Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
79.97 km 3.40 km teren
03:30 h 22.85 km/h:
Maks. pr.:44.60 km/h
Temperatura:14.0
HR max:161 ( 82%)
HR avg:130 ( 66%)
Podjazdy:343 m
Kalorie: 2395 kcal

Jestem głupia. Garminowo. Apdejt tegoż, iż jestem tłumokiem

Wtorek, 17 kwietnia 2012 · dodano: 18.04.2012 | Komentarze 10

Suunto mnie rozbisurmaniło opcją resetowania totalnie licznika i jechania wszystkiego od nowa, a nie w kolejnym okrążeniu. Moje domniemanie o własnej głupocie okołogarminowej bierze się z serwisu myconnect i tego, że ten ajm nat ogarning. Bo dajmy na to, że trening mi się zarejestrował w OBKRĄŻENIU piątym, ale wykresy widzę łączone, czyli dla całego dnia.

Aaaaaarggndfbgrumbl!

Nie rozumieć, nie rozumieć.
Jakby ktoś był miły i mię objaśnił, jak to rozparcelować, bym wielce zobowiązana piwko dziękczynne odstawiła.

W każdem bądź.

Bez muzyki jeździ się dziwnie. Trening bez muzyki też robi się dziwnie. O ile zwykle za motywację wystarczały mi ryki Rage Against The Machine, tak teraz musiałam sama się w myślach lżyć.

Na Bielanach, gdziem se podjeżdżała, spotkałam w sprinterskim przelocie Bogdana z Gerappy, który zapierdalał iście w jakimś tam towarzystwie. Wzbudziłam swym jestestwem ich radość (poznałam po okrzykach), ale na postój czasu nie miałam.

A po treningu pozwoliłam se na odwiedziny u Karolajny, zasadniczo przybyłam do niej po to, żeby się nawyzłośliwiać, JAK to w ogóle jest możliwe – kupić se rower i ANI razu jeszcze nim nie jeździć. Nie nagadałam się zbytnio. Karolajna zamknęła mi ryj fachowo . Zwiezionym od pepików piwkiem.

Zna mnie kurna trochę.

Plaga rowerowych Batmanów powróciła.

Ale największego kretyna spotkałam na Marszałkowskiej. Nie zniósł, że go wyprzedziłam i musiał, MUSIAŁ, bo by najpewniej inaczej się zesrał, wbić się autobusowi przed czoło ze środkowego pasa na prawy (po to, żeby za chwilę ten autobus i tak musiał go wyprzedzić), a chwilę później wjebać się na czerwonym między ludzi, którzy przy Świętokrzyskiej przełazili na pasach na swoim zielonym.

Suty więdną i opadają.



Pe.eS. Aaaaaaa! Zapomniałam byłam, a miałam pamiętać, żeby spytać. Ma ktuś z Was luźną, w sensie na zbyciu, sprawną, do sprzedania dosłownie JEDNĄ, BO PRAWĄ klamkomanetkę Shimano 105 na 9 przełożeń?

Bym chętnie odkupiła dodawszy do tego uścisk dłoni Che oraz piwo ode Che. Poratujta, jak możeta.



Dane wyjazdu:
46.24 km 11.51 km teren
02:11 h 21.18 km/h:
Maks. pr.:45.20 km/h
Temperatura:7.0
HR max:162 ( 82%)
HR avg:124 ( 63%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1391 kcal

A niedzielę odpuściłam

Poniedziałek, 16 kwietnia 2012 · dodano: 18.04.2012 | Komentarze 5

Czyli i ściganie się w – jak okazało się i co zresztą było do przewidzenia – błotnym Piasecznie i jazdę na rowerze w ogóle. Może mnie nie nakurwiało tak jak w sobotę, ale dyskomfort czułam. Zwłaszcza jak cudowna maź rzędu ketonalu ulotniła się i straciła na działaniu. Łatwo to rozpoznać po wytrzeszczu oczu, jakiego się doznaje w momencie uderzenia bólu po kilku godzinach błogiego NIEBOLENIA.

