potem dobyłam telefonu. W sumie po nic. Jebł był wyświetlacz, a zatem jest pozamiatane. Na pękniętym nic nie zrobię. Cu-do-wnie.

Podsumowując ubiegły tydzień to tak:
- zepsuł mi się ekspres do kawy
- złapałam gumola w Centku i rozpirzyłam widelec
- posrały się klocki w Specu i złapałam w nim gumę: raz podczas treningu, drugi raz jadąc na trening
- no i teraz ten kujawiak na Wale. Sprzętowo-rowerowo nieszkodliwy, ale telefonu nie mam, tak? Mam za to zbite członki.
Gdzie ja mogę pisać o odwrócenie jebanej złej karmy? Bo to już jest trochę za dużo.

Trzynastego piątek, psia mać.


Dane wyjazdu:
59.97 km 0.00 km teren
02:36 h 23.07 km/h:
Maks. pr.:40.99 km/h
Temperatura:8.0
HR max:173 ( 88%)
HR avg:136 ( 69%)
Podjazdy:314 m
Kalorie: 1130 kcal

Ryzyk-fizyk

Środa, 11 kwietnia 2012 · dodano: 12.04.2012 | Komentarze 20

Czy też rydzyk. Grzybek taki.
Poczucie obowiązku mam ewidentnie większe niż instynkt samozachowawczy. I najwidoczniej szczęścia mam też kapkę więcej niż rozumu.
Bo.
Na trening.
Pojechałam Centurionem. Którego amortyzator wygląda tak:

Jedna z trzech dziur, ta najbardziej spektakularna © CheEvara



No bo czym, fullem? Raz, że jak trzeba, to ja nim nie umiem jechać w zadanym tętnie, dwa to, podjazdy na nim są – delikatnie mówiąc – kurewsko upierdliwe.

A może ścigaczem z dziurą w oponie?

No nie.

Trudno, najwyżej się zabiję – ustaliłam plan na dziś i naprawdę, chciałabym móc raczej się zabić niż połamać. Wywaliłam ino łysą oponę z Centka, w której mieszkało se to:

Drucik-fiucik, kurna! © CheEvara


Zmieniłam zatem ogumienie i – jak to się mówi – z duszą na ramieniu pojechałam tłuc siłę. Byłam przekonana, że tam rozjebie się pode mną ten amortyzator, tym bardziej, że asfalt na Dewajtis na chwilę się kończy i przeradza w układany przez pijanych roboli dukt z płyt. I łomocze to wszystko pod człowiekiem.

Nic takiego się nie stało. Bardziej hałasowała rozczłonkowana sztyca niż coś działo się ze SZTUĆCEM. Zrobiłam tyle podjazdów, ile miałam maksymalnie, prawie zrzygałam się przez tę ciemność przed ÓCZMI i po wszystkim udałam się przed się.

Niemal po śmierć niechybną. I nie, nie z winy sprzętu. Z winy skurwysyna w samochodzie. Koleś na Reymonta przy stacji benzynowej zrobił taki manewr, że mnie niemal zamiótł pod siebie. Zawrócił swoim suvem używając do tego DDR-a, a raczej przejazdu rowerowego. Nie dowierzałam, co gość robi. Moja lampka naprawdę w trybie migającym napierdala, a ten jedzie na mnie. Do chuja pana, jestem przekonana, że nawet mnie nie zauważył. Umknęłam w krzaki, zdążywszy wcześniej porysować mu rogiem drzwi. Czyli było bardzo kontaktowo.

Jakiej ja kurwa mać agresji doznałam. Stwierdziwszy, że gość najpewniej jest najebany/naćpany, zebrałam się możliwie szybko z tych krzaków i poczyniłam nakurwianie za nim. Miałam w planie wyjąć go za wszarz z samochodu i oklepać mu ryj przy użyciu spdów. Niestety, szanse na rozładowanie emocji miałam marne, koleś zignorował czerwone i wyjechał na główną. Ja pierdolę.

Dużo trzeba, żebym się zniechęciła, ale teraz to kurwa jestem blisko.


Dane wyjazdu:
97.97 km 12.30 km teren
04:14 h 23.14 km/h:
Maks. pr.:43.12 km/h
Temperatura:11.0
HR max:171 ( 87%)
HR avg:135 ( 68%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1901 kcal

O tym, że zamiera tradycja, która w sumie była ekstra

Poniedziałek, 9 kwietnia 2012 · dodano: 11.04.2012 | Komentarze 25

No normalnie nikt nie chlustał dziś wodą, a przynajmniej ja tego nie zoczyłam. Spodziewałam się, że już na własnym podwórku dostanę z wiadra. A tu nic. Jechałam na trening i też nic. Wróciłam z treningu i nadal ciągle posucha... Może ja już jestem za stara i po prostu tym emanuję, a przeto jestem mało atrakcyjna?

Jak żyć z tym, JAK?
Poczekam na oficjalną odpowiedź premiera.

