Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

trening

Dystans całkowity:14785.24 km (w terenie 2792.50 km; 18.89%)
Czas w ruchu:678:23
Średnia prędkość:21.79 km/h
Maksymalna prędkość:63.00 km/h
Suma podjazdów:43280 m
Maks. tętno maksymalne:197 (166 %)
Maks. tętno średnie:175 (138 %)
Suma kalorii:330949 kcal
Liczba aktywności:216
Średnio na aktywność:68.45 km i 3h 08m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
86.68 km 0.00 km teren
04:14 h 20.48 km/h:
Maks. pr.:47.50 km/h
Temperatura:6.0
HR max:169 ( 86%)
HR avg:139 ( 70%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1279 kcal

Se taszczę na plecach domek i se przez to nabijam kilosów

Wtorek, 13 marca 2012 · dodano: 22.03.2012 | Komentarze 2

Pana Treninga (celowo z dużych liter, bo to trening, wobec którego przejść obojętnie nie można) miałam zrobić od razu po robocie, ale wiozłam w plecaku i laptoka, i aparat i w ogóle czułam się, jakbym targała w nim kilka hantli, skrzynkę z oranżadą, piłkę lekarską, ży(d)randol i listwę przypodłogową. Musiałam to zdesantować w domu. Poza tym potrzebowałam czasu na zastanowienie się, gdzie ja we w stolicy mam se ten trening zrobić, gdzie tu znajdę dłuuuugą prostą niezakłóconą przez światła i samochody.

A po ciemku na wiochy już mi się nie chciało jechać.

I tedy ruszyłam z domu na Most SiekierKAŁsky i stamtąd Wałem pod Falenicę. Poza kilkoma biegaczami sakramentalnie śmigającymi częścią rowerową i NORKI-ŁOKINGOWCAMI z psami na dwunastometrowych, niewidocznych nocą wysięgnikach nie działo się absolutnie nic wpieniającego.

Trening mi się ZAŚ udał, rewelacja, wreszcie coś w takiej strefie tętna, jaką lubię i w jakiej i tak jeżdżę, za co dostaję opierdole;).


Cieszę się wiosną, ale z pewnych względów (ludzkie postsłoneczne okurwienie, trepanacja czaszek i wyparowanie mózgów) tęsknię za mrozem. Ta cała zdebilała ludzkość siedziała w domach i nie właziła/wjeżdżała pod koła. W całej swojej bezmyślności.

A w ogóle to choram i chyba se zrobię herbatkę z cytrynką, miodkiem i wódką. A raczej WÓDKĘ z tymi pozostałymi składnikami. W sezonie 2011/2012 przechodzę samą siebie pod względem przeziębiania się. A było tak, że przez 6 lat nie wiedziałam, co to katar.

To idę po wódkę.


Dane wyjazdu:
86.52 km 7.00 km teren
03:57 h 21.90 km/h:
Maks. pr.:46.31 km/h
Temperatura:-6.0
HR max:177 ( 90%)
HR avg:141 ( 71%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1644 kcal

W Dzień Kobiet możesz se uszkodzić nogę

Czwartek, 8 marca 2012 · dodano: 21.03.2012 | Komentarze 13

Możesz też zaznać wkurwa i zelżyć kogoś na przejeździe rowerowym, uprzywilejowanym dla cię zielonym światłem. Zelżenie polega na tym, że doganiasz gościa, który nadużywa swojej zielonej strzałki, ale jednocześnie niedoużywa mózgu, doganiasz go na jego czerwonym świetle, uświadamiasz w kilku żołnierskich, powiedzmy, że uprzejmych, słowach, konstatujesz, że nie dość, że jest tłusty jak locha, to jeszcze ślepy jak kret i w poczuciu tego, że jesteś zwykłym chamem, ale chamem z uczuciem ulgi pocinasz dalej.

Czemu nie ma tygodnia bez wkurwa na bezmózgich samochodziarzy, no czemu?

Możesz też prawie zgubić czujnik prędkości Suunto, stosunkowo nietani, a wszystko dzięki poprzecieranym TRYTYTKOM. W porę się zorientowałam, że mi coś hula po szpryszkach i że tylko chwila dzieli mnie od wyskoczenia z dwóch Jagiełłów za nowy szpej.


Po robocie śmignęłam na Dewajtis, a raczej na tamtejsą trasę rowerową nadwisłową, gdzie zwykle szczelam mój, jak już kiedyś nadmieniłam – niekoniecznie ulubiony – trening. Mam se tam taką pętlę, która mi idealnie wchodzi w ZAŁOŻENIA treningowe, napiertalam ją okrągłą godzinę i mam przy tym chęć albo się zrzygać, albo umrzeć. Tym razem jednak wiem, że dziś, tego dnia czeka mnie nagroda. Robiąc trzy ostatnie okrążenia wyczuwam, jak nieopodal, por Rurą leje się dla mnie świeżuśki izobronik, sponsorowany przez Niewe i Radzia:)

Piękny jest świat:).

Jak mi się tam spieszyło! Jakże bardzo przestał smakować mi ubogi izotonik z bidonu!

