Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

>50 km

Dystans całkowity:26501.69 km (w terenie 4247.79 km; 16.03%)
Czas w ruchu:1265:01
Średnia prędkość:20.95 km/h
Maksymalna prędkość:1297.00 km/h
Suma podjazdów:62118 m
Maks. tętno maksymalne:196 (166 %)
Maks. tętno średnie:171 (127 %)
Suma kalorii:612046 kcal
Liczba aktywności:382
Średnio na aktywność:69.38 km i 3h 18m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
83.40 km 31.00 km teren
04:39 h 17.94 km/h:
Maks. pr.:46.60 km/h
Temperatura:
HR max:179 ( 93%)
HR avg:133 ( 69%)
Podjazdy:384 m
Kalorie: 2046 kcal

Trening, trening, kuooooocham trening!

Sobota, 26 listopada 2011 · dodano: 28.11.2011 | Komentarze 17

I cały tydzień czekam na tę przejachę na rundzie w Jabłonnie. Im bliżej, tym ja bardziej strzygę uszami, a rower tarczami.

Oczywiście, wracam z tej rundy ze świadomością, ile mam jeszcze do nauczenia się i opanowania i jaką jestem dupą techniczną i że technika to wcale nie jest taka lipa, ale wracam tak nagrzana energią, że aż mnie trzęsie.

Raz, że rundka jest genialna, dwa – że mam fan nawet z moich błędów, trzy, że bawi mnie upokorzenie, na jakie się narażam.

Dziś też się wypierdaczyłam ze trzy razy – na sztywnym podjeździe. Oczywiście gloryfikując moją własną zajebistość, powiem, że to przez złe ustawienie Rockhoppa, a tak naprawdę przyznam (w tak zwanym nawiasie, czyli domyśle, czyli między słowami), że przez mój brak pojęcia.

Mam tam też taki zjazd, który wolę atakować z rozpędu, bo jak zaczynam się nad nim zastanawiać, to zjeżdżam jak ostatnia fizda (i pała).
Dziś Wojtek zorganizował udział w treningu też Wojtasa z totalbikes.pl i tenże udział wszyscy uznali za pomocny, bo na przykład z jednego takiego prostego zjazdu zrobił zadżebczy slalomowy drift. Krejzol, serio.

Z przejazdu rundą tydzień temu mam już filmik, Wojtek, zgrywając mi go na penadrajwena, orzekł, że jeżdżę jak PIJANY KRÓLIK. Czemu akurat królik?? No ale trzeźwa byłam też. Hm.

Jak oglądam owo nagranie, to Pani Mama ma ze mnie polewę, bo oglądając go, ryję ze śmiechu i wchodzę w zakręty. Tak. Siedzę przed kompem i to wtedy wchodzę w zakręty. Absolutny czad.

A ponieważ za tydzień treningu nie ma, ale to dobrze, bo ja wtedy siekam szkolenie spinningowe, jutro jadę na rundę egejn.
Mimo, że jestem pałą i dupą.

Strasznie szelmowski ten uśmieszek mi wyszedł;) © CheEvara



Jakby ktoś pytał, to jestem na jachcie.


Dane wyjazdu:
59.70 km 4.80 km teren
02:47 h 21.45 km/h:
Maks. pr.:34.90 km/h
Temperatura:2.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:137 ( 71%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1370 kcal

Walka z systemem

Czwartek, 24 listopada 2011 · dodano: 25.11.2011 | Komentarze 23

Dziś rano usłyszałam w radio grupę ŁEM i ich „Lest Krysmes” i pobiegłam do łazienki, by zszargać dorodnym womitem dobre imię porcelitu z Koła. Zaczyna się to „dżingobelowe” gówno. Znowu miliardy ulicznych Mikołajów będzie starało się wymusić na mnie, żebym bez efektu krwawiącego serca wysupłała z mego pugilaresu jakiś grosz na cudownie pomalowaną przez niejaką Annę Popek bombkę choinkową. Znowu ulicami przejdą hordy zamyślonych, a raczej niemyślących ludzkich yeti, goniących za okazjami i uniwersalnymi prezentami z półki zwanej „na odpierdol”, czyli gotowymi zestawami kosmetyków.