Enyłej. Choć pizgało i wiało wybyłam na Wał Miedzeszyński, bo potrzebowałam spokoju. Czyli noł światła, noł fury. Opcji NOŁ WIATRWRYJ nie mogłam zaznaczyć, jakoś się nie zaklikiwała (niezły kombinat słowny). Dlatego też duło. Strasznie.

Ponieważ mam wielkiego rzyga na ludzkość, zwłaszcza tą rozlaną na duktach rowerowych, pocięłam se prawonadwiślańską terenówką. Tłumów może nie było, ale żarłoki przystołowe wylęgły i nawet tę ściechę okupowały. Wiem, wiem, po lewej stronie Wisły na pewno było gorzej, wiem.

Ale czy nie mogliby wylęgać kiedy indziej??

W każdym razie bądź.

Jadę se ja jadę i najsamwpierw spotykam Kostka z Airbike'a. Rozpoznajemy się po żółtych trykotach już z daleka, na mocy czego Kostek macha do mnie ręcyma z odległości pięćdziesięciu metrów. Przystanęlim, pogadalim i w sumie chłopak natchnął mnie do tego, że resztę treningu mogę strzelić w Lesie Bielańskim. Bo on tam śmigał. Pożegnaliśmy się zatem serdelecznie i każde z nas pojechało świecić żółcią teamową gdzie indziej.

Mykam dalej i na węźle dedeerowym przy moście Siekierkowskim spotykam AJEDNAKWOGÓLEJEŻDŻĄCEGO obcego17;). To był cios w moją teorię o tym, że tenże obcy nie jeździ, ino ściemnia, że jeździ. Teraz jechał, muszę potwierdzić, a jechał, a jechał tym swoim Trekiem, co to oponki cienieńkie posiadywa. No tośmy uderzyli w ploty. Bo skoro na/po maratonie okazji nie ma... To trzaby tu.

Stygnięcie jednak mało jest przyjemne, zwłaszcza gdy po lędźwiach duje, a człowiek tylko gada, a nie jedzie. Na mocy tego pożegnalim się, obcy17 z ewidentnym żalem (a jak nie, to mu wmówię, że tak i niech kurna tylko fiknie!;)) i pojechaliśmy tam, gdzie każde z nas miało jechać.

Ja tam, gdzie miałam swoje zrobić.

I to swoje zrobiłam, łatwe to nie było, bo wiało w sposób „i tak źle i tak niedobrze”, i jak już skończyłam, pojechałam tak, jak se zaplanowałam – do Bielańskiego, jadąc tą samą trasą, czego normalnie nie robię, ale tym razem nie chciałam ładować się tam, gdzie na spacerach będą wszyscy. Znowu spotkałam Kostka, który wracał.

A w Bielańskim zajebiście, lubię tam pohulać, choć w porównaniu do rundy w Jabłonnie to podjazdy i zakrętasy żadne. Niemniej jednak dokończyłam swoje ZAŁOŻENIA TRENINGOWE i wróciłam do domu na przepaking rzeczy oraz na znak-sygnał od Niewe, który miał wespół z Gorem i kim się w ogóle da, kręcić po Kampinosie.

Aha.
Jak kręcił, opowie on sam. Podobnie Goro. Chyba, że nie opowie, a na pewno nie na BS, bo rowerów to oni tego dnia raczej nie dotknęli;).

Przynajmniej rootera Burzy Sekend Syn będzie się miał w zdrowiu przez wszystkie swoje możliwe i dostępne wcielenia;).

Na mnie w Łajktoroł czekał jedynie zdrożony Niewe, a po chłopakach zostały tylko – ale przyznam, że epickie – legendy.

Pogrążam się w BULU I NADZIEJI, że mnie przy tym wszystkim nie było:D


Dane wyjazdu:
130.77 km 12.54 km teren
05:24 h 24.22 km/h:
Maks. pr.:41.92 km/h
Temperatura:4.0
HR max:165 ( 84%)
HR avg:140 ( 71%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2678 kcal

Zdradliwa stówcyna, raz jest, a raz jej ni ma

Sobota, 7 kwietnia 2012 · dodano: 08.04.2012 | Komentarze 3

Dziś jest. Z nawiązką.

Łatwo nie było, przyznam. Wojtas dołożył mi na święta TAK, że już dziś ból rozsadzał mi nogi. Nie, nie na myśl o treningu. Całkiem po nim, ale jak już ja mówię, że mnie nogi bolą, to znaczy, że harówa była.

I nie powiem, że tego nie lubię. Lubię very very macz macz.

Po wszystkim (a część główna wszystkiego, czyli treningu odbywała się we Wawrze na Wale Miedzeszyńskim) zajechałam do Marcina podarować mu (odradzałam mu szczerze, ale się uparł był, że chce) mój bezprzewodowy licznik Sigmę (znany Wam jako bezprzewodowa kurwa, raz łącząca, raz nie). Chwilę pogadalim, ale stygnięcie w tej wielce wielkanocnej temperaturze nie jest jakoś wyjątkowo przyjemne, więc zmyłam się w podskokach do domu, mimo że raczej planowałam bezpośrednio zajechać odwiedzinowo do domu złego. Mój własny dom PO TRASIE wziął się stąd, że jesienne rękawiczki nie sprostały dziś zadaniu. Paluchi mi skostnieli.

