Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

>50 km

Dystans całkowity:26501.69 km (w terenie 4247.79 km; 16.03%)
Czas w ruchu:1265:01
Średnia prędkość:20.95 km/h
Maksymalna prędkość:1297.00 km/h
Suma podjazdów:62118 m
Maks. tętno maksymalne:196 (166 %)
Maks. tętno średnie:171 (127 %)
Suma kalorii:612046 kcal
Liczba aktywności:382
Średnio na aktywność:69.38 km i 3h 18m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
59.97 km 0.00 km teren
02:36 h 23.07 km/h:
Maks. pr.:40.99 km/h
Temperatura:8.0
HR max:173 ( 88%)
HR avg:136 ( 69%)
Podjazdy:314 m
Kalorie: 1130 kcal

Ryzyk-fizyk

Środa, 11 kwietnia 2012 · dodano: 12.04.2012 | Komentarze 20

Czy też rydzyk. Grzybek taki.
Poczucie obowiązku mam ewidentnie większe niż instynkt samozachowawczy. I najwidoczniej szczęścia mam też kapkę więcej niż rozumu.
Bo.
Na trening.
Pojechałam Centurionem. Którego amortyzator wygląda tak:

Jedna z trzech dziur, ta najbardziej spektakularna © CheEvara



No bo czym, fullem? Raz, że jak trzeba, to ja nim nie umiem jechać w zadanym tętnie, dwa to, podjazdy na nim są – delikatnie mówiąc – kurewsko upierdliwe.

A może ścigaczem z dziurą w oponie?

No nie.

Trudno, najwyżej się zabiję – ustaliłam plan na dziś i naprawdę, chciałabym móc raczej się zabić niż połamać. Wywaliłam ino łysą oponę z Centka, w której mieszkało se to:

Drucik-fiucik, kurna! © CheEvara


Zmieniłam zatem ogumienie i – jak to się mówi – z duszą na ramieniu pojechałam tłuc siłę. Byłam przekonana, że tam rozjebie się pode mną ten amortyzator, tym bardziej, że asfalt na Dewajtis na chwilę się kończy i przeradza w układany przez pijanych roboli dukt z płyt. I łomocze to wszystko pod człowiekiem.

Nic takiego się nie stało. Bardziej hałasowała rozczłonkowana sztyca niż coś działo się ze SZTUĆCEM. Zrobiłam tyle podjazdów, ile miałam maksymalnie, prawie zrzygałam się przez tę ciemność przed ÓCZMI i po wszystkim udałam się przed się.

Niemal po śmierć niechybną. I nie, nie z winy sprzętu. Z winy skurwysyna w samochodzie. Koleś na Reymonta przy stacji benzynowej zrobił taki manewr, że mnie niemal zamiótł pod siebie. Zawrócił swoim suvem używając do tego DDR-a, a raczej przejazdu rowerowego. Nie dowierzałam, co gość robi. Moja lampka naprawdę w trybie migającym napierdala, a ten jedzie na mnie. Do chuja pana, jestem przekonana, że nawet mnie nie zauważył. Umknęłam w krzaki, zdążywszy wcześniej porysować mu rogiem drzwi. Czyli było bardzo kontaktowo.

Jakiej ja kurwa mać agresji doznałam. Stwierdziwszy, że gość najpewniej jest najebany/naćpany, zebrałam się możliwie szybko z tych krzaków i poczyniłam nakurwianie za nim. Miałam w planie wyjąć go za wszarz z samochodu i oklepać mu ryj przy użyciu spdów. Niestety, szanse na rozładowanie emocji miałam marne, koleś zignorował czerwone i wyjechał na główną. Ja pierdolę.

Dużo trzeba, żebym się zniechęciła, ale teraz to kurwa jestem blisko.


Dane wyjazdu:
97.97 km 12.30 km teren
04:14 h 23.14 km/h:
Maks. pr.:43.12 km/h
Temperatura:11.0
HR max:171 ( 87%)
HR avg:135 ( 68%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1901 kcal

O tym, że zamiera tradycja, która w sumie była ekstra

Poniedziałek, 9 kwietnia 2012 · dodano: 11.04.2012 | Komentarze 25

No normalnie nikt nie chlustał dziś wodą, a przynajmniej ja tego nie zoczyłam. Spodziewałam się, że już na własnym podwórku dostanę z wiadra. A tu nic. Jechałam na trening i też nic. Wróciłam z treningu i nadal ciągle posucha... Może ja już jestem za stara i po prostu tym emanuję, a przeto jestem mało atrakcyjna?

Jak żyć z tym, JAK?
Poczekam na oficjalną odpowiedź premiera.

Enyłej. Choć pizgało i wiało wybyłam na Wał Miedzeszyński, bo potrzebowałam spokoju. Czyli noł światła, noł fury. Opcji NOŁ WIATRWRYJ nie mogłam zaznaczyć, jakoś się nie zaklikiwała (niezły kombinat słowny). Dlatego też duło. Strasznie.

Ponieważ mam wielkiego rzyga na ludzkość, zwłaszcza tą rozlaną na duktach rowerowych, pocięłam se prawonadwiślańską terenówką. Tłumów może nie było, ale żarłoki przystołowe wylęgły i nawet tę ściechę okupowały. Wiem, wiem, po lewej stronie Wisły na pewno było gorzej, wiem.

Ale czy nie mogliby wylęgać kiedy indziej??

W każdym razie bądź.

Jadę se ja jadę i najsamwpierw spotykam Kostka z Airbike'a. Rozpoznajemy się po żółtych trykotach już z daleka, na mocy czego Kostek macha do mnie ręcyma z odległości pięćdziesięciu metrów. Przystanęlim, pogadalim i w sumie chłopak natchnął mnie do tego, że resztę treningu mogę strzelić w Lesie Bielańskim. Bo on tam śmigał. Pożegnaliśmy się zatem serdelecznie i każde z nas pojechało świecić żółcią teamową gdzie indziej.