No i znowu dowiem się, kto gdzie mnie ma, ponieważ nic tak nie deklaruje „Acałychuj mnie obchodzisz” jak świąteczna e-kartka.

Tak mię to wszystko dziś przyszło do głowy, bo Starówka, Nowy Świat i Ujazdowskie już radośnie obwieszone lampiczkamki. Nie, żeby nie miało to klimatu, ale ja temu komercyjnemu procederowi, mówię stanowcze i zdecydowane RACZEJ NIE.

No, jestem skłonna zmienić zdanie, jeśli ktoś z Was zechce zapoznać się z moją listą potrzebnych mi prezentów. Prezentów dla mua, oczywiście. Świeczek zapachowych na niej nie ma.

Jestem na jachcie.


Dane wyjazdu:
67.80 km 4.60 km teren
03:09 h 21.52 km/h:
Maks. pr.:37.60 km/h
Temperatura:-1.0
HR max:174 ( 90%)
HR avg:146 ( 76%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1610 kcal

Się kurna bryknęłam Czarnego Stumpem

Środa, 23 listopada 2011 · dodano: 25.11.2011 | Komentarze 10

I go nienawidzę przeserdelecznie. I Czarnego, i jego Stumpa:). Pewnie znienawidziłabym bardziej (i Czarnego, i jego Stumpa), gdyby ten drugi był napompowany pode mnie. A na szczęście był nabity pod Marcina, więc na tej trasce od AirBike po wczesny Mokotów – że też Marcin zdzierżył, że tyyyyyle jadę na jego rowerze! – czułam się jak na regularnym hardtailu.

Tak se myślę, że jak już se sprawię szoskę, kolejną treningówkę, przełajkę, to zanabędę sobie takiego fulla. Jeszcze nie wymyśliłam, jak na to wszystko zarobię, ale nie bądźmy przyziemni, w marzeniach nie chodzi o to, aby się zamartwiać.

Kurna, chciałam jeszcze zjazdówkę jakąś.

No ale na razie se marzę i to bardzo konkretnie. A POTEM SIĘ ZOBACZY, po co to komplikować już teraz, nie?

Chce mi się w jakieś góry, choćby na dni cztery. Mogę nawet i z Centurionem tam poginać. Byle w góry.

O, i stukło mię DWAJŚCIA JEDEN tysięcy kaemów. Znaczy się, po prawdzie stukło już dawno, bo mam dwa niewrzucone wpisy, ale licznik przekręcił się dziś, zatem trzymam się tego, że STUKŁO dziś. Wpisujcie miasta.

Siedząc na koniu, rzecz jasna.


Dane wyjazdu:
55.30 km 6.00 km teren
02:34 h 21.55 km/h:
Maks. pr.:35.80 km/h
Temperatura:-1.0
HR max:170 ( 88%)
HR avg:139 ( 72%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1314 kcal

Plamy na słońcu

Wtorek, 22 listopada 2011 · dodano: 23.11.2011 | Komentarze 7

Przy minus jeden marzną paluchi. Marzli mi już na Ochocie, przez którą miałam kaprys wracać dziś do chaty, ale se pomyślałam „A, odbiję jeszcze na Bemowo, a potem się zobaczy”. I się zobaczyło.

A paluchi marzli dalej.

A ja zobaczyłam, że może jeszcze o Bielany zahaczę. Paluchi marzli.

No cóż, wrócę może już, rozpocznę ten proces. Paluchi swoje.

