Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

>50 km

Dystans całkowity:26501.69 km (w terenie 4247.79 km; 16.03%)
Czas w ruchu:1265:01
Średnia prędkość:20.95 km/h
Maksymalna prędkość:1297.00 km/h
Suma podjazdów:62118 m
Maks. tętno maksymalne:196 (166 %)
Maks. tętno średnie:171 (127 %)
Suma kalorii:612046 kcal
Liczba aktywności:382
Średnio na aktywność:69.38 km i 3h 18m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
72.16 km 3.50 km teren
03:31 h 20.52 km/h:
Maks. pr.:39.67 km/h
Temperatura:2.0
HR max:176 ( 89%)
HR avg:145 ( 73%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1839 kcal

Pierwszy wiosenny deeeeszcz

Sobota, 10 marca 2012 · dodano: 21.03.2012 | Komentarze 1

Tyle mi opowie... A raczej: CAŁĄ RZYĆ MI ZMOCZYŁŁŁŁ (proszę to czytać, odpowiednio nucąc).

Wczoraj zmieniłam chwilowo branżę i zawód i pozostałam bezrowerowo w domu złym, gdzie: a) powinnam odespać całonocne filozoficzne rozmowy z rooterem podlane należycie i smakowicie, b) starałam się zminimalizować konieczności przemieszczania się Niewe po jego włościach, co by mu ulżyć w cierpieniu.

Wiecie, czasem po ludzku, trzeba człowiekowi podać pomocną dłoń, a w niej piwko:).

Dzięki zaledwie trzem godzinom snu nadawałam się dokładnie do niczego, a już na pewno nie do pójścia do pracy. Jak mam kwitnąć bezmyślnie i bezsilnie nad klawiaturą, niech to ma miejsce w domowym zaciszu.

I w zamian za ten wolny piątek do roboty wybyłam w sobotę (czasownik: WYPEŁZŁAM byłby bardziej wymowny i obrazujący) do pracy, zahaczając po drodze o mój własny dom. Skutki wypełznięcia były takie, że jakbym wylazła z domu złego zgodnie z zamierzeniami, o względnym poranku, zdążyłabym nawiać panu deszczu.

A tak nie zdążyłam i raz, że do domu zajechałam lekko podmoknięta, dwa: z domu do pracy mokra, i trzy: z pracy do domu złego egejn znów przemoczona do nitki trzymającej pampers w kolarskich spodenkach. Kapało mi nawet z rowerowej zawieszki na szyi.

Nie zdążyłam też złapać Radka, który nawiedził rekonwalescenta wtedy, gdy ja dłubałam moją robociznę, a który wybył z Wiktoroł wtedy, kiedy ja wychodziłam z pracy. Zero synchronizacji.

Żebym tak jeszcze uruchomiła myślenie i raczyła ominąć offroadowy szlak na Wyględach, dzięki temu DESZCZU zabagniony, to bym tak Centuriona nie skrzywdziła. Ale po co. Jak już się ujebać, to w trzystu procentach normy.

Po nocach będzie mi się śnić ten napędu zgrzyt.


Dane wyjazdu:
86.52 km 7.00 km teren
03:57 h 21.90 km/h:
Maks. pr.:46.31 km/h
Temperatura:-6.0
HR max:177 ( 90%)
HR avg:141 ( 71%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1644 kcal

W Dzień Kobiet możesz se uszkodzić nogę

Czwartek, 8 marca 2012 · dodano: 21.03.2012 | Komentarze 13

Możesz też zaznać wkurwa i zelżyć kogoś na przejeździe rowerowym, uprzywilejowanym dla cię zielonym światłem. Zelżenie polega na tym, że doganiasz gościa, który nadużywa swojej zielonej strzałki, ale jednocześnie niedoużywa mózgu, doganiasz go na jego czerwonym świetle, uświadamiasz w kilku żołnierskich, powiedzmy, że uprzejmych, słowach, konstatujesz, że nie dość, że jest tłusty jak locha, to jeszcze ślepy jak kret i w poczuciu tego, że jesteś zwykłym chamem, ale chamem z uczuciem ulgi pocinasz dalej.