Mykam dalej i na węźle dedeerowym przy moście Siekierkowskim spotykam AJEDNAKWOGÓLEJEŻDŻĄCEGO obcego17;). To był cios w moją teorię o tym, że tenże obcy nie jeździ, ino ściemnia, że jeździ. Teraz jechał, muszę potwierdzić, a jechał, a jechał tym swoim Trekiem, co to oponki cienieńkie posiadywa. No tośmy uderzyli w ploty. Bo skoro na/po maratonie okazji nie ma... To trzaby tu.

Stygnięcie jednak mało jest przyjemne, zwłaszcza gdy po lędźwiach duje, a człowiek tylko gada, a nie jedzie. Na mocy tego pożegnalim się, obcy17 z ewidentnym żalem (a jak nie, to mu wmówię, że tak i niech kurna tylko fiknie!;)) i pojechaliśmy tam, gdzie każde z nas miało jechać.

Ja tam, gdzie miałam swoje zrobić.

I to swoje zrobiłam, łatwe to nie było, bo wiało w sposób „i tak źle i tak niedobrze”, i jak już skończyłam, pojechałam tak, jak se zaplanowałam – do Bielańskiego, jadąc tą samą trasą, czego normalnie nie robię, ale tym razem nie chciałam ładować się tam, gdzie na spacerach będą wszyscy. Znowu spotkałam Kostka, który wracał.

A w Bielańskim zajebiście, lubię tam pohulać, choć w porównaniu do rundy w Jabłonnie to podjazdy i zakrętasy żadne. Niemniej jednak dokończyłam swoje ZAŁOŻENIA TRENINGOWE i wróciłam do domu na przepaking rzeczy oraz na znak-sygnał od Niewe, który miał wespół z Gorem i kim się w ogóle da, kręcić po Kampinosie.

Aha.
Jak kręcił, opowie on sam. Podobnie Goro. Chyba, że nie opowie, a na pewno nie na BS, bo rowerów to oni tego dnia raczej nie dotknęli;).

Przynajmniej rootera Burzy Sekend Syn będzie się miał w zdrowiu przez wszystkie swoje możliwe i dostępne wcielenia;).

Na mnie w Łajktoroł czekał jedynie zdrożony Niewe, a po chłopakach zostały tylko – ale przyznam, że epickie – legendy.

Pogrążam się w BULU I NADZIEJI, że mnie przy tym wszystkim nie było:D


Dane wyjazdu:
51.18 km 0.00 km teren
02:17 h 22.41 km/h:
Maks. pr.:40.54 km/h
Temperatura:9.0
HR max:161 ( 82%)
HR avg:133 ( 67%)
Podjazdy: m
Kalorie: 997 kcal

A już chyba nie pamiętam, CO JA JECHAŁAM

Piątek, 6 kwietnia 2012 · dodano: 08.04.2012 | Komentarze 3

Pewnie zwykłe około-do-robocze ujeżdżanie Centa. Tym bardziej, że zajeb w pracy szeroki miałam i czasu na nic ponad to nie styknęło.

Warszawa, taka pusta jest piękna, naprawdę. Można naginać po ulicy i jest po prostu MNIODZIO. Nikt się nie szarpie, nie rzuca, nie kurwi mi, nie łazi po dedeerze.

Można by zrobić tak, że ci wszyscy ludzie już tu nie wrócą?
Swoją drogą, skoro tyle narodu wyemigrowało z zającem i barankiem ze stolicy, to kto dokonuje tych spustoszeń w sklepach? Kogo dopada takie ochujenie, jakby te sklepy miały być co najmniej przez tydzień zamknięte na skobli i spustów dwanaście (po sześć na rodzaj zamknięcia, to ważne).
Paletami ludzie wynoszą ze sklepów OSIEDLOWYCH te majonezy i jajka. Ewidentnie pościli te 40 dni i teraz muszą się nażreć w ramach umiarkowania w jedzeniu i piciu, prawda.

Majonezu zaś nienawidzę szczerze.
Natomiast lubię kawałek ów

mimo, że Bruno tu jęczy jak kastrat.


Dane wyjazdu:
55.10 km 11.30 km teren
02:23 h 23.12 km/h:
Maks. pr.:39.70 km/h
Temperatura:8.0
HR max:162 ( 82%)
HR avg:134 ( 68%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1177 kcal

Czyly że naprawdę estem trendi i dżezi!

Czwartek, 5 kwietnia 2012 · dodano: 06.04.2012 | Komentarze 8

Moja sława (niekiedy jak moja własna głupota) przerasta samą mnie. CzytajO mnie, PACZO, czasem komentujO tu, a czasem nie komentujO tu, tylko maile piszą, pardą – piszO.

I tak było z ofiarodawcą o takego czego, o:


Mój taczfon robi foty o take o kepske © CheEvara



Poszła z tym też niemoralna wszakoż propozycja, abym zechciała zostać rowerową koleżanką:D

Nie będę tu z nazwiska jechać, napomknę ino, że taka Biała Podlaska to jednak ma internet, choć nazwa wcale nie wskazuje (gdyby Biała chciała emanować swoim za przeproszeniem stałym łączem nazywałaby się eBiała – jak, mam nadzieję, logicznie dedukuję) i tam także sięga moja sława i wyświetla się mój bloga. Michał przybył właśnie stamtąd, TYLKO PO TO, żeby złożyć mi tę wszeteczną (matko, zapomniałam, że znam takie kozackie słowo!) propozycję:D

Się kuźwa ubawiłam tym słoniem (kóry zezuje), oraz zawartością. Można na serio coś takiego gdzieś kupić?:D

W sumie nieważne, najważniejsze jest, że komuś CHCIAŁO SIĘ za tym czymś latać.


No i ło.

Michała zgarnęłam PO TRASIE, gdym śmigała do Jabłonny na lotosowo-airbike'owe spotkanie z Andrzejem Piątkiem i Paulą Gorycką, które to Wojtek zorganizował (pomijam i przemilczam, że podstępnie zostałam wmanewrowana we wszystkie czynności przywitaniowo-pożegnaniowe:D. Prawda, że udanie przemilczam?;)).

Jakem usłyszała, ile procent tkanki tłuszczowej posiada Paula, to najpierw zbladłam, a potem poczułam, że chyba jestem głodna.