Trzymając się nakazanej strefy (mam zadatki na zawodnika albo na leszcza, jeszcze nie zdecydowałam, co wybiorę), dojechałam pod Rurę, gdzie chłopaki-krzyżaki czekali na mua. Został mi udzielony dniokobietowo tulipan sztuk jeden, którego w ramach wszystkich prawideł florystycznych umieściliśmy w szklanicy pełnej Królewskiego. Niewe gdzieś ma fotę tej nowoczesnej sztuki pielęgnowania roślin.

Świat jest piękny:).

Chłopaki w atmosferze owego święta i piwa (na jedno wychodzi) snuli plany zorganizowania kameralnego i cholernie trudnego maratonu (nie znam osoby, która zaliczy wszystkie punkty kontrolne i zdoła przyjechać na metę;)), izobronki mnożyły się na stole, w Radku jął budzić się coraz większy dzik, wobec czego stwierdzilliśmy, że czas się zbierać. Nie dlatego, że nam coś nie smakuje. Nie dlatego, że nam w takim towarzystwie źle.
Nie, nie, nie.
Dlatego, że pod Rurą znajdował się jeszcze jeden tulipan, konkretnie niemal uduszony w plecaku Radka („ciepło mu tam”) dla Dżulii, którą Radziu miał PO TRASIE cmoknąć, dniokobietowo we wukadce.

No to ruszamy [celowo zmieniam używany czas dla dynamizacji opowieści;)].

Z Radka robi się prawdziwy demon. Hamuje, zarzuca kołem, kołuje zarzutem, kopie napotykane kosze na śmieci i prawdopodobnie testuje twardość butów oraz napięcie sprężyny w pedale, no robi wszystko, czego sztuka nudnej jazdy na rowerze zakazuje.

Ku mojemu zaniepokojeniu rozstajemy się na Woli, Radek jedzie zrównać swoje namiary geograficzne z namiarami wukadki, która wiezie Dżuli, my jedziemy do Domu Złego.

Mnie potem całą drogę siedzi w głowie, jak ten szajbus dotarł tam, gdzie miał.

Pewną osobę za Lipkowem podkusza jazda do domu pożarówką. Tak ładnie sunęliśmy asfaltami, że musieliśmy to spierdolić. Pożarówka w Kampinosie jest podmarznięta, nas na niej rzuca, zatem prędkości rozwijamy żadne.

A mnie w wiosennych Foxowych rękawiczkach kostnieją łapy, pieką też uszy (bez rękawiczek) i dociera do mnie, że jest pan mrozik.

I bardzo dobrze, że jest.

Bo

Jedziemy mooooże 23 km/h. Max 24. Zatem nikt nie kozaczy, nie fika, nie zgrywa giero... NIE ZGRYWA RADKA. Może jednak trzeba było? Może trzeba było wypić więcej?

Bo.
Na zmrożonej, wyżłobionej koleinie Niewe wykurwia takiego kujawiaka, że ja wstrzymuję w mojej zajebistej klatce (uwaga, zdanie zawiera lokowanie produktu) oddech. Próbuję ogarnąć, co się stało i JAK, na miłość boga (wstawcie sobie tego, który Wam pasuje) się stało. Mija dobra chwila, jak Niewe przemawia do mnie i równie dobra chwila, jak ja wreszcie wypuszczam powietrze.

- Kurwa, mój kciuk – słyszę.

Kciuk? Ky-ciuk??? - se myślę, podświetlając lampiczką (Cat Eye – uwaga, zdanie zawiera lokowanie produktu) Niewowe kolano, radośnie odkryte przez rozdarte spodnie.

Podświetlam i oczom mym ukazuje się... Nie, nie Nokia (uwaga, wpis zawiera wiecie co wiecie czego). Ukazuje mi się płat skóromięsa, który stracił integralność z resztą kolana, otworzył się jak okienko, by zaprezentować światu łękotkę i inne skarby. Na chwilę zrobiło mi się błogo, ale zobaczyłam lekkie oszołomienie na twarzy Niewe i stwierdziłam, że jak ktoś ma tu być w szoku, to lepiej, żebym nie była to ja.

Proponuję wobec tego, żebyśmy przeszli ten brakujący (i niemały) dystans z buta, jednak ujemna temperatura sprawia, że jucha nie sika z kolana, mam nawet wrażenie, że znieczula to siedlisko bólu, dzięki czemu Niewe wsiada na rower i powoli kuśtykamy, pedałując, do domu.

Nie wiem już, ile telefonów wykonałam, ile miałam pomysłów, jak to załatwić, a dodam, że pomysłów niekoniecznie realnych, bo doświadczenia to ja wielkiego nie mam. Z państwową służbą zdrowia mam tyle do czynienia, co z produktem krajowym brutto Trynidadu i Tobago i totalnie nie posiadam pojęcia, od czego zacząć i gdzie jechać. I czym, bo przecież nie po piwie samochodem.

Szczęśliwie przyszedł mi do głowy Rooter, to którego dzwonię porą nieodpowiednią i który kwadrans później prowadzi do- i zeszpitalny dyliżans. Jesteś, Człowieniu, de best Człowień in da łorld!