Na Żoliborzu dostałam też kryzysu w drugim garniturze paluchów.
Iti goł hooooołm! – skandowałam se pod nosem, piszcząc jak zziębniety labrador oczywiście.
Dobrze, że zadzwonił do mnie tomski, to na chwilę zapomniałam, że zgrzytam zębami.

Nowy KNŻcik:



a to tylko namiasteczka tego, co jest na płycie:)


Dane wyjazdu:
52.20 km 4.50 km teren
02:27 h 21.31 km/h:
Maks. pr.:35.80 km/h
Temperatura:3.0
HR max:165 ( 85%)
HR avg:134 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1144 kcal

Apel do wujka z Arabii Saudyjskiej:D

Poniedziałek, 21 listopada 2011 · dodano: 23.11.2011 | Komentarze 7

Bym coś tu na forum ogłosiła, ale w sumie poczekam, aż odbiorę insygnia. Będzie podkładka, będzie ogłoszenie;).

Póki co ogłaszam, że mój fantazyjnie działający Centurionowy Recon chowa się tak, że goluśkie golenie pozostawia, mili moi, na milimetrów 38. Zmierzyłam.

Jestem w tak zwanej kropce, bo przed zimą to nie mam chęci przekładać mu Rockhopperowej Reby, a z kolei zdobyty za Mazoviową dżeneralkę widelec waży tyle, co 1/5 Centka. Co oznacza, że jak nic zajebię się na tej mojej pseudotreningówce. Będzie idealna na siłownię, siłę se zrobię, bajceps, bez koksu, a nawet bez dabyl blasta.

Wy też widzicie, że wszelkie znaki na nieboskłonie (sklepieniu niebieskim, czy też remanen… zaraz, zaraz, wrrrrróć, FIRMAMENCIE!) mówią, że koniecznie muszę mieć jeszcze jeden rower? Najlepiej zupełnego sztywniaka?

Wujkuuuuuuuuuuuuuuuuuu (jak jest wołacz od wujek w języku arabskim?), sprzedaj no tę hektobaryłkę ropy i wyślij mię te diengi, nie bądź małym fiutkiem, noooooooooo! Przecież tego nie przepijęm, rower se kupię, dziadygo ty!


Joł fanki, joł stanki!





Dane wyjazdu:
81.60 km 35.00 km teren
04:22 h 18.69 km/h:
Maks. pr.:49.60 km/h
Temperatura:5.0
HR max:184 ( 95%)
HR avg:140 ( 72%)
Podjazdy:179 m
Kalorie: 1920 kcal

Miałam ci Jabłonnę/Jabłonną;)

Sobota, 19 listopada 2011 · dodano: 22.11.2011 | Komentarze 9

Choć weekend w Warszawie, było zajebiście. Znów trening w Jabłonnie pod okiem Wojtka, kilkakrotne przejechanie rundy (parę razy zaliczyłam zawał:D), moje parę wywrotek, dziwnym trafem, no kurna PRZYPADKIEM tuż przed Wojtkiem, który na kierze miał zamocowaną kamerę.

- Mamy to, przeanalizujemy, co tu się stało – zaśmiał się na to.

Nic się nie stało, po prostu jechała przed Tobą wołowa dupa, Wojciu;).

Zawsze mi się wydawało, że jak nie będę mojemu rowerowi przeszkadzała, to sam wybrnie z najgorszego szitu. Oczywiście upraszczam i nabijam się, ale te treningi tylko mi pokazują, ile czasu tracę na maratonach przez brak techniki i że technika to wcale nie jest lipa:). Mój dziadek zawsze mówił – i pewnie by, patrząc na mnie na tych treningach, tak powiedział – że albo psu dupy nie umiesz zawiązać, albo, że:
Tak to NIEUMIEJĘTNIE robisz…
No robię. Wiem to:).


Na trening pojechałam rzecz jasna na kołach, na kołach wróciłam, upierdalając sobie rower i dopiero co uprane buty w jakiejś rozlanej wzdłuż Modlińskiej zaprawie gipsowej. No łańcuch to mi tak nie zgrzytał od czasów pamiętnego Prezeso-Faścikowego maratonu w Mławie, gdzieśmy sprzęty załatwili już na etapie rozgrzewki.