A z Andrzejem Piątkiem można było pogadać udział profi-profi na Mazovii, podyskutować o paranoi w PZKol-u i w ogóle dowiedzieć się, kto nie ma szans na MISZCZA ŚWIATA. Ja już na przykład nie mam;)


Powracałam z Jabłonny, odstawiwszy Michała wcześniej na Białołęce i chwaląc se pełnię, cięłam nadwiślańskim Szlakiem Golędzinowskim, gdziem widziała CO JA JADĘ niemal wyłącznie dzięki światłu, które mnię prowadziło i nie była to moja lampka (którą jużem rozebała), a wspomniany księżyc (znacie piosenkę o nim? Bo ja znam:)

Siedzi CheWara na daaaaachuuuu
I spogląda przez luuuupęęę
A tam księżyc na nieeebie
Pokazuje jej dupę)

Tak se myślę, że damskie spodnie kolarskie ŁIW szelki wymyślił jakiś kutas, któremu nie podobała się koncepcja parytetu w kwestiach rowerowych.


Dane wyjazdu:
72.27 km 4.50 km teren
03:09 h 22.94 km/h:
Maks. pr.:45.55 km/h
Temperatura:6.0
HR max:170 ( 86%)
HR avg:137 ( 69%)
Podjazdy:351 m
Kalorie: 1159 kcal

NARESZCIE coś robię

Środa, 4 kwietnia 2012 · dodano: 05.04.2012 | Komentarze 5

Oki. Jazda dla samej jazdy jest supcio i serio, serio ja to kuoooocham, ale jak słyszę hasełko, że DZIŚ PODJAZDY, to zaczynam w robocie spychać migiem wszystko, żeby tylko wyjść i żeby te nogi już mnie paliły.

Nie oznacza to oczywiście, że udaje mi się wyjść jeszcze za tak zwanego dnia (dlaczego mówi się ZA DNIA, ale już nocą, a nie ZA NOCY???)

Było już w zasadzie szaro i mżąco. A że oprócz podjazdów (znów ramka 5-7 sztuk ich do zrobienia) miałam cyknąć WYCZYMAŁOŚCI trochę, uderzyłam zatem z pracy na Wilanów, żeby tę WYCZYMAŁOŚĆ uczynić.

Decyzja dobrą się okazała, bo po drodze, przy krzyżówce Sobieskiego/Idzikowskiego spotkałam Arka z Cozmo Bike’a i mogliśmy na spokojnie obgadać, co mu się w Otwocku przydarzyło. A wydarzyło się to, że na pierwszym kilometrze zerwał łańcuch i choć potem próbował gonić (i gonił – minął mnie kurna nawet na trasie z sympatycznym ‘cześć, Ewcia” – minął, choć z łańcuchem uporał się na tyle, by móc wystartować po dzieciakach z Hobby, czyli z dobrą niemal półgodzinną obsuwą), to już nie udało mu się wskoczyć tam, gdzie planował.

Ciekawe, czy to jest dla niego jasne, że ja go mam za robocopa:D

W każdym razie.
Przemieściłam się na drugą stronę Wisły dlatego, że – jak jadę TAMTĘDYK – żadne światła mnie tam nie zatrzymują i mam niecałe 10 kilosów spokojnej (w sensie, że niezakłóconej) jazdy i se tętno trzymam. Dla mnie ono jest mało znaczące, ważne, żeby jechać, ale Wojtek chce, niech Wojtek ma;)

W końcu wylądowałam na Dewajtis, gdzie przy czwartym podjeździe powiedziałam sobie „Kurna, robię piąty i spiertalam, mam DOOOOSYĆ”.

Bardzo jestem wobec siebie słowna, bo zrobiłam ten piąty-ostatni i spiertoliłam. A konkretnie nawróciłam, żeby zrobić szósty. Zrobiłam i szósty, po którym zjechałam znów w dół, żeby zrobić siódmy. Czyli tak jak chciałam.

Trochę bym siebie nie szanowała, gdybym zrobiła mniej, zamiast więcej. Wiem, że ramka ramką, ale pięć nie równa się siedem.

No bo to jak mieć siedem Monte, a zjeść pięć. Tak samo działa porównanie z Kasztelańskim.

No i przy tych podjazdach nawet jakoś strasznie bujana sztyca mi nie przeszkadzała. TROCHĘ sfokusowałam się na czym innym.

A w ogóle decyzja ucieczki z miasta na szutrową ściechę została wymuszona ludzkim zdebileniem. Naprawdę zainwestuję w airzounda. Oraz zainstaluję sobie widły na kierownicy.
I te tłumoki mają prawo głosowania. Ja jebię.


Dane wyjazdu:
70.00 km 66.00 km teren
03:23 h 20.69 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:3.0
HR max:179 ( 91%)
HR avg:162 ( 82%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2231 kcal

No to jadziem z OTWOCKĄ MAZOVIĄ, czyli sezon był się wreszcie zaczął!

Niedziela, 1 kwietnia 2012 · dodano: 03.04.2012 | Komentarze 28

No dobra. Niewe musi oczyścić swój komp (czytaj: Che musi oczyścić komp Niewe;)) i zanim do tego dojdzie, Wisła zamieni się cyklami spływów z Odrą, a ja aż tyle nie mogę czekać, bo znów będę we wpisowym zadzie. A Niewowy komp jest kluczowy, bo Niewe jest w posiadaniu zdjęć Che zapierdalającej w Otwocku (szybciej lub wolniej, z przewagą i naciskiem na LUB). Dodam, że w posiadaniu spoooorej ilości zdjęć. A że sam se zaszkodził tych zdjęć niedosłaniem, lecę z wpisem, opatrując go fotami autorstwa jak zawsze niezawodnego mojego nadwornego i wiernego fotografa ukrywającego się pod jakże wiele mówiącym nickiem Trinke-milch (Łaciate się dla Cię chłodzi, Jacek. Ilość hurtowa z tendencją wzrastającą.) oraz zdjęciami Kostka z Airbike.pl.