Do Piaseczna wybyłam jednakowoż – w cywilu i towarzysko z Panem Niewe i Panną Jego Hanną Tralalanną.

Której to pies-maskotka najadł się moją głową, kurtką i w ogóle ,,najadł się Ewą":D:D

Jakie to jest dziwne takie przybycie na maraton i nieściganie się. Czyli przybycie dla PACZANIA.

Wojtek, któregom spotkała przy Airbike’owych zawodnikach w sektorze chyba nie dowierzał, że ja, BETON przecież!, podjęłam taką desyżyn.

To nie ja, to moja, najwyraźniej autonomiczna, gira. Ona miała głos.

Dziś już było lepiej, paradoksalnie im bardziej wielki i wyraźny siniak, tym mniejszy ból. Jakiś tam ucisk mnie szarpie, ale dupę z siodła podniosę i pedałować tak mogę, co w sobotę w ogóle nie wchodziło w grę.
BĘDĘ ŻYĆ.

W drodze Z roboty dostałam w ryj TAKIM wiatrem – który rano najwyraźniej mnię pchał, bo jechało mi się nad wyraz wyśmienicie – że na nowo poczułam się upokorzona, na nowo odnalazłam swe miejsce na ziemi oraz odkryłam w swoich butach rzekę Drwęcę i zamiast czynić jakieś tam dokręcanie wracając z roboty o północy to średnio możliwe) SPIERDOLIŁAM do domu. Rzężąc z napędu zgrzytem niemiłosiernym. Z dwojga zjawisk atfom… amtofsd… KURWA! Z dwojga zjawisk pogodowych - wiatru i deszczu – bardziej nie trawię wiatru, ale jak dostanę w ryj promocją ‘ i jedno i drugie naraz’, to ja to serdecznie pozdrawiam. I czule też.


Dane wyjazdu:
49.10 km 5.60 km teren
02:27 h 20.04 km/h:
Maks. pr.:31.60 km/h
Temperatura:14.0
HR max:146 ( 74%)
HR avg:109 ( 55%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1291 kcal

Jaki ten Garmin mądry w sumie...

Sobota, 14 kwietnia 2012 · dodano: 17.04.2012 | Komentarze 13

Na dziś po wczorajszym jebnięciu (choć w sumie Wojtek nie brał go pod uwagę, rozpisując mi trening), a raczej po przepaleniu (raczej właśnie to Wojtek miał na myśli) miałam zaplanowaną godzinę kompensacji. Czyli jazdy takiej, jakiej nie umiem zupełnie zrobić.

Jazdy jak pizda.

Czyli w sumie jakby Wojtek przewidział, że się wyjebię... Skoro mi taki lajcik zaplanował.
Prorok jaki, czy co?

Ale wyszło na to, że dobrze, że prorok, bo niczego innego nie byłabym w stanie pojechać. Kolano miałam o poranku wielkości zmutowanego ziemniaka (z upraw GMO), dotarło do mnię, że spodenek przez łeb raczej nie założę, więc zanim wyjdę z domu, muszę odbyć tortury nacierania się tymi wszystkimi jebiącymi mentolem maziami. Mooooże po tym uda mię się przecisnąć nogawkie.

Bolało jakby sam Lucyfer mieszał tą moją girą w kotle z kamieniami piekielnymi.

Ale ciągle byłam nastawiona na jutrzejsze ściganie. Przy okazji tego kompensacyjnego treningu zamierzałam odebrać koło z Dereniowej, wszak POCZEBOWAŁAM go na ściganie w Piasecznie. Ponoć bez tylnego NIE ZA BARDZO pojedzie się maraton.

Planowałam też wstąpić se po drodze do bikergonii, czyli do Ergo po żelików kilka (wróbla ćwirka).