Dostałam w pracy do testów bieliznę termoaktywną Iguany (czadowe opakowanie jak puszka) i jestem na tak. A nawet trzy razy na tak. Jestem nawet na yes, yes, yes. Koszulka pozostała suchutka, niestety wszystko co na niej, już nie. Będzie to jednakowoż miało ręce, nogi i ptaka po uzupełnieniu garderoby w inne profi-warstwy.
Tak czy siak, na koszulce zero śladu skatowania na rundzie.


Żeby ten dzień jakoś godnie zakończyć, wymknęłam się wieczorem na nocny krótki bajking, chyba po to, żeby przekonać się, że jest naprawdę ślisko – dwa razy rzuciło mi dupę na zakręcie, raz dość niebezpiecznie i… prawie odechciało mi się tych jebanych strusi. Nie wiem, jak ci kolesie popierniczają na szosówkach po czymś takim. Może kluczem jest to, że nie popierniczają, a zwyczajnie jadą.


Aaaaaaaa, nagranie filmiku z rundy, do którego Wojtek robił aż trzy podejścia NARESZCIE zakończone sukcesem. W czwartek wejdę w posiadanie kompromitującego mnie materiału;).
Kompromitującego mnie między innymi dlatego, że nie siedzę tam na koniu.


Dane wyjazdu:
57.60 km 4.50 km teren
02:53 h 19.98 km/h:
Maks. pr.:41.60 km/h
Temperatura:5.0
HR max:170 ( 88%)
HR avg:140 ( 72%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1487 kcal

No bo tak to kurna jest

Piątek, 18 listopada 2011 · dodano: 22.11.2011 | Komentarze 14

Powiem ja Wam coś na temat pewnego sortu ludzkiego.
Palacze.
Najwięksi syfiarze i pieprzeni egoiści. Najbardziej aroganccy chuje.
Nie wiem, dlaczego akurat teraz jestem tak na jebany dym przewrażliwiona, pewnie prawo kumulacji.
Staję na światłach, obok mnie paniusia. Z fają. I napierdala mi tym dymem.
Jadę se dedeerem, przede mną lezie matoł. I jara. Dostaję tym śmierdzącym gównem w twarz, próbując gnoja wyminąć.
Wchodzę do knajpy, przed knajpą szpaler zadżumionych. Nie mogą kurwa jarać trzy metry dalej w bok. Ja po przejściu muszę za to koniecznie cuchnąć. Bo są tępymi chujami.
Siedzę w robocie, z palenia wracają dwie laski. Śmierdzą kurwa mać z daleka. Aż mnie zatyka.
Czekam na kumpla na Polu Mokotowskim, w parku siedzi parka i napierdala jednego za drugim, przy czym żadne nie trudzi się, żeby wstać do kosza. Nakurwiają pod ławkę.

Zróbmy kopię zapasową tego świata i zacznijmy od nowa, bez tych uzależnionych, egoistycznych ciot, można prosić?
Albo powróćmy do tematu gett – skupmy tych śmierdzieli w jednym miejscu, niech sobie emitują tym gównem nawzajem.


Dane wyjazdu:
63.80 km 6.00 km teren
03:01 h 21.15 km/h:
Maks. pr.:39.40 km/h
Temperatura:4.0
HR max:171 ( 89%)
HR avg:133 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1493 kcal

Tytuł wpisu

Wtorek, 15 listopada 2011 · dodano: 21.11.2011 | Komentarze 4

Jakoś mnię w tych górach mniej stopy marzli. A patentów używam tych samych, czyli żadnych, ciągle jeszcze walczę, śmigając bez ochraniaczy.