Ale żeby Niewemu przykro nie było, jak mi dośle już foty, douzupełnię nimi wpisik.

No.

Wbrew temu, jakie miałam marzenia i oczekiwania wczoraj, kaseta przez noc się nie odkręciła. Dziwna dziwność, bo zostawiłam jej w zasięgu rę… w zasięgu wzro… kurwa, zostawiłam w jej najbliższej okolicy oba klucze, żeby się ziściło. Ale nie. Rano – jak wczoraj – kaseta trzymała się zimowego koła (a więc dętkowego, a ja na wyścigach ujeżdżam – za przeproszeniem – bezgumowce – też za przeproszeniem) i popuścić nie chciała.

Pianę toczyłam widowiskową, acz zbędną, bo nikt jej nie mógł zobaczyć.

Gdy Niewuńciu-tralaluńciu przyjechał po mnie, zwlokłam do samochodu i Speca i zimowe koło. Serwis Airbike’a miał być na miejscu, powinni zaradzić (tu proszę sobie odtworzyć skądś ironiczny i mroczny śmiech). Niewuńciu pomóc w odkręceniu nie mógł z uwagi na kontuzyję swą. Z uwagi na nią nie mógł też się ścigać, co go wkurwia/ło i czego chyba nie zamierzał ukrywać.

No bo ile można być niedysponowanym przez rozkruszony – niech będzie, że za przeproszeniem – paliczek??

Niemniej jednak. Funkcje, jakie dla siebie wymyślił na ten dzień Niewe wypełnił, a te były następujące: być zajebistym (udało się), robić zdjęcia (muszę wierzyć na słowo, ale ponoć się udało) i dowieźć moją dupę na miejsce (odwieźć też, co udało się takoż).

Mnię najbardziej stresowała presja czasu i ta jebana kaseta. Startu jako takiego nie obawiałam się, formy też nie, ale co mi po formie, jak będę musiała zapierdalać na zimowym ZAKOLCOWANYM kole. Stres mój (myślę, że przybrał formę fachowego wkurwienia) nie był niewidoczny. Zorientował się co do niego Goro, który nas przydybał, gdyśmy wypakowywali graciochy z samochodu. Potem przyuważył go wspomniany Pijący_mleko, który mimo mojego wkurwa niestrudzenie cykał mi foty (mam wrażenie, że przy tej okazji robił sobie ze mnie podśmiechujki;)).

Nie wiem, co zobaczyli Wojciu i Mateo, których minęliśmy z Niewe w drodze na serwis, ale ja na pewno miałam bielmo w lewym oku i amok w prawym.

Tym bardziej, że na serwisie Airbike’a przydały się moje własne klucze. Swoich nie mieli. No kurna. Z chrustem i grzybami do lasu? Wolne harce;). Moje koło przejął Wojciu (kuoooocham Wojcia) i jął je ogarniać. W asyście Mikołaja. I se wyobraźcie, że całe guano dało się zrobić. Kaseta drgnąć nie raczyła.

Może moje klucze są nieopite i dlatego???

No to ja poleciałam na zwiady na sąsiednie stoisko Shimano. Chuj, najwyżej kupię kasetę, tak? Nie musiałam. Pan w Shimano użył swoich magicznych DYNAMOMETRYCZNYCH (strasznie lubię tak przekręcać) kluczy i kaseta zejszła, jakby właśnie miała tak w harmonogramie i planie dnia.


No to zakładam już zakasecione wyścigowe kółko:

Jednak startuję, bo mam na czym:D © CheEvara


Tu spotyka mnie ppawel i zadaje nieśmiertelne ostatnio pytanie. A ja nie wiem, co będę robić po maratonie, a co dopiero w czerwcu:D.

A to ppawel zagaduje mnie o duo na MTB Trophy © CheEvara


Niemniej jednak ostatecznego kosza nie daję, acz nie wiem, jaki plan na mnie ma Wojciu (którego – jak wszyscy wiemy, bo ja tym nie zamierzam nie emanować – KUOOOCHAM:D).

Chciałam sprawdzić se jeszcze chip, ale gdym zobaczyła kolejkę do maty, odechciało mi się. I poleźliśmy z Niewe pod mój sektor.

Po drodze doń jeszcze zadrażniam i się wyzłośliwiam – tu Danielowi wbijam szpilę (albo on mi, co bardziej prawdopodobne:D):

Strasznie fikuśne to ujęcie:) © CheEvara


W sektorze mojem trzecim jest już Goro w swoich biskupich trykotach, jest i Dżery, nie ma Radzia, który od momentu, kiedym go w Skarżysku objechała na pół godziny, trenuje do upadłego i tym sposobem lansuje się tym razem w sekcisku drugim, razem z tymi, co to mają te śmieszne naklejki na nosach:). Chwilę potem dołącza do nas papieski (bo żółto-niebieski) Zetinho i słyszę z tyłu złośliwego Obcego. Są prawie wszyscy. Prawie – bo Niewuńcio po drugiej stronie barykady zupełnie. Niestety, kurka wodna.

Zanim do sektora wlazłam, ucięłam se jeszcze krótki spicz z ozdrowieńcem Azaghalem, który mnię zagaił, potem już jęłam spełniać się w roli modela. Bo jak nie focił Niewe, to focił Kostek.


Jak zwykle coś dokazuję, tym razem do Gora, którego musicie sobie wyobrazić:) © CheEvara



To też w sektorze, może nie jest to jasne :D

Tu dokazuję do Niewe, a uchwyca to Kostek :) © CheEvara



Ja nawet nie wiedziałam, która z moich potencjalnych rywalek startuje, ale w zasadzie gilało mnie to. Miałam do zrobienia swoje. To znaczy chciałam poprawić wynik z tamtego roku oraz zobaczyć, co dał mi okres zimowy.

No to lu. Goł.