Czemu nie ma tygodnia bez wkurwa na bezmózgich samochodziarzy, no czemu?

Możesz też prawie zgubić czujnik prędkości Suunto, stosunkowo nietani, a wszystko dzięki poprzecieranym TRYTYTKOM. W porę się zorientowałam, że mi coś hula po szpryszkach i że tylko chwila dzieli mnie od wyskoczenia z dwóch Jagiełłów za nowy szpej.


Po robocie śmignęłam na Dewajtis, a raczej na tamtejsą trasę rowerową nadwisłową, gdzie zwykle szczelam mój, jak już kiedyś nadmieniłam – niekoniecznie ulubiony – trening. Mam se tam taką pętlę, która mi idealnie wchodzi w ZAŁOŻENIA treningowe, napiertalam ją okrągłą godzinę i mam przy tym chęć albo się zrzygać, albo umrzeć. Tym razem jednak wiem, że dziś, tego dnia czeka mnie nagroda. Robiąc trzy ostatnie okrążenia wyczuwam, jak nieopodal, por Rurą leje się dla mnie świeżuśki izobronik, sponsorowany przez Niewe i Radzia:)

Piękny jest świat:).

Jak mi się tam spieszyło! Jakże bardzo przestał smakować mi ubogi izotonik z bidonu!

Trzymając się nakazanej strefy (mam zadatki na zawodnika albo na leszcza, jeszcze nie zdecydowałam, co wybiorę), dojechałam pod Rurę, gdzie chłopaki-krzyżaki czekali na mua. Został mi udzielony dniokobietowo tulipan sztuk jeden, którego w ramach wszystkich prawideł florystycznych umieściliśmy w szklanicy pełnej Królewskiego. Niewe gdzieś ma fotę tej nowoczesnej sztuki pielęgnowania roślin.

Świat jest piękny:).

Chłopaki w atmosferze owego święta i piwa (na jedno wychodzi) snuli plany zorganizowania kameralnego i cholernie trudnego maratonu (nie znam osoby, która zaliczy wszystkie punkty kontrolne i zdoła przyjechać na metę;)), izobronki mnożyły się na stole, w Radku jął budzić się coraz większy dzik, wobec czego stwierdzilliśmy, że czas się zbierać. Nie dlatego, że nam coś nie smakuje. Nie dlatego, że nam w takim towarzystwie źle.
Nie, nie, nie.
Dlatego, że pod Rurą znajdował się jeszcze jeden tulipan, konkretnie niemal uduszony w plecaku Radka („ciepło mu tam”) dla Dżulii, którą Radziu miał PO TRASIE cmoknąć, dniokobietowo we wukadce.

No to ruszamy [celowo zmieniam używany czas dla dynamizacji opowieści;)].

Z Radka robi się prawdziwy demon. Hamuje, zarzuca kołem, kołuje zarzutem, kopie napotykane kosze na śmieci i prawdopodobnie testuje twardość butów oraz napięcie sprężyny w pedale, no robi wszystko, czego sztuka nudnej jazdy na rowerze zakazuje.

Ku mojemu zaniepokojeniu rozstajemy się na Woli, Radek jedzie zrównać swoje namiary geograficzne z namiarami wukadki, która wiezie Dżuli, my jedziemy do Domu Złego.

Mnie potem całą drogę siedzi w głowie, jak ten szajbus dotarł tam, gdzie miał.

Pewną osobę za Lipkowem podkusza jazda do domu pożarówką. Tak ładnie sunęliśmy asfaltami, że musieliśmy to spierdolić. Pożarówka w Kampinosie jest podmarznięta, nas na niej rzuca, zatem prędkości rozwijamy żadne.

A mnie w wiosennych Foxowych rękawiczkach kostnieją łapy, pieką też uszy (bez rękawiczek) i dociera do mnie, że jest pan mrozik.

I bardzo dobrze, że jest.

Bo

Jedziemy mooooże 23 km/h. Max 24. Zatem nikt nie kozaczy, nie fika, nie zgrywa giero... NIE ZGRYWA RADKA. Może jednak trzeba było? Może trzeba było wypić więcej?