Odpoczęłam w tych górach se ja, zregenerowałam się ja, ale żebym była tryskająca – oczywiście za przeproszeniem, dzieci zasłonić uszy, łby pospuszczać – szczęściem, to nie powiem, potrzebowałabym tam spędzić jeszcze z 52 tygodnie i myślę, że by mnię to ukontentowało. A przynajmniej powinno.

Póki co przeżywam rzeźnię na Centurionie, rzeźnię jego ciężkości, która jakby dramatyczniejszą jest po tym całym weekendzie na Rockhopperze. A jak śmiesznie mi amortyzator pracuje. W stanie tak zwanego – za przeproszeniem, dzieci zasłonić oczy, łby pospuszczać – spoczynku ma skoku 120 ememów, a w stanie – za przeproszeniem, rzecz jasna, dzieci wiedzą, co mają robić, łby też wiedzą, co robić – użycia ma skoku milimeNtrów może góra 6. Słownie SZEŚĆ.
Widział kto takie cuda?
A echo na to: uda, uda, uda...

Nie wiem, jak to się robi, że się teraz KULARZE odchudzają, na litość Boga mnie to się żreć ciągle chce (zwłaszcza, jak se o moskolach zakopiańskich przypomnę). Dla mnie jedyna szansa na schudnięcie to kurna chyba przespanie tego dowiosennego czasu.

To ja może posiedzę na koniu.
SIEDZĘ NA KONIU.


Dane wyjazdu:
53.00 km 30.00 km teren
03:24 h 15.59 km/h:
Maks. pr.:48.80 km/h
Temperatura:6.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:119 ( 61%)
Podjazdy:1238 m
Kalorie: 2173 kcal

Podjazd pod Murowaniec mamy murowany – czyli Zakopanex dej dwa!

Niedziela, 13 listopada 2011 · dodano: 21.11.2011 | Komentarze 17

Jak na nasze zupełnie niesportowe, niekolarskie zachowanie wieczoru ubiegłego, czyli szeroko pojętą pochochołowską REGENERAnCJĘ, stawilim się dnia drugiego na nogach własnych, jeszcze nieobutych w spdy, niemal zgodnie z planem.

Wszystko pewnie dlatego, że nie było tu Gora z przyległościami, ani rootera z jego drobiazgiem też. To oni tak nas nakłaniali do złego prowadzenia się w Dżałorkach. Serio! Poważka. Przecież w życiu bym Was nie wkręcała;).

No nikt inny tylko oni.

Podczas śniadania zrezygnowalim z jajecznicy (z wiadomym płynem ustrojowym – tak to już ze mną jest, że najpierw się mnie nienawidzi, ale jak już człowiek da mi szansę, jak już się odezwę, to kochają mnię miliony:D), ja sączyłam masakryczne ilości KAWECZKI i tęskniłam za moim domowym małym ekspresikiem. Do kaweczki. I strasznie mi się chciało…

KRUŁASANTÓW.

Ale Niewe powiedział, że taka KAWECZKA na krułasanty nie zasługuje i jadziem tam, gdzie podobno nieprzyjemnie się podjeżdża.

Zrezygnowałam z targania swojego aparatu, który wszak miał kartę pamięci, ale miał też gabaryt i właściwości Che-wkurwienne.

No to lu.
No to ziu.

Ja już nie pamiętam, czy Wojtek nam powiedział, że niewarto tam się pchać, na ten cały Murowaniec, czy powiedział, że męczarnia, ale da się, czy powiedział, że droga na Euro to to nie jest. Cokolwiek powiedział ZNIECHĘCAJĄCEGO, nas to zachęciło.