Gdy Jurek wydobywa z siebie niemrawe i anemiczne ‘start’ zapiertalamy. Na tym płaskim pierwszym odcinku, czyli na cholernej nartostradzie zadziwiam sama siebie. W tamtym roku wszyscy mi tu zwiali (no ale wtedy zimowym cyklem wypracowałam sobie pierwszy sektor, w którym wiadomo kto pedałuje) i ja próbując im utrzymać koła (jak kretyn i amator zupełny), zdechłam jeszcze, zanim skręcilim w lasy. A teraz trzymałam koło Dżeremu, z którym się trochę tasowaliśmy, uciekłam Gorowi, który potem mnie oczywiście dogonił (bo ja zerknęłam na pulsaka i apelowałam sama do siebie) i nie czułam zgonu jak w tamtym roku.

Nie wiem, jak to robią inni w relacjach, że pamiętają wszystko po kolei. Ja tak nie mam, więc relacji w postaci niemal live nie budjet;). Tym, co mi utkwiło w pamięci są podjazdy – to się akurat nie zmieniło, pod górę uciekam. Zmianie uległo to, że dzięki męczeniu Airbike’owej jabłonowskiej rundy, podjeżdżam z siodła wszystko i nie zauważam potencjalnych przeszkadzajek w postaci na przykład korzeni.

Swoją drogą zastanawiają mnie kolesie z wysokich sektorów, którym nóg wystarcza na płaskim, ale już na pierwszym lepszym podjeździe uwieńczonym kopnym piachem, schodzą z rowerów (tłumoki, kurna), nawet nie próbując czegokolwiek z tym piachem zrobić. I dlatego tłumoki, że zatrzymują się tak jak jadą. Nie zjeżdżają na bok, żeby puścić tych, którzy przynajmniej próbują. Nie. Oni – jak ci niedzielni bajkerzy, którym coś obciera podczas jazdy w rowerze – zatrzymują się w miejscu tu i teraz.


Tak samo, wszystko, co mogło zamulić, sekcje piachu, przecinałam se niezrażona i klikam, że lubię to.

Jechałam bez licznika, bo wolałam bez w ogóle, niż irytować się na raz stykającą, a raz nie tę bezprzewodową kurwę Sigmę. W związku z tym nie wiedziałam, czy dobrze zapiertalam, czy się snuję. Co z tego, że miałam przejechany czas na pulsaku, jak nie wiedziałam na którym kilometrze jestem;). Skoncentrowałam się wobec powyższego na doganianiu. Nie wiem, jakim cudem dopadłam Gora, któremu chyba wysiadły silniczki, bo zamulił ewidentnie. Zaproponowałam koło i wyprułam do przodu, ale Goruńcio cosik zgasł. I do rozjazdu mega/giga już mnie nie dopędził, a szkoda, bo dobrze pamiętam te przyjacielskie emocje w Łomiankach, gdzieśmy się co chwilę spotykali na trasie. Jakbyśmy – znów za przeproszeniem – ciągnęli się na takiej gumie: raz ja z przodu, raz Goro. I zmiana.

A w temacie rozjazdu, to chwilę przed nim sypnęło śniegiem i to takim, że zasypało mi totalnie numer, no i uniemożliwiło PACZANIE przez okulary. Owa śnieżyca odstraszyła chyba sporo osób, bo w momencie, gdym odbijała na giga, wszyscy śmigali na mega. Luzerzy:D.

Co mi się zresztą bardzo podobało, bo w tych tłumach ludzie naprawdę byli różni, niestety z przewagą takich, dla których singiel jest święty i nie próbuje się wtedy nikogo elegancko MIGNĄĆ.

Fot z trasy nie mam wiele, bo – tłumaczę w opisie foty, dlaczego :D

To jedno z niewielu a konkretnie z dwóch:D

Za wielu fot z trasy nie mam, Niewe się opiernicza. Jak WKU © CheEvara



Ujechałam pierwszy kilometr giga, gdy dojechał mnie jarbla. A ja poczułam, że się odklejam, czyli że czas na żela. Muszę wymyślić jakiś patent na szybkie i niewkurwiające dobywanie tych tubek, bo grzebanie w „nerce” na wertepach nie dodaje mi ani pół punktu do prędkości. Jak żela wciągnęłam, zaczęłam jechać ponownie. Dopędziłam debiutującego na giga KrzyśkaM i udzieliłam koła. Team jest team, nie?;) Razem zaczęliśmy objeżdżać tych, którzy majaczyli przed nami i to podobało mi się bardzo, bardzo. Jedyne, co mi doskwierało to niewiedza. Nikt z mijanych kolarzy nie potrafił mi odpowiedzieć na proste pytanie:

ILE KILOMETRÓW DZIELI MNIE OD PIWA, KTÓRE WYCHLAM NA MECIE??

Chyba wszyscy zdali się na licznik zwany u mnie roboczo bezprzewodową kurwą Sigmą.

Na kilka kilometrów (konkretnie na 10) przed końcem trasy, o czym informowały konsekwentne oznaczenia (i to było zajebiste) dopędziłam też Sajmona, który kiedyś znęcał się nade mną na spinningu. Wreszcie wybrał jedyny słuszny dystans i nawet udało mu się mnię podbudować informacją, iż on śmiga z sektora cwaj. Czyli jechałam w miarę dobrze. Se tak myśle.

Nie wiem, czy jest z mojej strony chamstwem czy nie, jaka jest etykieta na maratonach, ale w sumie nie dbam o to, na ostatnim kilometrze dokurwiłam do mety i niniejszym niestety odstawiłam i KrzyśkaM, i Sajmona.

Na mecie czekała na mnie standardowa obstawa: Niewuńcio, który podczas maratonu doznawał przypływu mocy teleportacyjnych i łapał mnie z aparatem na trasie co i rusz, Radziu i Dżery. Dwaj ostatni poszli na myjkę, a mnie Niewe uraczył piwkiem (bogu, Ty!B-)). Wysączyłam, zgniotłam puszeczkę i atakowana zewsząd sławą i zagajana (Grzesiek Witkowski z Airbike.pl, chwilę potem Tomcio), próbowałam przedostać się do stanowiska Airbike, żeby złapać swoich i Wojcia.