Bo.
Na zmrożonej, wyżłobionej koleinie Niewe wykurwia takiego kujawiaka, że ja wstrzymuję w mojej zajebistej klatce (uwaga, zdanie zawiera lokowanie produktu) oddech. Próbuję ogarnąć, co się stało i JAK, na miłość boga (wstawcie sobie tego, który Wam pasuje) się stało. Mija dobra chwila, jak Niewe przemawia do mnie i równie dobra chwila, jak ja wreszcie wypuszczam powietrze.

- Kurwa, mój kciuk – słyszę.

Kciuk? Ky-ciuk??? - se myślę, podświetlając lampiczką (Cat Eye – uwaga, zdanie zawiera lokowanie produktu) Niewowe kolano, radośnie odkryte przez rozdarte spodnie.

Podświetlam i oczom mym ukazuje się... Nie, nie Nokia (uwaga, wpis zawiera wiecie co wiecie czego). Ukazuje mi się płat skóromięsa, który stracił integralność z resztą kolana, otworzył się jak okienko, by zaprezentować światu łękotkę i inne skarby. Na chwilę zrobiło mi się błogo, ale zobaczyłam lekkie oszołomienie na twarzy Niewe i stwierdziłam, że jak ktoś ma tu być w szoku, to lepiej, żebym nie była to ja.

Proponuję wobec tego, żebyśmy przeszli ten brakujący (i niemały) dystans z buta, jednak ujemna temperatura sprawia, że jucha nie sika z kolana, mam nawet wrażenie, że znieczula to siedlisko bólu, dzięki czemu Niewe wsiada na rower i powoli kuśtykamy, pedałując, do domu.

Nie wiem już, ile telefonów wykonałam, ile miałam pomysłów, jak to załatwić, a dodam, że pomysłów niekoniecznie realnych, bo doświadczenia to ja wielkiego nie mam. Z państwową służbą zdrowia mam tyle do czynienia, co z produktem krajowym brutto Trynidadu i Tobago i totalnie nie posiadam pojęcia, od czego zacząć i gdzie jechać. I czym, bo przecież nie po piwie samochodem.

Szczęśliwie przyszedł mi do głowy Rooter, to którego dzwonię porą nieodpowiednią i który kwadrans później prowadzi do- i zeszpitalny dyliżans. Jesteś, Człowieniu, de best Człowień in da łorld!

Co działo się na oddziale, napisał u siebie Niewe, ja tylko dodam, że po powrocie do domu złego piliśmy z Rooterem za zdrowie Niewe, które teraz jest mu bardzo potrzebne. Piliśmy do samiuśkiego rana (o 6:30 otwierałam rooterowi bramę i sprzedawałam cmoka dziękczynnego) i do samego wykończenia zapasów.

Nie wiem, czy pomogło, ale przynajmniej próbowaliśmy:)

A kciuk bolał dlatego, że jakimś fantazyjnym, nieodgadnionym sposobem, Niewe ma pokruszoną kość paliczka. Pod samym paznokciem.

Przez jazdę z prędkością marną. Nie ogarniam tego.

Jeździ się bowiem Istebne, jakieś Dżałorki, zjeżdża z kamienistego Murowańca, a sprawność traci się na płaskim odcinku Kampinosu. Przekorne, nie? Przekorne.


Dane wyjazdu:
76.25 km 3.50 km teren
02:54 h 26.29 km/h:
Maks. pr.:53.33 km/h
Temperatura:5.0
HR max:177 ( 90%)
HR avg:137 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1483 kcal

A żebym to ja kurna pamiętała!

Środa, 7 marca 2012 · dodano: 21.03.2012 | Komentarze 0

Na pewno był trening. Na pewno szurałam do i z pracy. Na pewno na rowerze. Na sto procent z dobrą muzą w ucholcach.