Tym razem zamiast w stronę Krokwi na rondzie odbilim w lewo, w stronę Cyrhli (coś jak nahleeee), dzięki umiejętnościom nawigacyjnym Niewego w mig (konkretnie w Mig-29) znaleźliśmy skręt na Murowaniec. I niemal już od samego podjazdu mieliśmy okazję dowiedzieć się, o co Wojtkowi chodziło:

Kamienie jak marzenia, są duże i małe;) © CheEvara


Nie, nie o to. Tu tylko zastanawiam się, gdzie jest woda, gdzie jest krzyż i gdzie jest, do cholery, orzełek, jak nie na koszulkach kadry?? No gdzie? No na pewno nie tam, gdzie się lampię;).

Wojtkowi natomiast chodziło o to:

Bywało lepiej, bywało gorzej, jak w Bollywood © CheEvara


Ale mimo to jedziemy sobie. Ale jedziemy!
Ciągle ale jedziemy.

Techniki by się więcej tu w ogóle przydało, bo niektóre kamienie były OBŚLIZGŁE i się uślizgiwały spod kół, co chwilami sprawiało, że doganiali nas spieszeni turyści, których zostawialiśmy z tyłu. Parę razy się z nimi przetasowaliśmy, na koniec zaś prawie się zaprzyjaźniliśmy – choć ja tak naprawdę znienawidziłam ich za to, że mogą iść dalej, na legalu. A my nie.

I w końcu ALE DOJECHALIŚMY.

Pięknie jeeeeeest;) © CheEvara


Jakoś tak nagle, wcześniej niż to wyliczyliśmy, oczom naszym ukazał się ten ów nasłoneczniony Murowaniec. A mnie, moim oczom wyobraźni ukazało się piwo. Wiadomo. Niewe zorientował się, o czym dumam i poczłapał po szklenicę. Jak mnie to ucieszyło! W sumie tak jak ten cały podjazd. I jak perspektywa zjazdu, TĄ SAMA TRASĄ, bo dalej przed siebie jechać nie mogliśmy, szlakiem nie tyle usianym zakazami dla ROWERZYZDÓW, co wąskim i zaludnionym. Dodatkowo mieliśmy słoneczną niedzielę, co gwarantowało niemal zetknięcie się z jakimś nadgorliwym strażnikiem, któremu na bank moja pyskata gęba by się nie spodobała. I może nie naplułby mi do jajecznicy, ale łaski zupełnej, ani niebieskiej też by nie okazał.

Szklenica piwa znacząco podnosi uroki krajobrazu:) © CheEvara


Ale zanim mieliśmy pocisnąć w dół, chciałam choć kapkie się ogrzać. Telepało mnie. No to wleźliśmy do środka.

- Winko grzane? – zapytałam Niewe.
- Szarlotkę? – odpowiedział pytaniem na pytanie, a zatem twierdząco, Niewe. Musieliśmy sprawić pani przy kasie niesamowitą radość, bo jeszcze w naszej obecności zaczęła nawoływać koleżankę:
- Halina! Halina, choć, coś ci pokażę! – wykrzyknęła do Haliny, a ja dopowiedziałam wesoło:
- Dwoje debili ci pokażę… - a pani najpierw zachichotała, a potem ochoczo zaprzeczyła. I jeszcze długo zaprzeczała. Zbyt niewiarygodnie zaprzeczała.

Poleźliśmy z naszymi darami do stołu i tu Wam powiem, jaka ja naiwna jestem. Se myślę: aaaa, winko, fajnie, miło, ciepło, se siądziem, czas nie guma, budzik nie sanki, majtki nie pokrzywa. No PIKABELO. I że fajną rzuciłam inicjatywę. Że to wino, ROZUMICIE

A cóżem usłyszała?

- ALE TY JESTEŚ DEMOTYWUJĄCA.

Powiedziała, a raczej palnął kuźwa Niewe.

Gad na własnej krwawicy wyhodowany! Aligator, pterodaktyl kuźwa!

Normalnie, GDYBYM BYŁA normalna, łezki by mi w oczach stanęły. Chlipnęłabym w rękaw jakiś. Napisałabym do Trybunału w Hadze. Oblałabym go tym cholernym winem! I ofukała jak dama, jak jakaś Alexis w Dynastii.