Tu nie widać, ale wychlałam już pierwsze piwko:) Sponsored by Niewe :) © CheEvara



Do tablicy wyników nie lazłam, bo chłopaki mi zeznali, że jestem druga i że całe 10 minut dowaliła mi zawodniczka HP-Sferis, Olga Wasiuk. Uwagę o tym zostawiam na koniec wpisu, polecam być czujnym i krytycznym:D.

W każdym razie. Gdzieś za chwilę zjawił się Goro, który na trasie ratował Bogusia z Gerappy, gdy ten z całą swoją mocą przykoorwił w drzewo; i w trójkę poszliśmy na paszę, której zostało niewiele (w sensie makaronu), a którą serwował mój były Pan Dajrektor Sportowy, Arek z APS.

A potem już dekoraNcja i ja się tak zastanawiam, czy taka wygrana na amatorskim giga miała dla profesjonalnej zawodniczki (w końcu mistrzyni Polski w przełaju, tak?) jakiekolwiek znaczenie, skoro do pudła nawet się nie zbliżyła. Mówcie swoje, ale ja ciągle uważam, że elita powinna jeździć poza klasyfikacją. I nie to, że boli mnie drugie miejsce, bo swoją pozycję znam. Chodzi mi o to, że pro jest pro, a amatorka to amatorka. Niech sobie startują treningowo, ale niech nie rozpierdalają mi punktacji.

Tym bardziej, że (pewności nie mam, ale wydaje mi się, że tak jest) startują niejako gościnnie i na zasadzie barteru – nie płacą za wyścig, ale swoim statusem gwiazd przyciągają na Mazovię potencjalną klientelę.

I tak, wiem, pamiętam już kiedyś u mnie rozpętała się na blogu dyskusja w komentarzach, jak rozpoznać zawodowca od amatora i w imię czego zabraniać im startów w takich wyścigach. Dyskusja była, argumenty były, ale ja ciągle jak ten OSIEŁ trzymam się zdania, że zawodowcy powinni nie być brani pod uwagę w punktacji.

Inna sprawa, że dobrze wiedzieć, ile mi do profesjonalistki (która śmiga z pierwszego sektora, niech to będzie jasne) brakuje.

I abym nie musiała tłumaczyć i się pluć, wyjaśniam: Nie sączę tu hejtów, zawodowcy mi nie przeszkadzają, dobrze, że chcą na taka imprezę przyjechać – podejrzewam, że nawet można z nimi pogadać, jakby się człowiekowi zachciało. Tak samo nie mam do nich żółci tytułem tego, że mogłam być pierwsza, a jestem druga. NIE MAM. Żebyśmy mieli jasność, dobra?


Dobra, wrzucę foty jakieś, bo blacha tekstowa mi się zrobiła:D

Mnię wyczytują, resztę wyczytują, ale wchodzę tylko ja. O tak wchodzę. Znaczy tu już jestem wchodzona (weszła:)

Tutaj se śpiewam i robię układ choreograficzny do Ajm seksi end aj nołyt! © CheEvara




Koedukacyjne podium:D © CheEvara



Nie wiem, czy prawowita odbiorczyni pucharu nie przybyła poń, bo miała go w dupie, czy nie przybyła, bo nie wiedziała...
Ale ta, która weszła zaś była zajebista:)

Strasznie sympatyczna i cywilna ta Olga Wasiuk;) © CheEvara



No i o. Apokalipsa pogodowa sprawiła, że nie było atmosfery pikniku i zmarznięci jęliśmy wynosić się do domów. Z naciskiem na domów złych;).


Na koniec mam jeszcze kilka spostrzeżeń, takich w sumie podsumowujących:
- zmiany w kateringu – chyba wszystko na plus. Żarcie ponoć ekstra, ja doznałam zupy i leczo i było OK. Nie piszę tego dlatego, że zajmuje się tym teraz Arek, ale dlatego, że zupę zjadłam z trzęsącymi się USZMI. Była smaczna.
- oznakowanie trasy – taśmy wszędzie tam, gdzie amok wyścigowy spowodowałby niechybną pomyłkę. I to taśmy GŁAZOJEBNE. Naprawdę profeska.
- smutno mi trochę, gdy przyjeżdżam na metę, ukończywszy PONOĆ koronny dystans, a tam impreza się zwija, wszyscy są już w szale odjazdu. W Otwocku jeszcze zrozumiem sytuację, bo najcieplej nie było i sterczenie tam do przyjemnych mogło nie należeć.
- spadłam do sektora piątego i tak se myślę, co z tymi zawodniczkami (mówię konkretnie o moich konkurentkach), które do Otwocka nie przyjechały? Jakoś nie wydaje mi się, że w Piasecznie będą startować – jak mówi regulamin – z jedenastego sektora. OK, z przyjemnością się zdziwię, jeśli tak się stanie, w praktyce jednak (teraz nie rzucam personalnych uwag, czyli nie wskazuję palcem nikogo, ani nie PACZĘ oskarżeniowo na żadną, bo dowodów i pamięci na to nie mam) jest tak, że się pisze do organizatora, który może nas przesunąć o kilka sektorów do przodu. Na razie tę myśl zostawiam taką zadrażnioną, temat podejmę przy okazji pisania o następnym maratonie, bo się być może okaże, jak sprawy się mają;).

Tak czy owak. Dobrze, że sezon już się zaczął. Ściganko jest fajne;).


Dane wyjazdu:
88.20 km 2.50 km teren
04:01 h 21.96 km/h:
Maks. pr.:32.79 km/h
Temperatura:6.0
HR max:155 ( 79%)
HR avg:125 ( 63%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1531 kcal

Dłuuuugi, lawli dej

Czwartek, 29 marca 2012 · dodano: 30.03.2012 | Komentarze 5

Ile ja kurna rzeczy zdążyłam dziś zrobić! Głównie z uwagi na swoją wrodzoną i nieposkromioną dupowatość łamane na pałowatość, ale dzięki temu dystans wzrósł o trzy dichi.

Byłby większy zawżdy, gdybym do końca pozostała sobą i na test wydolnościowy pojechałabym rowerem. Ale jakem rzekła wczoraj, zaplanowałam se tym razem, że będę PROŁ i jak trenery kazali, tak ja wsiadłam do tfu tfu! autobusów dwóch, żeby do Jabłonny na badania dotrzeć. Wypoczęta.