Co działo się na oddziale, napisał u siebie Niewe, ja tylko dodam, że po powrocie do domu złego piliśmy z Rooterem za zdrowie Niewe, które teraz jest mu bardzo potrzebne. Piliśmy do samiuśkiego rana (o 6:30 otwierałam rooterowi bramę i sprzedawałam cmoka dziękczynnego) i do samego wykończenia zapasów.

Nie wiem, czy pomogło, ale przynajmniej próbowaliśmy:)

A kciuk bolał dlatego, że jakimś fantazyjnym, nieodgadnionym sposobem, Niewe ma pokruszoną kość paliczka. Pod samym paznokciem.

Przez jazdę z prędkością marną. Nie ogarniam tego.

Jeździ się bowiem Istebne, jakieś Dżałorki, zjeżdża z kamienistego Murowańca, a sprawność traci się na płaskim odcinku Kampinosu. Przekorne, nie? Przekorne.


Dane wyjazdu:
76.25 km 3.50 km teren
02:54 h 26.29 km/h:
Maks. pr.:53.33 km/h
Temperatura:5.0
HR max:177 ( 90%)
HR avg:137 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1483 kcal

A żebym to ja kurna pamiętała!

Środa, 7 marca 2012 · dodano: 21.03.2012 | Komentarze 0

Na pewno był trening. Na pewno szurałam do i z pracy. Na pewno na rowerze. Na sto procent z dobrą muzą w ucholcach.

Nowy Mesajah jest fajny, a jak! Bym na jakąś koncertową potupaję polazła;)



A nawet pojechałabym na bajsiklu, jak Mesa...DŻACH na okładce:)


Dane wyjazdu:
57.12 km 3.40 km teren
02:29 h 23.00 km/h:
Maks. pr.:43.41 km/h
Temperatura:5.0
HR max:160 ( 81%)
HR avg:132 ( 67%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1430 kcal

Żeby mi to było po raz przedostatni

Wtorek, 6 marca 2012 · dodano: 20.03.2012 | Komentarze 20

Jakoś tak się dziwnie płyty ziemskie układają, że jak mnie nachodzi na jęczenie i wkierwianie się na wszystko, że trenażer, że pod wiatr, że inne tanie wymówki, to wtedy wychodzę z domu o takiej godzinie, że napotykam chłopaka, który niedomaga z powodu choroby Heinego Medina, ma powykręcane dokładnie wszystko i kuśtyka. I napotykam na niego na szczęście, bo przez to do mojej pustej pały nadchodzi opamiętanie, przestaję skwierczeć, a moja koncentracja dotyczy starania, by jadąc dalej przed siebie wypatrzeć jakieś rosnące przy DDRze większych rozmiarów drzewo, którym będę mogła skosić swój debilny łeb.

Nie narzekamy, kurwa mać, jak naprawdę nie mamy ku temu powodów.

Poprzestałam na tym i pojechałam ustrzelić WRESZCIE N A ZEWNĄTRZ mój może niekoniecznie najbardziej ulubiony trening, ale po krótkiej, orzeźwiającej refleksji, którą macie w akapicie powyżej, zrobiłam go zadziwiająco chętnie.


I niech se wieje. Jeszcze niedawno pod Centrum Olimpijskie ZIMĄ zajeżdżali jacyś kosmici, zostawiali ślady na znak swojej obecności i zupełnie nadaremno, bo na chuj robienie śladów, jak i tak nikt zimą z istnienie rowerzy..., tfu, kurna! kosmitów nie wierzy. Jakby się wierzyło, odśnieżyłoby im się parking dla rowe... tfu, kurna! lądowisko dla latających spodków.

Do zobaczenia za rok, panie śniegu na parkingu dla rowerów pod obiektem sportowym © CheEvara




Ale.

NIE NARZEKAMY.

http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=QWdG2DKVWvY#!


No.


Dane wyjazdu:
42.18 km 20.00 km teren
02:26 h 17.33 km/h:
Maks. pr.:37.60 km/h
Temperatura:-8.0
HR max:174 ( 88%)
HR avg:143 ( 72%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1233 kcal

Ten dzień przejdzie do historii jako…

Niedziela, 29 stycznia 2012 · dodano: 05.02.2012 | Komentarze 20

… jako dzień, w którym zbliżyliśmy się do granicy, kiedy warto zastanowić się nad zainstalowaniem sobie metodą wszycia tak zwanego SIM LOCKA.

Ponieważ Radzia nie ma na BS, z radością czynię go winnym całej sytuacji, temu zgorszeniu, degeneracji i degrengoladzie. Zresztą nie ma argumentów – przyjechał z Pruszkowa, na rowerze co prawda, ale przyjechał na pewno szlakiem tropiciela anakondy. Z Gorem, który go holował swoim wozem, udostępniając w ten sposób Radziowi tunel aerodynamiczny, przywitał się najporządniej, pewnie dlatego, że miał go najbliżej. Mnie też dostał się całkiem porządny garnitur atrakcji przytulasowych, ale z Niewe nie zdążył wejść w strefę prywatną, a już zażądał:

- DAWAJ BROWARA.

Jak kogoś takiego nie uczynić naczelnym gorszycielem trójcy pozostałych ROWERZYZDÓW??