A ja tylko zarechotałam i siorbnęłam tego wina więcej.
No co?

Ja byłam motywująca już wtedy, jak ty na chleb mówiłeś tamburyn, synku – se pomyślałam z satysfakcją i siorbnęłam ponownie oraz zarechotałam też ponownie.

I w ten sposób zemściwszy się, wypiwszy radośnie winko, rzuciłam ochocze i MOTYWUJĄCE propozyszyn, że może byśmy już zjechali.

Uszczelniliśmy się w okolicach uszu, rak, i tak dalej i puściliśmy się – za przeproszeniem – w dół.

Do zjazdu gotowiiiii, staaaaart! © CheEvara


A zjazd był bolesny, oj, kurka wodna, bolesny. I nie, nie dlatego, że zimno. Bo to ręce nawalały od tego obtłukiwania po kamolach. Po dziesięciu minutach zjazdu zrezygnowałam z profilaktycznego trzymania paluchów na klamkach i pomyślałam, że… a nie powiem. Cenzura nie puści. Po prostu pomyślałam:

Puszczam klamki, a co! Żadne tam ladaco!

I zjeżdżałam dalej.

Niewe przy mua podziwu nie wyraził, postanowił brnąć dalej z tymi moimi wadami (a ja że winko, że miło, że ciepło, snif, snif!), a przynajmniej nie zmazywać swojego fułagra, fłaje, czy innego fopa i dopiero u siebie na blogasku napisał, że Che nawet na Murowańcu zajebista Che jest.

I zjechaliśmy. Nie jestem pewna, czy dowiozłam ze sobą wszystkie plomby, ale jeszcze do dziś mi się nogi trzęsą;).

I co teraz? Planu nie mamy. Znaczy się, mamy, bardzo prosty. Jedźmy tak se, żebyśmy mogli se powiedzieć „Ale jedziemy!”, A POTEM SIĘ ZOBACZY.
No to na azymut, na wschód!

A POTEM SIĘ ZOBACZY.

Widoki sprawiały, że brakowało tchu, a oczy pękały. I wiadomym jest, że zakazany szlak korcił. Tym bardziej, że niebawem miał nas zastać słońca zachód, orła cień, macicy tyłozgię… A nie, to nie tu.
Miało się zmierzchać.

U przechodzącego mimo nas turysty z… nie, nie z tragarzami, a z kijkami zasięgnęliśmy info o stanie zatłoczenia zakazanegO szlaku i stanie jego ZASTRAŻNICZENIA, ustaliliśmy, że ludzie raczej schodzą, po czym ja zapytałam pana z kijkami, jak szybko biega normalnie, a jak szybko z cudzym aparatem, bo chcieliśmy, żeby nam cyknął fotę. Koleś aż zapatrzył się (i tu znów naiwnie myślałam, że jestem fajna sama z siebie, ale nieeeee) na mnie… siedzącą na SPESZJALAJŹDZIE, na którym to skupiła się jego uwaga.
Karwa mać!;)

Aby do Rusinowej! © CheEvara


Zachęceni jego wskazówkami, wbiliśmy się na szlak. Zakazany szlak. Jechaliśmy akurat pod prąd wszystkim ludziom, schodzącym już na parking, dzięki temu mieliśmy łatwiej. Jakoś logicznie się gawiedź rozstępowała. Choć niektórzy ludzie prowadzący swoje dzieci to mnie intrygują swoim zaufaniem do kogoś, kto nagina na rowerze z przeciwka. A gdybym była tak morsem, który w okolicach cmentarzy pierwszego listopada nakurwiał ślepo w tłum?? No wybaczcie.