Już pod domem miałam ochotę zajebać babsko, które wbijało mi w żebra pieprzoną aktówkę.

Ale ale. Wyższa ranga wydarzenia, więc się poświęciłam. Wtopiłam kinol w Duży Format i nie dałam się wkurwić… na maksa.

Tylko co z tego, że przybyłam wypoczęta, jak przybyłam też wściekła jak Kamil Durczok na stół?

Same badanka extra, choć najbardziej trafiły do mnie dwie próby ważenia na Tanicie – opcja z wstawieniem ATLETYCZNY jako typ mojej sylwetki przypadła mi do gustu najbardziej, z uwagi na późniejsze wskazania procentowe.
Poruszona kwestia mojego MUTANCTWA też jara mnie wszelako radośnie. Serio, serio.

Wróciłam do domu pokurwionym, jadącym nawet chyba przez Ursus, 126, spojrzałam na rower, po czym rzuciłam wszystko, nawet żarcie i poszłam się cał… Yyyyy, nie to. Poszłam się wyjeździć, kuźwa. Dwa dni pitolenia, a nie pedalenia jest doprawdy gorsze niż tydzień niepicia Kasztelańskiego i miesiąc bez Monte.

Zajechałam zatem do pracy, gdzie okazało się, że cały uj zostało zrobione, w związku z czym nie miałam co wywalić, odesłać do poprawki, wyjszłam więc skonfundowana (by nie rzec WKURWIONA) i zajechałam do Karolajny z kluczem piętnastką, bo te espedziaki, któreśmy niedawno kupiły, trzeba było przełożyć do jej nowego roweru, który se wzięła i sprawiła. Rower wylazł ze stajni Speszjalajzda, którego to zaakceptuję wtedy, gdy Karolina wyłamie odblaski z kół. Inaczej nie klikam, że lubię to.


A potem zrobiłam, debilka roku, 30-parę kilometrów po to, żeby musieć wrócić do domu.


Miszyn akompliszt zatem. Miałam się wyjeździć i się wyjeździłam.
A śpiewam se dziś to:



Serio


Dane wyjazdu:
61.73 km 0.00 km teren
02:47 h 22.18 km/h:
Maks. pr.:35.65 km/h
Temperatura:9.0
HR max:161 ( 82%)
HR avg:124 ( 63%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1292 kcal

Cycki, cycki, cycki, cycki

Wtorek, 27 marca 2012 · dodano: 30.03.2012 | Komentarze 44

Serio. CYCKI. No bo.
Indeksowanie indeksowaniem, a pozycjonowanie w pinglach pozycjonowaniem. Cycki sprawdzają się zawsze. Wejść (nomen omen) będę miała co niemiara, co w przypadku rzężącego z braku wpisów blogaska znaczenie ratunkowe ma ogromne.

Cycków jednak nie będzie, jak to zawsze bywa przy okazji obietnic okołocyckowych.

Ale statystyka jest statystyka.

Wszelako wpis będzie o biologii również, acz ja wiem, czy to fajnie?

I będzie nudny, ale dzięki odpowiedniej rozbiegówce wejść będę miała tyle, ile bym miała, gdyby był ciekawy i był o cyckach. A zaczyna się on - już bez cycków - tak:


Eksperymentuj, kretynko.

Taaa, do ciebie mówię, TEMPA pało.*
Do ciebie-siebie.

Zanabyłam se ja na siłowni (gdzie od dawna konserwuję tężyznę fizyczną) płynny napój (a może być niepłynny napój? Dociekam tylko;)) l-carnitynę. Bo wody chwilowo nie wystawili, a izotoników to nie ma sensu wciągać, jak się WYCZYMAŁOŚCI nie strzela. A ja wtedy nie szczelałam. W smaku se to średnie, ale pić trzeba, a piwo w domu (amatorszczyzna).

W składzie – jak się później okazało – też srednie.

No i na wieczornym treningu doznałam klasycznych, nadniemeńskich mdłości. Emilia Korczyńska nazwałaby to pragnieniem womitowania, mnie po cheevarowsku chciało się rzygać.

Z CZYNASTU przyspieszeń zrobiłam całe osiem i wkurwiona wróciłam do domu. Przynajmniej ZE wiatrem.

Emilia Korczyńska wróciłaby do domu ZDROŻONA i POIRYTOWANA.

Ja wróciłam – jak już nadmieniłam – wkurwiona i z poczuciem zjebania misji jak leszcz.

Bywa i tak.

A teraz idę rozstrzyngnąć dylemat pod tytułem: zrobić se kawę czy nadzieję?

* swoją szosą, dlaczego niezaostrzony ołówek nazywa się tępym przez ę, ale przyrząd do ostrzenia tegoż ołówka zwie się temperówką przez em??

Dylematy, dylematy...


Dane wyjazdu:
60.74 km 0.00 km teren
02:49 h 21.56 km/h:
Maks. pr.:40.60 km/h
Temperatura:9.0
HR max:169 ( 86%)
HR avg:134 ( 68%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1293 kcal

Jaki to człowiek jest se mocny

Poniedziałek, 26 marca 2012 · dodano: 27.03.2012 | Komentarze 10

Jak ma wiatr w zad:)
Tak miałam w drodze do pracy, co mnie doprowadziło do myślenia o tym, jaka jestem zadżebiazda.

Heh.


Ogólna zadżebiazdość nastąpiła też w pracy, gdzie – gdym parkowała rower – znalazłam moją czujkę do lycznika. A już lękałam się, że ją posiałam gdzieś PO TRASIE, jakeśmy z Gorem jechali do AirBike. Nie o to mi chodzi, że jestem przywiązana do tego czujnika, bo ta bezprzewodowa – nie bójmy się tego powiedzieć – kurwa raz działa, raz nie, z ogromnym naciskiem na nie. Najadę na jakieś dziursko – przestaje stykać. Najadę na inne – zaczyna.

Perdole take lyczenie.