Dobrze, że to Mazowsze płaskie jednak.

Nie podjechałabym niczego dziś. Bolało – przyznam zupełnie nie w stylu w moim.

I takoż jechałam jak ta ciota dwa kaemy na godzinę, po żele zajechałam, ale Gochy nie było. I na Dereniową dotarłam znudzona jak po przeczytaniu rozkładu jazdy pekaesów z Małkinii do Działdowa z okresu dwóch lat i tam – na Dereniowej, a nie w Działdowie – czekało na mnie zalane koło i Słavciu, z którym miałam wrócić na Bródno.

Słavciu, jak to Słavciu – poprawił mię klocuchy w przednim heblu Speca (teoretycznie mógł mi powiedzieć, żebym turlała się na szczaw, bo on już grajdół niemal zamykał), wydał koło i namówiliśmy się tak, że ja lecę teraz na KEN pogadać z Wojtkiem, a Sławek zamyka sklepowe bordello bom bom i zgarnia mnie z KENu, skąd snujemy się na dom.

A u Wojtka... Takem czuła, że mi start odradzi, acz pozwolił zdać się na moje autoemołszen i samej nazajutrz zdecydować.
Ja se skrycie myślałam, że w sumie trasa płaska, podjeżdżać nie trzeba będzie, to może i bym to giga sieknęła.

Ale nie miałam za bardzo przełożenia na to, jak będzie mi się jechało jutro, nieco bardziej FASTER niż dziś. Trudno porównywać – nie wiem, nie znam się, może się mylę;)) - kompensację z wyścigiem. Coś mi majaczy w logice mego rozumowania.

Rzecz pozostawiliśmy otwartą, acz jak usłyszałam, że jak pojadę Piaseczno, to już nie Chorzele, które – choć w ubiegłym roku zjebałam, bo zgubiłam trasę – wspominam fajnie, bo były interwałowe, to już w sumie byłam pewna swojego ruchu.
Dziwnie tak w sumie cały tydzień nastawiać się na ściganie, trzęść kuprem ze zniecierpliwienia, a potem niemal dać se siana.

Choć... gdy wróciłam do domu, to spakowałam się jednakowoż jak na maraton.

A w temacie tytułowego Garmina. Rozdziewiczam EDŻA;) 705-tkę, staram się ogarnąć mnogość tego, co oferuje (tępa jestem jak tabaka... nie! Jak DWIE tabaki w rogu!), i jak już wgrałam tę dzisiejszą kompensację do serwisu, to urzekła mnie nazwa otwartego w przeglądarce okna z nim:

KOMPENSACJA WG CHEEVARA

:D

Czyli zamiast godziny, dwie i pół, no i kilka „wypadnięć” z żądanej strefy.

Taki to ja jestem beton i zapewniam Was – Wojtek zgadza się z tym z całą swoją mocą. Nawet w całej swojej profesjonalnej grzeczności nie stara się zamydlić mi oczu i zaprzeczać.


I znowu jechałam z kołem na plecaku, budząc powszechne zaciekawienie. Jak Batman lata z tą swoją kretyńską peleryną, to wszyscy ŁAŁują. A na mnie chapy zdziwione otwierają.


Dane wyjazdu:
76.54 km 0.00 km teren
03:22 h 22.73 km/h:
Maks. pr.:36.65 km/h
Temperatura:9.0
HR max:169 ( 86%)
HR avg:135 ( 68%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1525 kcal

No kyrfa, jak nie urok, to sraka!

Piątek, 13 kwietnia 2012 · dodano: 14.04.2012 | Komentarze 12

I do tego rzadka.
Zresztą sraczka to w ogóle paradoks. Bo i często, i rzadko.
W każdym razie.

Kimkolwiek chuju kostropaty jesteś, apeluję do ciebie; PRZESTAŃ DŹGAĆ MĄ LALECZKĘ ŁUBUDUBU!