Znowu jest pięknie! © CheEvara


Tym fajniutkim terenkiem dojechaliśmy do Rusinowej Polany. Tam oczom naszym ukazało się w oddali koło rowerowe i kask. Naaaaasi tu są! Nasi! – pomyślałam radośnie. Nasi są, mimo zakazu tu są! – pomyślałam jeszcze radośniej. Podtuptaliśmy do sympatycznej parki, która jechała dokładnie odwrotnie niż my, pogadaliśmy, zasięgnęliśmy języka, pożegnaliśmy się z nimi, obfociliśmy się i landszaft:

I zaraz pociśniemy znów na zakazie;) © CheEvara


Stąd, o tutaj, posdrafjam was ciule!:) © CheEvara


i rozpoczęliśmy zjazd w kierunku kościoła w Witowie, a potem już samego Zakopca.
Niektórych bowiem kusił Paulaner w ajriszpabie. Inni mieli ochotę opędzlować moskole. Plan wykonano w stu procentach. Lawli dej egejn!

Żeby nie było - specjalnie dla euphorii - SIEDZĘ NA KONIU;)


Dane wyjazdu:
64.19 km 0.00 km teren
03:02 h 21.16 km/h:
Maks. pr.:43.60 km/h
Temperatura:3.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 42 m
Kalorie: kcal

Dziś jeszcze przeżyję, wszystko po to, by jutro, aby jutro, juuuutro...

Czwartek, 10 listopada 2011 · dodano: 17.11.2011 | Komentarze 7

Aby jutro umrzeć ze szczęścia, aaaaa, aaaa. I nie, nie dlatego, że dotrą do mnie hipertajne fotografie marszałka Piłsudskiego obracającego w atłasach moją prababkę (za pradziadka też bym się nie obraziła;)), co od razu uczyni mnie wyjątkową (oczywiście, wyjątkową BARDZIEJ), znaną, glamór i wintydż.

Nie oświadczy mi się też książę Monako, ale to w sumie dobrze, bo bycie żoną takiego wiązałoby się z żarciem ferrerorosze, chodzeniem w sukienkach z DEKOLDEM i w ogóle chodzeniem na OBCZASACH i to na takich, gdzie się już nie da zainstalować bloków do spdów. I w ogóle musiałam latać na jakieś party, gale, rauty, co samo w sobie najgorsze nie jest, ale na takich nadętych spędach nie podają piwa, a ja jestem niewódkowa, wino piję dwa razy w roku, chyba że osiem razy, to osiem.

I nie, nie zadzwoni do mnie książę Monako, żeby oświadczyć mi, że zapłaci mi SZEJSET tysia OJRO (tygodniowo) tylko za to, że oleję jego zaloty i odmówię chodzenia z nim na rauty z tym dekoldem i w tych obczasach.

Wszystko to ssie pałę perspektywie wyjazdu w góry i tam myśleniu o tym, jak bardzo okażę się NIEPODLEGŁA tatrzańskim wszędobylskim zakazom dla ROWERZYZDÓW;)

A tymczasem…

Tymczasem stwierdzam, że poranki są w zajebisty sposób rześkie. Oraz że nowy pulsometr, który sprezentował mi Niewe, pewnie (JAK NIC) zamiast trzystu parunastu Kasztelańskich lub podobnej ilości Monte - i to sprezentował mię chiba w ramach zagwarantowania sobie, że już nigdy nie będę dręczyć jego podjazdu, jego tuj ogrodowych, dalii, makolągwy i wieńczukrzewu - ten ów pulsometr nie tylko gra i tańczy, ale też czochra mnie za uchem, robi rano kanapki do pracy, przypomina o urodzinach Adama Mickiewicza i apeluje o pokój na świecie.
Troszkę tego sprzęta nie ogarniam, ale i tak jest supcio. I strasznie mnie peszy, onieśmiela i naprawdę chyba dam spokój tym Niewowym daliom.

Do domu wróciłam póóóóóźno, po supertajnym zgromadzeniu w męskim gronie. Lubię tak;). Lubię późne zgromadzenia;).
Późno wracać też lubię.

I siedzę na koniu.