Nowy Mesajah jest fajny, a jak! Bym na jakąś koncertową potupaję polazła;)



A nawet pojechałabym na bajsiklu, jak Mesa...DŻACH na okładce:)


Dane wyjazdu:
57.12 km 3.40 km teren
02:29 h 23.00 km/h:
Maks. pr.:43.41 km/h
Temperatura:5.0
HR max:160 ( 81%)
HR avg:132 ( 67%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1430 kcal

Żeby mi to było po raz przedostatni

Wtorek, 6 marca 2012 · dodano: 20.03.2012 | Komentarze 20

Jakoś tak się dziwnie płyty ziemskie układają, że jak mnie nachodzi na jęczenie i wkierwianie się na wszystko, że trenażer, że pod wiatr, że inne tanie wymówki, to wtedy wychodzę z domu o takiej godzinie, że napotykam chłopaka, który niedomaga z powodu choroby Heinego Medina, ma powykręcane dokładnie wszystko i kuśtyka. I napotykam na niego na szczęście, bo przez to do mojej pustej pały nadchodzi opamiętanie, przestaję skwierczeć, a moja koncentracja dotyczy starania, by jadąc dalej przed siebie wypatrzeć jakieś rosnące przy DDRze większych rozmiarów drzewo, którym będę mogła skosić swój debilny łeb.

Nie narzekamy, kurwa mać, jak naprawdę nie mamy ku temu powodów.

Poprzestałam na tym i pojechałam ustrzelić WRESZCIE N A ZEWNĄTRZ mój może niekoniecznie najbardziej ulubiony trening, ale po krótkiej, orzeźwiającej refleksji, którą macie w akapicie powyżej, zrobiłam go zadziwiająco chętnie.


I niech se wieje. Jeszcze niedawno pod Centrum Olimpijskie ZIMĄ zajeżdżali jacyś kosmici, zostawiali ślady na znak swojej obecności i zupełnie nadaremno, bo na chuj robienie śladów, jak i tak nikt zimą z istnienie rowerzy..., tfu, kurna! kosmitów nie wierzy. Jakby się wierzyło, odśnieżyłoby im się parking dla rowe... tfu, kurna! lądowisko dla latających spodków.

Do zobaczenia za rok, panie śniegu na parkingu dla rowerów pod obiektem sportowym © CheEvara




Ale.

NIE NARZEKAMY.

http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=QWdG2DKVWvY#!


No.


Dane wyjazdu:
130.21 km 20.00 km teren
05:37 h 23.18 km/h:
Maks. pr.:40.60 km/h
Temperatura:4.0
HR max:174 ( 88%)
HR avg:137 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2485 kcal

Mrozów nawiedzenie święt... tfu! Uchowaj Panie! ŚWIETNEJ! CheEvary:D

Niedziela, 4 marca 2012 · dodano: 19.03.2012 | Komentarze 18

Za ową wycieczkę dostałam od Wojtka opierdol:). Bo za długa i w ogóle ten tego. Wiedziałam, że tak będzie, nie konsultowałam moich zamiarów zatem, wierząc święcie w zasadę, że łatwiej uzyskać rozgrzeszenie niż pozwolenie.

Działa;)

Poza tym słońce świeciło tak, że byłam pewna, iż szczeznę, wybuchnę, wypatroszę kogoś/coś, jak nie spędzę w końcu całego dnia na rowerze/w towarzystwie rowerowym.

Wkurwiały mnie te ostatnie dni zwykłych dojazdów gdzieś, na ogół tylko do pracy, potrzebowałam dnia szwendania się, nawet jeśli miało to być szwendanie się pod wiatr.

Żeby ten dzień uznać za wypełniony jak należy, wstałam o brzasku, trening zrobiłam na trenażerze, bo ja na te swoje cuda mezocyklowe mam ustalone, wynalezione MOJE trasy, a wiedziałam, że tam, gdzie je zwykle cykam, będzie mi w związku z wypadem do Mrozów nie po drodze, rozstawiłam więc Tacxowe gówno, swoje przejechałam, po czym zrobiłam szybki przebiering, kąping, porwałam aparat i w drogę.