Mam już naprawdę dosyć. Naprawdę.

Ten dzień byłby zajebisty. I w sumie był niemal do samego końca. No dobra, rano zmokłam ja jak sam skurwenson. Się uważa, że błotniki są pffff, to się moczy własny zad.

W drodze do pracy jednakowoż mi się w miarę wypogodziło i całkiem przyjemnie przemknęłam sobie na Makatałską. Acz targałam na plecaku koło Specowe do zalania, czemu dziwowali się wszyscy możliwi napotykani ludzie. W pracy żartowano, że można po prostu dętkę i pompkę wozić zamiast CAŁEGO ZAPASU.


Na zajeb w robo spuszczę litościwie zasłonę milczenia. Ledwiem zdążyła wyleźć tak, żeby dowieźć koło na serwis na Dereniową. Ale zdążyłam. Niniejszym ogłaszam, że Słavek jest the best Słavek in da world. Zwyczajnie po prostu oraz dlatego, że moja sztyca już nie robi z siodła kołowrotka. Co Słavek poxipolem sklei, żadna siła (mam nadzieję) nie rozklei;)
I w ogóle ogarnął mnię, jakby lubił i w ogóle jakby w porządku był, tak więc bomba.

Stamtąd udałam się na trening, na którym miałam se przejarać zwoje. Zalecenie wypłynęło na fali lekutkiego wkurwa Wojcia na moje jazdy nie treningowe:D Jak sądzę. Tak przeczuwam;).

Toteż z Dereniowej pomknęłam tam, gdzie zwykle katuję takie rzeczy, czyli na Miedzeszyński Wał. Na trasie od Siekierkałsky most po Falenicę.

Nawet byłam z siebie wielce zadowolona. Udało mi się zrobić treninga i taka kontenta z siebie uznałam, że już nie będę przekraczać Vistuli, żeby potem wrócić na prawą stronę miasta Gdańskim mostem, tylko przemknę sobie tymże Wałem i dokończę wytrzymałość. Wszystko było super do momentu pewnego.

Moja wina, bo cięłam za szybko. Moja wina, bo w amoku jakimś (może mam pneumo… te… no… pneumoamoki?) Nie zauważyłam jakiegoś betonowego wystawacza i wykurwiłam na nim kujawiaka całym swoim jestestwem.

Taka mnie refleksja w sumie teraz naszła, że z dzieciństwa zostało mi to, iż jak się wywalam, to zbieram się z podłoża jak najszybciej, ŻEBY NIKT NIE ZAUWAŻYŁ. Też tak macie? ;)

W każdym razie.
Choć krawężnik tego betonowego bezsensownego pizdryka najniższy nie był, dziurawy amor Centkowy przetrwał ten test. Gorzej ze mną. Zebrałam się z – szczerze mówiąc – lekkim trudem. Nakurwiało mnie lewe kolano, lewe biedro i lewy łokieć. Zrazu mi się przypomniało, jak z rooterem czekalim w szpitalu na Niewe, gdy ten sobie w Kampinosie kuku zrobił. Jedna taka szpitalna śmieszka, zobaczywszy Niewe obandażowanego na prawym kolanie i prawej dłoni, zażartowała:
- eeeeeeeee, to jeszcze CAŁĄ lewą stronę ma pan dobrą!

Zupełnie odwrotnie niż ja dziś.

Prawdziwie zmartwiłam się dopiero w domu, gdym spodenek przeciągnąć przez owo kolano nie mogła.
Przecie JA W NIEDZIELĘ MAM SIĘ ŚCIGAĆ W PIASECZNIE!
Przysmarowałam kikuta, owinęłam się taśmą;) opatrunkową i dopiero potem dobyłam telefonu. W sumie po nic. Jebł był wyświetlacz, a zatem jest pozamiatane. Na pękniętym nic nie zrobię. Cu-do-wnie.