W chacie uszczelniłam się tak, żeby wieczorem, jak będę wracać, mi dupy nie wytelepało i paluchi opakowałam w zimowe rękawiczory. Świat się kończy. W kwietniu zimowe.

No i udałam się ja. Spotkawszy po drodze Maćka, znajomego takiego, z którym to się kiedyś (dawno, dawno już temu) zapoznałam, ścigając się z Bródna na Powiśle.

Dziś podholował mnie do Mościsk, pod śmieciową górkę, prezentując tym samym całkiem przyjemny leśny szlaczek i tam się rozjechaliśmy. Maciek na Łosiowe Błota, ja w swoją mańkie.

W domu złym, u Niewe napojono mua ilością litościwą i rozsądną, nakarmiono takoż, wychodzić się nie chciało, ale CZA było.

A do domu jechało mi się DRAMATYCZNIE ŹLE, choć ani pod wiatr, ani wyprzedzana przez jakieś dramatyczne ilości samochodów. Dopiero indahaus odkryłam (mogłam była to zrobić już po trasie, bo to w sumie logiczne), że mam powietrza z przodu ilość taką, jakby mi ktoś go żałował.

Zresztą, co mi z tego, że bym odkryła po trasie, jakbym tylko się zestresowała. Pompki nie wożę – takie mam zaufanie do Geaxów.

A uczucie gorejące mam do kawałka o tego, o:


Bardzo me like it.


Dane wyjazdu:
72.27 km 4.50 km teren
03:09 h 22.94 km/h:
Maks. pr.:45.55 km/h
Temperatura:6.0
HR max:170 ( 86%)
HR avg:137 ( 69%)
Podjazdy:351 m
Kalorie: 1159 kcal

NARESZCIE coś robię

Środa, 4 kwietnia 2012 · dodano: 05.04.2012 | Komentarze 5

Oki. Jazda dla samej jazdy jest supcio i serio, serio ja to kuoooocham, ale jak słyszę hasełko, że DZIŚ PODJAZDY, to zaczynam w robocie spychać migiem wszystko, żeby tylko wyjść i żeby te nogi już mnie paliły.

Nie oznacza to oczywiście, że udaje mi się wyjść jeszcze za tak zwanego dnia (dlaczego mówi się ZA DNIA, ale już nocą, a nie ZA NOCY???)

Było już w zasadzie szaro i mżąco. A że oprócz podjazdów (znów ramka 5-7 sztuk ich do zrobienia) miałam cyknąć WYCZYMAŁOŚCI trochę, uderzyłam zatem z pracy na Wilanów, żeby tę WYCZYMAŁOŚĆ uczynić.

Decyzja dobrą się okazała, bo po drodze, przy krzyżówce Sobieskiego/Idzikowskiego spotkałam Arka z Cozmo Bike’a i mogliśmy na spokojnie obgadać, co mu się w Otwocku przydarzyło. A wydarzyło się to, że na pierwszym kilometrze zerwał łańcuch i choć potem próbował gonić (i gonił – minął mnie kurna nawet na trasie z sympatycznym ‘cześć, Ewcia” – minął, choć z łańcuchem uporał się na tyle, by móc wystartować po dzieciakach z Hobby, czyli z dobrą niemal półgodzinną obsuwą), to już nie udało mu się wskoczyć tam, gdzie planował.

Ciekawe, czy to jest dla niego jasne, że ja go mam za robocopa:D

W każdym razie.
Przemieściłam się na drugą stronę Wisły dlatego, że – jak jadę TAMTĘDYK – żadne światła mnie tam nie zatrzymują i mam niecałe 10 kilosów spokojnej (w sensie, że niezakłóconej) jazdy i se tętno trzymam. Dla mnie ono jest mało znaczące, ważne, żeby jechać, ale Wojtek chce, niech Wojtek ma;)

W końcu wylądowałam na Dewajtis, gdzie przy czwartym podjeździe powiedziałam sobie „Kurna, robię piąty i spiertalam, mam DOOOOSYĆ”.

Bardzo jestem wobec siebie słowna, bo zrobiłam ten piąty-ostatni i spiertoliłam. A konkretnie nawróciłam, żeby zrobić szósty. Zrobiłam i szósty, po którym zjechałam znów w dół, żeby zrobić siódmy. Czyli tak jak chciałam.

Trochę bym siebie nie szanowała, gdybym zrobiła mniej, zamiast więcej. Wiem, że ramka ramką, ale pięć nie równa się siedem.

No bo to jak mieć siedem Monte, a zjeść pięć. Tak samo działa porównanie z Kasztelańskim.

No i przy tych podjazdach nawet jakoś strasznie bujana sztyca mi nie przeszkadzała. TROCHĘ sfokusowałam się na czym innym.

A w ogóle decyzja ucieczki z miasta na szutrową ściechę została wymuszona ludzkim zdebileniem. Naprawdę zainwestuję w airzounda. Oraz zainstaluję sobie widły na kierownicy.
I te tłumoki mają prawo głosowania. Ja jebię.