W Mrozach wiedziałam, że spotkam Niewe, Gora, Dżerrego i Radzia, zatem cel był jasny i klarowny – wychylić z chłopakami piwko. Wszyscy wiemy, jak brończyk smakuje po maratonie, wszyscy wiemy, że na zimowych edycjach Mazovii piwa, nie wiedzieć czemu, nie dystrybuują, postanowiłam zatem pozostać tą całą ZAJEBISTĄ CHE i z portfelem pełnym monet proszących o wymianę ich na buteleczki kilku zimnych przyjaciół, pojechałam w pełnym słońcu, hen przed siebie cholerną trasą na Mińsk Mazowiecki do Mrozów. Nie było źle, jeśli chodzi o samochody. Tylko trzem parchom należałby się karny kutas za wyprzedzanie na żyletkę.

Wiatr wiał mi w ryj, muzyczka w uchu świdrowała, słońce robiło wreszcie to, co do niego należy, czyli było, a ja radośnie młóciłam nożynami pod wiatr, przez wiochy (między innymi przez Mienię, która powitała mnie tabliczką MIENIA ROCKS!), wspominając, jak w tamtym roku prawiem na maraton w Mrozach się spóźniła;).

Zajechałam na metę maratonu, uprzednio napełniwszy plecak bursztynowym nektarem, przystanęłam, se przy barierkach, sprawdziłam w taczfonie, kto już na metę wjechał, kogo mam szukać, a na kogo jeszcze czekam i opstrykałam quarteza, który tym razem pełnił GŁOŚNO funkcję porządek-mana i opierdalał tych, którzy powinni zjechać na bok po tym, jak przyatakowali metę. Quartez totalnie mnię nie zauważył, uznałam zatem, że za taką potwarz pojadę mu po imieniu i wezwałam go do raportu.

Tu jeszcze nie wie, że świdrują go oczy samej Che:

Co ja paczę, oto quartez! © CheEvara


A tu fotę robi mi (nam) Pan Tata bmtwo:

Che tym razem w roli fotografera:) © CheEvara



Na metę pierwszy wpadł Radziu, kontent, że pierwszy, kontent jak cholera, nabuzowany satysfakcją i równie ufanzolony. Potem wbił Dżery, dalej Goro, ufanzolony już ponoć od początku maratonu (dlaczego, tłumaczy u siebie na blogu, polecam zapoznać się jednakowoż z moim demaskującym fakty komentarzem pod wpisem;)) i zawitał też Niewe, który jako jedyny uszanował to, co w tym moim małym plecaczkowym domku na plecach do tych jebanych Mrozów żem targała!

Spożył piwko nabożnie, tak, jak sobie to wymarzyłam, swoje notowania u mnie poprawił też Krzysiek Airbike'owy, który skorzystał z mojej piwnej gościnności i z butelczyny uronił również.

To lubię:)

Radek zadowolniony i ubłocony. Dżerry taki sam :D © CheEvara



Chłopaki z wypucowanymi sprzętami:D © CheEvara



Na metę wpadł również jakoś cuś wkurwiony obcy17, a że ja zmarzłam na tym postoju, bo trochę telepica temperaturowa była, zarządziłam, że chłopaki idą na zupę i ja – jak się okazało – też, bo Krzysiek oddał mi swój kuponik.

Ten Krzysiek:

Krzysiuńciu tralaluńciu:) © CheEvara



Przy stole jak to przy stole, nic się nie ukryje:

Zdjęcie ukradzione z Cyklopedii, a ukradzione Zbyszkowi Kowalskiemu - loff loff :) © CheEvara


Sączyliśmy, robiliśmy hałas i harmider i kusiliśmy brązowymi buteleczkami. Kusiliśmy tak, że Majka Busma aż stanęła nad naszym stołem i załkała żarłocznie nad naszym smacznie kasztelańskim losem. Gdyby przyszła wcześniej trafiłaby na całą butelę i bym jej tę butlę oddała. A na takie za późne przybywanie jest nawet ludowe powiedzenie, wobec czego Majce dostał się ino łyk.