No dobra, Goro opierał się temu zepsuciu najbardziej profesjonalnie, Niewe i ja profesjonalnie zaś UDAWALIŚMY, że się opieramy. Może dlatego, że nie mieliśmy tak przesrane jak Goro, który miał terminy i jeszcze do tego musiał wrócić furą.

Nie ociągając się zatem, po chyba zaledwie drugim piwku, jęliśmy wypakowywać swoje bicykle. Każdy cuś tam przypinał do ram/kier i był już myślami w chrzęszczącym śnieżnie Kampinosie, gdy Radzio wypalił:

- Oooooo, CZUJĘ, JAK BUDZI SIĘ WE MNIE DZIK, UUUUUUH!


Nooooo to wiadomo, że na trasie mamy Roztokę, jak nic!;)


A, zaraz, zaraz! Nie napomknęłam, iż wiktorowski Dom Zły nawiedził jeszcze - przed naszym wyjazdem w las - rooter z Burzym Synem, któremu to ROOTERU nigdy (zapamiętaj to se raz na zawsze tak jak to, iż prawa ręka to jest ta, że jak się śpi na brzuchu , to od ściany) nie wybaczę przemówienia do mnie per CIOTKA CHE.
Ciotka Che.
No karwa mać!!
DYS IS SPARTA!!

Nie mogę odeprzeć wrażenia, że rooter nam wyraźnie zazdraszczał. I bardzo dobrze. To za tę CIOTKĘ CHE.
Dziecko tak od maleńkości uczyć!
Uhhhhh.

Ubraliśmy się na znacznie niższą temperaturę i chwilę po tym, jak wyglebiłam w oblodzonej rynnie (Niewe to ma wyczucie. Jak tak, to napiertala z przodu i nie da rady go dogonić, a tu musiał być za mua i uszczelić fotę orzełka Che), zrobiło się W PEŁNYM ZIMOWYM SŁOŃCU wręcz gorrrąco. Przynajmniej mua.

A se śmigaliśmy na otwartej przestrzeni. Powinno pizgać i smagać. Na tej otwartej przestrzeni. Niewe napisze, gdzie, bo ja nie zważałam, napawając się pięknością landszaftu.

Che miała w planach zrealizowanie swojego treningu, potrzebowałam ku temu kawałka nieoblodzonego asfaltu i świętego spokoju. Chłopaki pojechali zatem sobie w krzaki, a ja zostałam robić te rzeczy, na które Możan mój najulubieńszy przewraca oczami. Już po kwadransie nienawidziłam tej wiochy, nienawidziłam asfaltu i marzyłam, żeby chłopaki już po mnie wrócili.

Wrócili. Robiąc wiochę, jak to na wiosce. Jak ja się cieszyłam, że zaraz znowu zdobędę teren. Ciul tam, że w naszym rozstrzelonym peletonie zawsze jadę ostatnia (oni kurwa nie rozumieją, co to znaczy jazda W STREFIE!:D), dobrze, że już teren.

Goro chciał mnie agitować, abym stanęła okoniem do koncepcji Radzia, by zaliczyć Roztokę, ale rozumiecie: przystanek. Roztoka. TA Roztoka. Z tą zawsze nieuprzejmą babą, ale pies tam obsikiwał babę. Z PIWEM!

Sorry, Goruńciu-Tralaluńciu!

Jaki nas – ale chyba najbardziej jednak Radzia, w którym obudził się największy z dzików – spotkał zawód, to dajcie spokój. Ta suka – przepraszam najmocniej, nie zdzierżyłam! – TA SUKA nie miała piwa. Ani w beczce, ani w szkle! I jeszcze oznajmiła nam to z kretyńskim, irytującym uśmieszkiem, wielce zadowolna z siebie.

Powinniście zobaczyć wtedy załamko-wkurwa Radzia. Powinno mu się strzelić zdjęcie i rozesłać po gminie ku przestrodze. Nie daj temu BROWERZYŹDZIE piwa, a spali wszystko w obrębie tysiąca hektarów.

Ja se spożyłam lodzika w czekoladzie (co zresztą namiętnie robię w mrozy podjeżdżając pod firmę. Stoją se na papierochach pracowe największe nieroby i ćmią, dygocząc z zimna, a ja se przypinam rower z Magnum – za przeproszeniem – w paszczy. Choć nie, największym hitem były zimą KOLORKI NA JĘZORKI;)), ale Radka mierził mój widok. On chciał piwo.

Wtedy na ratunek pospieszył mu Niewe.
- Słuchaj. Stąd do mnie NAJKRÓTSZĄ DROGĄ jest 10 kilo. A wiesz, że u mnie browarów jest moc.
- I właśnie taką drogę obierzemy – odparł Radosław, będący od historycznych Dębek je*anym oszustem, po czym zwrócił się do mnie – Che, kończ tego loda – nie zdając sobie sprawy ZUPEŁNIE z brzmienia rozkazu.

No to skończyłam.
I podążyliśmy na Wiktorów.

Goro – chwilę po wyjściu z Roztoki – niby pod drzewami dostrzegł bobra (ładne ma się zwidy z tej trzeźwości), przyłączyliśmy się do tego DOSTRZEGANIA (ja tam nic nie widziałam), nie chcąc mu, GORU, i w sumie BOBRU też, robić przykrości i jęliśmy se go, tego bobra, pokazywać palcami. Było śmiesznie, ale i tak znów hit dnia wykonał Radek, który do bobra zakrzyknął:

- E!