W każdym razie czujkie znalazłam, co wielce mi się podoba, że nikt tego nie podpierniczył se.

Swoją drogą myślałam, że to w AirBike Bartek, który uwielbia robić mi różne MECYJE, zapożyczył dla wicu na chwilę. Ale tym razem ograniczył się tylko do wrzucenia mi do kierownicy kulki łożyskowej. To i tak mało, jak na niego, kiedyś chciało mu się założyć mi dwa magnesy na szprychy, żeby sobie licznik poświrował:).

Tak czy owak. Jakem już po pracy po rower schodziła, to zbiegł za mną jakiś koleś, żeby mi powiedzieć, że znalazł taki czujnik i że to pewnie mój.

Starałam się nie rozdziawiać jakoś maksymalnie chapy ze zdziwienia.
Ale rozumiecie, u nas, w naszym złodziejskim kraju takie dziwy??

W ogóle klimat u mnie na tej MAKATAŁSKA STRIT lekuśko mnie rozpiernicza – ochroniarze nie burczą, nie fukają, a wręcz żywo się interesują tym rowerowaniem. I parkowaniem.

A wieczorasem się spinningowałam, choć wytworzył się na miejscu burdel, bo okazało się, że ja mam zastępstwo i jeszcze jakaś laska ma zastępstwo. O tej samej godzinie. Chyba się panu menaGIEru cuś pomaklasiło i, nie pamiętając, ustawił nas obie. Wyjście z sytuacji było jedno: KOLEKTYWNAJA RABOTA DAJE ŁUTSZE REZULTATY.

Poprowadziłyśmy zatem zajęcia obie i było ge-nial-nie. A mnie urzeka, jak ludzie naprawdę chcą współpracować i jak na przykład drę ryja, że mają jechać teraz na maxa, to naprawdę jadą na maxa. A jak zapuszczam kawałek o ten, o:

&ob=av2n

to oni nawet śpiewają to całe 'JA JA JA, ło ło ło!':)

Super.

Aaaaaaa, strajkujący związkowcy przy kancelarii premiera, wespół z policją i strażą miejską, w przepięknie debilny sposób blokują DDR na Ujazdowskich. Jeszcze pół kurna biedy, jak jadę w stronę Centrum, se zeskoczę z DDRa na ulicę. Ale co mam zrobić, jak jadę na Mokotów? Mam wejść w cudowny sposób w nieważkość? Czy może jechać na czołówkę pod prąd? Bym chciała ustalić i się dowiedzieć.



Dane wyjazdu:
122.32 km 6.50 km teren
05:28 h 22.38 km/h:
Maks. pr.:37.60 km/h
Temperatura:18.0
HR max:174 ( 88%)
HR avg:143 ( 72%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2834 kcal

A wszystko po to, żeby zeżreć grill

Sobota, 24 marca 2012 · dodano: 26.03.2012 | Komentarze 39

:D
To taki skrót myślowo-słowny. Jak „jeść wigilię”. Albo „wypić tylko lampkę”.

W każdym razie. Che w sobotę zrobiła ponad stówkę, włączając w to trening, żeby ze spokojnym sumieniem, podpiętym dla niepoznaki poprzez USB, nazajutrz wtranżolić w dobrym towarzystwie inaugurująco-nowy-sezon GRILL. Bo w Polsce nie jemy żarcia z grilla, tylko żremy grill.
Ja na przykład najbardziej lubię tę osmaloną kratkę.

Ale.

Wiadomo, co dzieje się w stolicy w weekend. Wylęga się lud korporacyjny i lezie na spacer/na gibanie się na megaciężkich holendrach pomalowanych w jakieś maki i chabry.

Ja jestem na takie współdzielenie dróg za MIĘTKA, toteż o dnienio-brzasko-świcie wylazłam na trening, żeby go we względnie świętym spokoju zrobić (spokój był, szkieł też było pod dostatkiem). Poza dziadkami na rowerach obwieszonych balonami rozdawanymi przy okazji otwarcia Mostu Północnego nie wkierwiał mnie prawie nikt (poza szkłami – wiadomo). I jak tylko skończyłam te swoje zapierdalacje szkitkami, uderzyłam z Bielan w stronę domu.

Niby miałam zmienić rower na Speca, ale wrodzone lenistwo oraz niechęć (organiczna) do procesu zmiany opon (ciągle Spec ma kolczaste „buty”) i jakieś straszne parcie na niespędzanie za wielu minut w domu, podczas gdy na zewnątrz takie SOŃCE, sprawiły, że koła maratonowe umieściłam se na plecaku i przymocowałam TRYTYTAMI w rozmiarze zwanym „krową” i na Centku pojechałam do AirBike na KEN, budząc po drodze niesamowitą sensację.

No bo jak facet wiezie ramę/amortyzator/koła/drugi rower na plecach, jadąc rowerem, to zdziwka nie ma. Ale babeczkę to się wytyka palcami jak tego misia na miarę naszych możliwości. Czułam się mniej więcej tak, jakbym jechała do cyrku, gdzie moje miejsce.

Na miejscu czekała na mnie Karolajna z Pioterem, ta pierwsza miała przymierzyć się do jakiegoś Specucha w jej rozmiarze, Pioter jej towarzyszył. Powiedzmy, że przymierzenie się udało, bo decyzja ostateczna nie zapadła. Zmilczę;).

Jednakowoż koła udało mi się zdesantować w serwisie, trafiły w ręce mojego ulubieńca Radzia, który wyznał mi kiedyś na swoją zgubę, że strasznie „lubi” zalewać tubelessy mleczkiem. Jakże zatem mogłam mu odmówić. Prawda.

Pogadałam jeszcze z Wojciem – niestety nieznośnie krótko, bo był WERY BIZI przy bidżi:) – i wybyłam z miasta w stronę Domu Złego. No bo kilosy do stówki same się nie dokręcą.

A pod konto nazajutrznego gryla, który opisał Goro:

&feature=related

Niezły gryl-song, który mam ambicję zrobić hymnem lata:D

Aaaaaaaaaa, wreszcie odkryłam kopytka, czyli kolana!:)