Każdy z nas musiał się jakoś zebrać. Ja chciałam dzień na kołach spędzić, Niewe też, nawet obcykał trasę alternatywną do krajowej chyba dwójki, pożegnaliśmy się zatem z Radziem, Gorem i Dżerrym i podążyliśmy. Szlakami gdzieniegdzie mocno OFROŁDOWYMI, ale jak słusznie u siebie Niewe zauważył – lubię ja to:)

Kilka razy obkopaliśmy się w błocie, przekraczaliśmy też tory na dziko, grzęźliśmy w trawie i właśnie dlatego było zajebiście.

W Otwocku – z powodu dnia, który właśnie powoli uciekał – zdecydowaliśmy wsiąść w pociąg i dotrzeć do Zachodniego dworca i stamtąd jeszcze, znów na kołach – podążyć na Niewe ojczyzny łono.

Zmarzłam, zmęczyłam się, ale kurna. Co może być w życiu fajniejsze?


Dane wyjazdu:
66.74 km 0.00 km teren
02:44 h 24.42 km/h:
Maks. pr.:44.66 km/h
Temperatura:-1.0
HR max:181 ( 92%)
HR avg:157 ( 80%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1664 kcal
Rower:

Kolorki na zakwasiorki znów [nie napalajcie się, wpis mocno archeo;)]

Wtorek, 28 lutego 2012 · dodano: 13.03.2012 | Komentarze 6

Powyjazdowe i ponartowe. Ogólnego BOLENIA nabawiłam się od upadków, od wstawania, a raczej napinania mięśni przy próbach SUKCESYWNEGO wstawania, od pizgnięcia na stoku na zjazdówkach, a od tego ostatniego weszłam też w posiadanie sińców w liczbie TRZYSET, ale w największe osłupienie wprawiły mnie BOLENIA pleców i tricepsów – zapewne od nowicjuszowskiego szarpania za orczyk.

BTW leżanko pod orczykiem zaliczyłam i leżąc, widziałam już jak te czerwone talerze walą mnie po łbie, takim PAU, PAU, PAU.

No nic. Miałabym jeden ból więcej, o ile bym w ogóle dowiozła głowę po tym strzeleniu z orczyka.

Ponieważ Specka mam zakolcowanego, a zmiana opon to jest coś, do czego podchodzę z takim samym entuzjazmem, jak do rwania zęba, gastroskopii, polskiego komercyjnego kina, zaś Centi w serwisie jeszcze, robotę najechałam Kogą, czyli moją hipsterską kolarzówą. Rano się dało nią jechać, bo – jak wyrzekłam do Niewe: ,,zobacz, gównianą warszawską odwilż przetrwalim w górach – o dnieniu świeciło słońce, po którym to ślad pozostał po południu żaden, a wręcz sypnęło śniegiem, o czym od razu nadworni fejsbukowi sprawozdawcy pospieszyli donieść. Chyba se zamuruję okna, po co mi one, jak o wszystkim przeczytam na fejsie.

Najbardziej jednak krotochwilny okazał się mój Możan najulubieńszy, któren to też na cienieńkich oponkach wybył z chaty, a który to namawiał mnie do wspólnego powrotu z pracy, w ramach towarzyszenia se w niedoli. Wyzwał mnie bowiem w esemesie od ciot, które wystraszyły się śniego-deszczu, jak już se w domu suszyłam gacie, lacze i suty też, do kórych to przemokłam, a może mi zawilgły se strachu, bo parę razy kółeczko mi na ulicy poleciało.

Ja nie z tych, co z rowerem w komunikację wsiądą.

Ale z tych, co wysuszą lacze i pojadą na wąskich oponeczkach na siłownię, bo trza. Aha, aha.

Lajtowy mjuzik, co nie oznacza, że banalny:

&ob=av2e



Dane wyjazdu:
57.46 km 0.00 km teren
03:04 h 18.74 km/h:
Maks. pr.:46.60 km/h
Temperatura:2.0
HR max:171 ( 87%)
HR avg:113 ( 57%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1042 kcal
Rower:

Chyba powinnam dodać jeszcze jeden rower...