W sumie nie zdziwiłabym się, gdyby ten bóbr mu odpowiedział.

Jak już przestaliśmy ryć ze śmiechu, śmignęliśmy. Najkrótszą drogą, rzecz jasna, aby ulżyć Radziowi czem prędzej.

W końcu znaleźliśmy się W DOMU ZŁA. Radek dostał to, o czym marzył, nakarmił swojego dzika. Ja też, ale ciągle czuję niedosyt towarzyski związany z Gorem, bo zawsze go mało na tych ustawkach (może gdybym tak nie snuła się z tyłu, to by mi Gora wystarczyło, a tak…;)) i musiał zaraz się zmywać (acz jeszcze został wykorzystany do uzupełnienia zapasów WIADOMO JAKICH).

Musimy, Goruńciu, jakieś Dżałory znowu przyatakować. Mnie się podobało:D

I tak o. Dobrze, że Radek rano zdążył opowiedzieć nam o swoim rowerowaniu po Tunezji w ramach Afryki Nowaka, bo jak tylko zjechały na Dom Zły nowe płyny (a zatem nowe możliwości), dzik Radka splątał mu mowę. Zdołał on – Radek, w porozumieniu z wewnętrznym dzikiem – zorganizować sobie jednakowoż transport, by nie musieć z tej jaskini zepsucia wracać – powiedzmy sobie to WYMIJAJĄCO WPROST – nawalony rowerem. A po rowach wilki i Buka, oraz Antek Macierewicz.

Tak więc tak.

„Zorganizowany Transport” zastał nas w ogniu walki na gibanie biodrami, bo graliśmy w DanceStar’a. I na szczęście, że Dżuli przyjechała, bo ona jedna była w stanie ograć w denszeniu Niewe, który układy zna na pamięć, szuja.

W temacie dalszego ciągu tego kolarskiego wieczoru zamilknę. Mogą tu zaglądać dzieci, a te – zupełnie kretyńsko – staramy się w naszym kraju wychowywać w trzeźwości.
A z nią obudzone w nas DZIKI nie miały za wiele wspólnego.


Dane wyjazdu:
77.72 km 0.00 km teren
03:46 h 20.63 km/h:
Maks. pr.:39.48 km/h
Temperatura:2.0
HR max:175 ( 89%)
HR avg:133 ( 67%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1688 kcal

Jestem znowu faciem, w statystykach przynajmniej!

Sobota, 14 stycznia 2012 · dodano: 16.01.2012 | Komentarze 6

Nie wiem, co to kurwa za przestawienia, ale robi się burdel, a choć ja ze ten pierdolnik nie płacę i ten pierdolnik mi się nawet podoba, to jednak wolałabym, żebym miała jakiś wpływ na to, czy jestem ziomalem, czy nie-e.

Z zawartości mojego rozpora wynika, że jednak trochę nie.

Na razie jednak na BS jestem tym kolem, z czego pewnie cieszą się laski. To się cieszcie.
A ja se pojadę na trening w ten śnieg, w te niedźwiedzie, wilki i gronostaje oraz chryzantemy.

Pojechałam. Poranek przebździągwiłam, po dość ciężkim wieczorze piątkowym, i na trening tradycyjnie wylazłam wtedy, kiedy słońce było już tylko wspomnieniem, a zaczął nafanzalać uroczy śnieg. Który od nocy zresztą swoje zrobił (i jak dla mnie może już se iść, dowisenja).

Okazało się takoż, że będę miała KAMPANY. Możan mój najulubieńszy (ciągle i pomimo;)) użył telefonu, potem ja użyłam oddzwonieńczo i pół godziny później mogłam prosto w twarz usłyszeć chichot i te słowa:

O RANY, TY TRENUJESZ

Z lekką ironią, oczywiście. Za którą Możana mojego serdelecznie uwielbiam. Uwielbiam też za to, że wylazł z domu, w te śniegi, wilki i gronostaje i jeszcze do tego w te wichry jednostronne. Ponieważ zastał mnię w połowie aktu mojego treningowego (widziałam, jak z niedowierzaniem kręciłeś głową i przewracałeś oczami, możesz se teraz twierdzić, że to nie Twoja głowa i nie Twoje oczy, i nie Twoje przewracanie z kręceniem!), z czystego niedosytu własnymi osobami przebylim jeszcze zaśnieżoną drogę z moich treningowych asfaltów aż pod Arkadię, czyli to centrum handlowe, skąd gronostaje wynosi się martwe i z rękawami. Były plany na więcej TUGEDA, ale Możan wolał mnie zostawić na pastwę Niewego (albo Niewego na pastwę mnie, też tak mogą sprawy się mieć;)), do którego to po szybkim przepakingu, przekąpingu i przeniezmieningu opon udałam się ja. Zmęczona, wkurwiona, zmarznięta i mająca pod wiatr. Czekała na mnie jednak nagroda. I Monte w wersji dużej też:). Uczta się, chamy.