Podsumowując ubiegły tydzień to tak:
- zepsuł mi się ekspres do kawy
- złapałam gumola w Centku i rozpirzyłam widelec
- posrały się klocki w Specu i złapałam w nim gumę: raz podczas treningu, drugi raz jadąc na trening
- no i teraz ten kujawiak na Wale. Sprzętowo-rowerowo nieszkodliwy, ale telefonu nie mam, tak? Mam za to zbite członki.
Gdzie ja mogę pisać o odwrócenie jebanej złej karmy? Bo to już jest trochę za dużo.

Trzynastego piątek, psia mać.


Dane wyjazdu:
74.95 km 3.60 km teren
03:08 h 23.92 km/h:
Maks. pr.:40.77 km/h
Temperatura:12.0
HR max:165 ( 84%)
HR avg:134 ( 68%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1305 kcal

Na czym tu trenować, oto jest pytanie

Czwartek, 12 kwietnia 2012 · dodano: 14.04.2012 | Komentarze 7

Wczoraj udowodniłam, że można Centurionem, to i dziś pojechałam trenować Centurionem. Tym bardziej, że ciągle nie ZNAJSZŁAM czasu na to, żeby zawieźć koło Specowe do ponownego zalania tym białym sziuwaksem.
A na fullu trenować nie umiem.

No to pojechałam tym Centim z ROZPYNKNIĘTYM amorem, raz że do pracy, dwa, że po pracy na trening i trzy, że potem na wiochy;).

Trening udał mi się tak, jak zwykle udaje mi się zgarnąć kumulację w lotto, czyli chujowo. Zasadniczo to jestem wkurwiona, zdemotywowana tymi wszystkimi ostatnimi fakapami i idzie mi jak brzydkiej dziwce w ładny słoneczny dzień, stojącej w towarzystwie ładniejszych nieco koleżanek.

Czyli nie idzie mi.
Zawzięłam się niejako okrutnie i uczyniłam, co zostało mi zadane. Wiem jednakowoż, że moje szkity nie są do takich zapierdalanek stworzone. Może trza im nowego softa wgrać, ALBOCO.


Po tych moich szalonych pętlach na Bielanach, pojechałam doczynić WYCZYMAŁOŚĆ, a w tym celu dobrze nadaje się szlak na Wiktorów. Sunie się tymi osadami statecznie, w tętnie w miarę stałym. A jak jeszcze wyjeżdża takiej zdrożonej Che na spotkanie Niewe, który dosiadł stęsknion roweru, to już w ogóle cymes.


Dane wyjazdu:
59.97 km 0.00 km teren
02:36 h 23.07 km/h:
Maks. pr.:40.99 km/h
Temperatura:8.0
HR max:173 ( 88%)
HR avg:136 ( 69%)
Podjazdy:314 m
Kalorie: 1130 kcal

Ryzyk-fizyk

Środa, 11 kwietnia 2012 · dodano: 12.04.2012 | Komentarze 20

Czy też rydzyk. Grzybek taki.
Poczucie obowiązku mam ewidentnie większe niż instynkt samozachowawczy. I najwidoczniej szczęścia mam też kapkę więcej niż rozumu.
Bo.
Na trening.
Pojechałam Centurionem. Którego amortyzator wygląda tak:

Jedna z trzech dziur, ta najbardziej spektakularna © CheEvara



No bo czym, fullem? Raz, że jak trzeba, to ja nim nie umiem jechać w zadanym tętnie, dwa to, podjazdy na nim są – delikatnie mówiąc – kurewsko upierdliwe.

A może ścigaczem z dziurą w oponie?

No nie.

Trudno, najwyżej się zabiję – ustaliłam plan na dziś i naprawdę, chciałabym móc raczej się zabić niż połamać. Wywaliłam ino łysą oponę z Centka, w której mieszkało se to:

Drucik-fiucik, kurna! © CheEvara


Zmieniłam zatem ogumienie i – jak to się mówi – z duszą na ramieniu pojechałam tłuc siłę. Byłam przekonana, że tam rozjebie się pode mną ten amortyzator, tym bardziej, że asfalt na Dewajtis na chwilę się kończy i przeradza w układany przez pijanych roboli dukt z płyt. I łomocze to wszystko pod człowiekiem.