Środa, 22 lutego 2012 · dodano: 06.03.2012 | Komentarze 12

Choćby po to, żeby UMAIĆ należycie ten wpis, a tenże dotyczy tego, że całą przedwyjazdową (JUHU!!) środę spędziłam na mojej siedemnastoletniej szosie, pani Kodze Miyacie, którą kiedyś kupiłam za marny PINIONDZ w miasteczku Allegro na północy Mazowsza.

Koga jest wielka, jest wiekowa, ma oldskulowe siedzisko, manetki ma jeszcze na ramie i – co chyba najważniejsze – zapierdala jak trzeba. Me Like It.

I właśnie taki rower był mi na ten dzień potrzebny.
Bo raz, że Spec miał już zakolcowane koła, a po drugie miał nowiuśki napęd. Więc żal.
Bo dwa, że siąpiło i na ulicy mogłam liczyć tylko na syf.
Bo trzy, że musiałam załatwić trzysta rzeczy SZYBKO.

I nawet udało się całkiem ładnie załatwić owo szybko, bo wpadły w moje pazerne RUKI górskie buty Dżeka Łulfskina za caluśkie 150 złociszy. Promocja jakaś. Czasem po prostu kuooocham ten świat. Tym bardziej, że zostawiłam to na ostatnią chwilę i wiedziałam, że przyjdzie mi słoooono za to zabulić:).

Nawiedziłam jeszcze Karolajnę w jej robocie, gdzie napoiła mnie pierwszorzędną kawą, a ja usmarowałam jej biurowe krzesło swiom przemokniętym i zapiaszczonym zadem i tak wstępnie ogarnięta mogłam depnąć moją zapierdalającą jak trzeba Kogą do domu, tam dokończyć pakowanko i poczekać na Pana Niewe, z którym to postanowiliśmy odwilż spędzić w górach.
Kategoria >50 km


Dane wyjazdu:
60.15 km 0.00 km teren
03:14 h 18.60 km/h:
Maks. pr.:33.74 km/h
Temperatura:-1.0
HR max:167 ( 85%)
HR avg:129 ( 65%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1129 kcal

To była dopiero masakra, Panie Tytusie

Wtorek, 21 lutego 2012 · dodano: 05.03.2012 | Komentarze 6

Zaplanowałam sobie zrobienie wymianki. Wymęczyłam zatem dojazd do pracy Centurionem, a potem do Airbike i to był dramat. Jak jeszcze DO pracy dotarłam, młócąc nożynami na najlżejszych przełożeniach, tak PO robocie dojazd na KEN przypominał to jebane staczanie się kamienia temu Syzyfu na twarz wprost. Łańcuch wlokłam prawie pod rowerem, ZLATAŁ on co chwilę z zębatek i niewiele brakowało, żebym a) rozryczała się na środku Ursynowa, b) pizgnęła całym rowerem o któryś słup, c) zabiła gołymi ręcami pierwszą lepszą napotkaną osobę

Dotarłam do chłopaków wkurwiona jak sto pięćdziesiąt, nie pomogła nawet informacja o tym, że pobiłam rekord wyciągniętego łańcucha. Zostawiłam tę ruinę na wymianę wszystkiego, co pod to się kwalifikuje. Z ulgą, że nie muszę na nim wracać. Wkurw mi żyły rozsadzał.

Ale gdy z góry, ze swojej antresoli odezwał się Wojtas, którego – tak obstawiałam – miało nie być, trochę mi się samopo poprawiło. Na chwilę, bo zaraz potem zebrałam opierdol za jazdy w czwartej strefie. No to ładny mam wieczór:D
Udało mi się jednak Wojtkowi wypunktować powody, dla których WHY i PORKE czwarta strefa, udało się następnie zatem pośmiać i w całkiem CheEvarowym humorze zgarnęłam Speca z kapcioszkami okolcowanymi i pomknęłam do domu. Te kolce, ten Spec i ta Che czekają i odliczają. Jeszcze tylko jutro oglądam te kupska psie, usiane w całej stolicy, a potem baj baj, przebiśniegi, baj Warszawo, witajcie góry.

Powinny być to dwa wpisy, bo dwoma rowerami dzień przejechany, ale pertolę. Nie dam rady produkować się aż tak. Wpis przypisuję Specowi, bo powrót na nim można nazwać JAZDĄ. W przypadku Centka nie ośmieliłabym się.