A se nawet lubię ten song:

&ob=av2e

Ja nazywam to, czego chcę. Chcę dużego Monte, wszędzie, w każdym sklepie, ewriłer!


Dane wyjazdu:
85.80 km 11.00 km teren
04:01 h 21.36 km/h:
Maks. pr.:39.40 km/h
Temperatura:5.0
HR max:174 ( 88%)
HR avg:137 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1647 kcal

Treningunciu tralaluńciu

Niedziela, 8 stycznia 2012 · dodano: 09.01.2012 | Komentarze 4

I nie tylko. Ale pierwsze tego dnia wyjście na rower było po to, żeby się zsiekać, skatować, wedle planu af kors.

Jak wychodzę, to już na samą myśl mnie nogi bolą. Postękujemy razem ze Speckiem. Ale tylko zwieramy się na odcinku dupa-siodło, już jest dobrze. I se śpiewamy:

JESZCZE BYM NIE KOŃCZYŁ, JESZCZE BYM POTAŃCZYŁ!

Jak to niektórzy piszą, ZAŁOŻENIA zrealizowałam co do złotówki.

Swoją drogą, nie wiem, co mnie dziś o poranku skłoniło do życia, a raczej do niejebnięcia sobie w głowę po tym, jak wesołym i radosnym sobotnim wieczorem przyszło mi do głowy zapoznać się z filmem „Biutiful” Iñárritu. Bożesztymój, nic tylko dołączyć. I coś sobie zrobić, niekoniecznie wyszukanego.

Na szczęście mamy Hustinę Kołolczyk, po naszemu Dżastinę Kołolczyk, a po stołecznemu Justynę Kowalczyk. Aż chce się żyć, jak tylko człowiek zobaczy, jak dojebuje NA GÓRCE tej schorowanej Norweżce.


No i proszę ja Was, GILSTATS: idzie już trzeci tydzień [strasznie lubię czasownik IDZIE w odniesieniu do jednostek czasu. Również podoba mi się: a BĘDZIE TO już z trzeci dzień!].

Paczam na mapkie, skąd się klika na Che-blogaska i widzę Alicante i już spieszę pozdrowić moją najukochańszą hiszpańską żonę, która kiedyś uratowała mnie od pustynnej burzy, jakem przemierzała Centurionem Hiszpanię i już prawie kitrałam się na plażę, żeby rozbić bazę, nocny obóz, a tu sami anieli zesłali mi Agatę. Oraz jej wielkie mieszkanie, wielką lodówkę i wieeeeelkie serce. MUAAAAAH!:)
Kategoria >50 km, trening


Dane wyjazdu:
53.83 km 15.47 km teren
02:49 h 19.11 km/h:
Maks. pr.:33.80 km/h
Temperatura:3.0
HR max:171 ( 87%)
HR avg:146 ( 74%)
Podjazdy:412 m
Kalorie: 1354 kcal

Znowu cwaj wpisen, ale co rzetelność, to rzetelność:D

Sobota, 7 stycznia 2012 · dodano: 07.01.2012 | Komentarze 2

Ależ różne uczucia mną WSTRZĄCHAJĄ, jak mam wstać w weekend o poranku, o brzasku, o dnieniu, o świcie (odpowiednie podkreślić). Jak mi się wtedy wyć chce! Nawet wtedy, jak wybieram się na moją rundę do Jabłonny. Naprawdę, nawet WTEDY. Jasne, że potem wsiadam na rower i jest zajebiście (extra, wypas, super, miodzio-lodzio – odpowiednie skreślić), ale zanim do tego dojdzie, to…

Szkurwa, jak ja cierpię!

I niby się zbieram, niby się ogarniam, ubieram te cholerne trykoty, zakładam pulsak na kierę, pakuję nerę-saszetę, ale tak naprawdę to się strasznie BŹDZIĄGWIĘ.

Potrafię i godzinę tak się ogarniać. Nienawidzę tego.

Potem oczywiście zapylam z tętnem zawałowym, żeby zdążyć.

Ale dojeżdżam, widzę Wojtka, widzę ekipę, czuję pot na plecach i uwielbiam to. I potem uwielbiam te podjazdy, te zjazdy, te mokre liście i tę jazdę w kółko (jak twierdzą niektórzy;)). Nawet jestem w stanie polubić tę dżebaną frustrację, gdy chcę podjechać, a nie mogę, bo w całej mojej bystrości, moim rozgarnięciu, przyjeżdżam na rundę na slickach (z myślą, że A JAKOŚ TO BĘDZIE, JAK BĘDZIE TAK BĘDZIE), które to w liściach buksują. I gdy za pierwszym razem mi nie idzie, wkurwiam się, dokańczam rundę, zaczynam drugą pętlę, wkurwiona zaciskam zęby, przesuwam dupę na siodełku, przyginam się do kiery, strasznie przeklinam i w końcu mi się udaje. Znowu przeklinam, ale tym razem z samozadowolenia.
- No to jeszcze raz. Jeszcze raz – se planuję. I jadę od nowa.
I tym razem to spierdaczam.
No to znowu. I znowu przeklinam, przesuwam dupę, przyginam klatę, znowu mi się udaje, znowu przeklinam, tym razem z ukontentowania.

Rachunek jest prosty – idzie mi co druga runda.