Dane wyjazdu:
55.19 km 0.00 km teren
03:12 h 17.25 km/h:
Maks. pr.:37.44 km/h
Temperatura:-7.0
HR max:169 ( 86%)
HR avg:143 ( 72%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1564 kcal

Obliczyłam, że jak zrobię dziś 10 wpisów, to nadgonię z nimi

Poniedziałek, 13 lutego 2012 · dodano: 01.03.2012 | Komentarze 3

A jak zrobię dziś pięć i jutro pięć, to nadgonienie dokona się jutro. Jak dziś trzy, a jutro siedem, to też jutro. I właśnie dlatego nigdy nie zrozumiem matematyki. Wychodzi na to, że 3 = 5 i 7 też = 5. W dupie z takimi wyliczankami.

Ja wolę opcję, że 2+2= Madagaskar i kto mi zabroni tak myśleć? Może tylko Pani Mama. Zasadniczo się słucham. Zwłaszcza jak prosi mnie, żebym MAJĄC KLUCZE do chaty, nie napierdalała dzwonkiem:D
Otwierając jednicześnie drzwi posiadanymi kluczami.

A nie no. Teraz to wyszło, że się nie słucham. Jeden pies.
Dwa jest dwa, plus jest plus, a Madagaskar to nie Kontiki.

Poniedział, którego dotyczy wpis, był mroźny oraz za siedmioma rzekami, za dwiema górami i zbliżał mnię do pierdolnięcia Specem w rów jakiś. Czy ja we wszystkich rowerach (hue, hue, zaznaczam tu swoje burżujstwo, prawda) muszę mieć zryte napędy NARAZ JEDNOCZEŚNIE? Czy ja na przykład nie mogłabym dla starczej spokojności choć raz doświadczyć tego, że na tym świecie nie tylko chodzi o przerzutki? A na przykład o czyste sumienie?

Bardzo bym prosiła.

Teledyskowo podoba mi się to:






Dane wyjazdu:
56.86 km 0.00 km teren
02:55 h 19.49 km/h:
Maks. pr.:33.54 km/h
Temperatura:-12.0
HR max:166 ( 84%)
HR avg:141 ( 71%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1679 kcal

Skierowanko na odgruzowywanko

Wtorek, 31 stycznia 2012 · dodano: 14.02.2012 | Komentarze 13

O boziuńciu. Tego zadżebu w pracy nie da się opisać, nie ma określeń na to. Byłaby to SODOMIA I GOMORIA, gdyby był na to czas. A nie było.

Ale piknie dziękujuję tym, którzy się martwili, pisali, błagali, bym ja coś napisała. Byli też tacy, którzy błagali, żebym już nie pisała, pewnie i znalazły się też takie szuje, które ucieszyło, że ta NIEUPRZEJMA suka wreszcie przestała jeździć.

Nie ma kurwa tak łatwo, nie liczcie na to.
;)

Szkoda, że muszę o tych zajebistych mrozach pisać już w czasie przeszłym, ale w dzień, którego dotyczy ów wpis z porządnej, JEDYNEJ TAKIEJ zimy, z mrozów pozostała tylko tęsknota do nich. Minus cztery to jest taki mróz jak z obklaskiwania zabobonnie wszystkich kątów w mieszkaniu magia.

Dobrze, że przez te dwa tygodnie zapierdolu mój hiperinteligentny laptok zgrał cały internet na dysk, będę wiedzieć, co się działo.
I że mam mółwscałnta. W tym całym internecie i teraz na dysku. To wiem, że w ten wtorek, o którym szczelam właśnie wpisa, na pewno byłam w robocie i również nawiedziłam siłownię. Dobrze, że przemieszczam się niemal wyłącznie rowerem, to nie mam wątpliwości, czy jeździłam nim dwa tygodnie temu, czy nie.

Co więcej, mam Suunto, a ten nie kłamie (chyba mu założę fajnopejdża na fejsie).

Che is back in town, BITCHES!:D