Szkoda, że wszyscy mnie dziś opuścili, pojechali se wcześniej (a może to ja byłam po prostu dłużej) nikt świadkiem nie był, wiem zatem to ino ja. Ale. Matkę oszukam, ojca oszukam, życie oszukam, ale siebie nie oszukam.

Natury też nie oszukam. Czyli głodu. Łomatkozsynemidwomabliźniakami.

WOŁU bym zeżarła. Jak niektórzy tu;).

Uwielbiam tenże kawałek i od rana mi gro i hucy we w słuchafonach:



Nom.

Dane wyjazdu:
100.79 km 13.00 km teren
04:18 h 23.44 km/h:
Maks. pr.:41.45 km/h
Temperatura:8.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:136 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2039 kcal
Rower:

Miałam podzielić dzień na dwa wpisy, ale

Wtorek, 3 stycznia 2012 · dodano: 03.01.2012 | Komentarze 25

Ale mam Movescount, to tam będą informaNcje treningowe, a tu se obtyndolę cały dzień.

Pikne słońce dziś zagrało, co? No to najpierw samozwańczo strzeliłam trening. W sensie, że rowerowy. Ale ciągle samozwańczo. Jak już skończyłam, to zadzwonił Wojtek z opiertolem, że dziś to miała być siłownia. Eno, panie treneirze (jak żyć?), nie było na papierze, a jak nie ma na papierze, to ja zrobię to, co lowciam. Łoweł. Sorry;).

Zadowolonam z siebie i kontenta, bo zrobiłam wszystko, co miałam, lipy nie było, kadencja wysoka była, ciemno przed oczami było. Było też słonecznie (ja-cię-sunę-robal!), ciepło i odrobinę WIEDRZYŹDZIE. Powróciłam z Bielano-Marymontu, gdziem szczelała to moje treiningo i w ramach tak zwanego rozjazdu uczyniłam powrót nadwiślańskim bulwarem. Zresetowałam Suunciaka i se pomyślałam pod Mostem Gdańskim, że luzikowo już zupełnie, już poza trenimgiem, pokręcę se pod Siekierkowski, przebiję się na tę ciemniejszą, praską stronę mocy i człyp, czlyp, człyp terenkiem, czyli moją lawli ściechą doturlam się znów pod Gdański i stąd już GŁOOOOOOODNA sieknę se do domu, uwarzę jakąś pyrę i zasiednę wczesnym wieczorem do piśmienniczych obowiązków.

Tjaaaaa, zaplanuj coś, a na pewno wyjdzie inaczej;) I wcale nie żałuję.
Gdym kończyła resetować pulsaka i już DEPAŁAM (od deptać) w pedały, nadjechały z przeciwka dwie rowerowe jednostki, Ta druga spojrzała na mnie bardziej niż przeciągle i okazał się nią być nie kto inny, jak sam quartez. Noooo tośmy przystanęli na zapoznawcze ploty, gadalim długo i dużo, aż mię dreszcz stygnięcia po nerach przebiegł. Jak quartez zeznał, galopował za kolesiem, który go wcześniej zgalopował, ale jak zobaczył mój obły fejs i pięknego Speca, nie miał wątpliwości;). No cóż, ja istnieję. Serio;).

Rozjechaliśmy się w strony różne – ja zgodnie z zamysłem opisanym powyżej, quartez do Jabłonny (ciołki, które mówią „do JabłonnEJ” niech mi przyjdą i pokażą fotodokumentację, jak wchodzą do wannEJ, zamiast do wannY oraz idą z zalotami do pannEJ, a nie do pannY).

I tak se jadę i plumkam w drugiej strefie, a że pod wiatr, to w końcówce drugiej strefy i strasznie mi tak dobrze. Słońce piękniutko nad Wisełką się chowa, szuterek na terenowej ścieżce sobie szumi pod oponkami, wyskakuję stamtąd i tnę do Żaby, a stamtąd do domu, bo nie żarłam przecie od godzin czterech.

I nie zeżrę jeszcze podczas godziny piątej.

Bo.

Na dróżce rowerowej, wzdłuż Odrowąża, a zatem wzdłuż cmentarza, z daleka majaczy mi wywalony rower. Obok roweru kuca/podnosi się ktoś/, a nieopodal czmycha pies.

- Oho, nieupilnowany wlazł pod koła – se myślę.

Dupatam, a nie wlazł pod koła.

Podjeżdżam i mam pełen obraz. Piesu jest wystrachaną, trzęsącą się znajdą, a właściciel powalonego roweru jest właścicielką, która robi wszystko, żeby psu z tych lęków nie przyszło do łba spierdalać poprzeć wtargnięcie na ulicę. Zatrzymuję się i pytam, czy cuś mogę zrobić i gdy słyszę, że laska chce go jakoś zaadoptować, w każdym razie zgarnąć stamtąd, proponuję jej, że skoczę szybko do chaty i załatwię jej smycz, żeby adoptowanie psa było łatwiejsze. No i śmignęłam. Podczas gdy ja leciałam na górę do sąsiaduńciów po smycz, Pani Mama pakowała mięsko dla psa, czyli tak zwany załącznik motywacyjny. Zgarniam to wszystko i lecę, bo mam schizę, że sierściuch w każdej chwili może spieprzyć. Kiedy pół kilometra przed miejscem, gdzie laska miała z psem na mnie czekać, spotykam tęże laske, która pedałuje w moją stronę, mam ochotę pizgnąć się w łeb. – Ty powolniaku, qyrwa mać – mamroczę do siebie.
Niepotrzebnie.

Bo kamery monitoringu wypatrzyły sytuację, wysłały na miejsce patrol eko straży miejskiej, a przybyli panowie zgodzili się poczekać, aż Dominika (przyszła właścicielka sierściucha) wróci z dowodem osobistym.

- Ej, ja mam dowód, niech mnie spiszą, po co masz dymać tam, gdzie dymasz, a potem jeszcze wracać! – zawracam ją z drogi.

Panowie sierściucha obmacali, przepikali pod kątem czipa, a że był zupełnie luźny i jakby całkiem niczyj, sprawa potoczyła się gładko. Moje dane spisano, Dominika podała swoje z głowy, pies przestał się telepać, głaskany na zmianę przez cztery osoby, nakarmiony nie tylko przytarganym przeze mnie mięsiwem, ale też chyba podwieczorkiem jednego ze strażników, który udostępnił piesowi swoją kanapkę, zainstalowałyśmy mu smycz i co? Piesu dom znalazł bez konieczności przystanku na Paluchu, gdzie trafiłby, obrożę lub smycz miał.

Pożartowałyśmy ze strażnikami, ja wyraziłam swój szał, że tak to działa, że kamery, że wysłany patrol, że kogoś ten świat jednak obchodzi, pożegnałyśmy się i… ucięłyśmy sobie sympatyczny spacer spod Żaby na Annopol – ja prowadziłam oba rowery, Dominika dała się prowadzić psu, z którego zlazł cały stres i który się rozbrykał na tyle, że emanował szczęściem posiadania pani.

Podczas naszej spacerowej konwersacji wyjszło, że ową przechadzkę robimy na wczesną Białołękę, że Dominika jest moją krajanką (Sandomierz, proszę bardzo), że zapyla w Nocnym Rowerze i że na jutro była umówiona na Paluchu po jakiegoś psa. No to już po żadnego jechać nie musi.

No proszę. Nie wierzę w żadne karmy, ale tutaj ewidentnie zadziałała ta psia karma (jest to jedyna karma, w którą jestem w stanie uwierzyć:D).

Przy Annopolu na Dominikę jednak czekał wydzwoniony wcześniej kumpel ze swoim Berlingo (kumpel też pocina na Specu – proszę, wszystko w rodzinie), do którego zapakowała się i Dominika, i Farciarz (czyli pies, tak dostał na imię, w skrócie FUKS) i Dominiki Gary Fisher.

Jak mi się uda, jutro wbijam na obiecane pierniki i na mizianko z Fuksem;).

Strasznie lubię takie dni, takie spotkania, takie przygody.

Inna sprawa, że ogłoszenie wywiesimy, że taki pies hasał tu i tam. Coś mi się wydaje, że spierdolił komuś podczas sylwestrowego szczelania. Wygląda na zadbanego, zaufanie do ludzi ma, ząbki ładniutkie… A że to to taki długowłosy wilczur, sama bym go zgarnęła;). Choć uważam, że w ręce trafił najlepsze.

My tu gadu-gadu, a dystans taki w ogóle nie z dupy.

Dane wyjazdu:
84.32 km 0.00 km teren
03:47 h 22.29 km/h:
Maks. pr.:48.50 km/h
Temperatura:3.0
HR max:177 ( 90%)
HR avg:139 ( 70%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1425 kcal

Cięęęężko się trenuje z gilem:)

Środa, 28 grudnia 2011 · dodano: 30.12.2011 | Komentarze 6

Ale na szczęście mam tylko wkurwiający katar, poczucia cielesnego rozbicia dzielnicowego nie mam, zatem nie jest tak, żeby nie mogło być gorzej. Nie jest też tak, że nie pójdę na rower. Ani nie jest tak, że nie zrobię treningu. Wojtek (którego wiadomo co ja) rozpisał, się zrobi. Swoją drogą wcześniej myślałam, że jak mi ktoś coś będzie kazał, że jak tylko coś będę MUSIAŁA, to osikam to parabolicznie, powiem NIE-E i będę robić swoje. A ja owszem – robię swoje, ale robię też treningi, które nie, że muszę. KCĘ.

Inaczej rzecz ujmując:
Che zajebiście chce je zrobić.

Inna sprawa, że za jazdą z wysoką kadencją nie przepadam. Wrrrróć. Dotąd nie przepadałam. Teraz mnie to nawet jara. Może dlatego, że każdy trening związany z rowerem mnie jara.

Rozjazd po treningu wyszedł mi niemal taki sam pod względem czasowym jak sam trening;). Kuooooocham rower;)


Szkoda, że podobnym uczuciem nie darzę akcesoriów rowerowych. Ktoś chce rozpierdolony w szale wścieklizny bezprzewodowy licznik Sigmy? Na pewno ktoś chce. Na pewno ktoś chce coś, co sama Che użytkowała. I co ona sama rozp… roztentego.