Nic takiego się nie stało. Bardziej hałasowała rozczłonkowana sztyca niż coś działo się ze SZTUĆCEM. Zrobiłam tyle podjazdów, ile miałam maksymalnie, prawie zrzygałam się przez tę ciemność przed ÓCZMI i po wszystkim udałam się przed się.

Niemal po śmierć niechybną. I nie, nie z winy sprzętu. Z winy skurwysyna w samochodzie. Koleś na Reymonta przy stacji benzynowej zrobił taki manewr, że mnie niemal zamiótł pod siebie. Zawrócił swoim suvem używając do tego DDR-a, a raczej przejazdu rowerowego. Nie dowierzałam, co gość robi. Moja lampka naprawdę w trybie migającym napierdala, a ten jedzie na mnie. Do chuja pana, jestem przekonana, że nawet mnie nie zauważył. Umknęłam w krzaki, zdążywszy wcześniej porysować mu rogiem drzwi. Czyli było bardzo kontaktowo.

Jakiej ja kurwa mać agresji doznałam. Stwierdziwszy, że gość najpewniej jest najebany/naćpany, zebrałam się możliwie szybko z tych krzaków i poczyniłam nakurwianie za nim. Miałam w planie wyjąć go za wszarz z samochodu i oklepać mu ryj przy użyciu spdów. Niestety, szanse na rozładowanie emocji miałam marne, koleś zignorował czerwone i wyjechał na główną. Ja pierdolę.

Dużo trzeba, żebym się zniechęciła, ale teraz to kurwa jestem blisko.


Dane wyjazdu:
28.37 km 0.00 km teren
01:21 h 21.01 km/h:
Maks. pr.:34.58 km/h
Temperatura:8.0
HR max:162 ( 82%)
HR avg:136 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 629 kcal

Cielakiem do łoboty

Środa, 11 kwietnia 2012 · dodano: 12.04.2012 | Komentarze 2

Nie obrazi się, mam nadzieję. Mój fullik znaczy. Ale w sumie turlam się nim tak, jakbym BIEŻYŁA jakąś mućką. Średnio siedem na godzinę, ale w tym właśnie jest cała przyjemność, zwłaszcza gdy świeci słońce, jest cieplutko i tak właśnie pod lansik.

Cielak jest OK.

Zasadniczo to pojechałam na fullu we wkurwie, bo mleczko nie zalepiło dziury pogwoździowej (no w sumie trudno żeby) w ścigaczu, a Centek ma ten amor podziurawiony i brakuje mi siły wewnętrznej (morale mi poleciało przez te katastrofy awariowe) na szybkie wymyślenie, co z tym zrobić. Czakram działania mi się zablokował.

Raz, że nienawidzę szukać po necie części. Dwa to nienawidzę płacić dużo za coś, co nie raczyło ze mną skonsultować swojego zepsucia się. Jedno z drugim się łączy, a razem prowadzą do tego, że sterczę w miejscu. Od niedzieli siedemset razy zdołałabym ogarnąć ten amor, ale cierpliwości mam tyle, co chęci na to.

Ale już najbardziej na świecie, ale to naprawdę najbardziej NIENAWIDZĘ CZEKAĆ. Na kuriera, na zmianę statusu realizacji przesyłki, itepe. Nienawidzę. Zawsze mnie wkurwia, że w mojej sprawie nie zwołuje się specjalnego zespołu, który został oddelegowany do tego, by zajmować się tylko MNĄ. I dlatego też nie robię nic, a koło się zamyka.

Full został użyty także dlatego, że w Centurionie nie tylko amor nie działajet, ale też w przednim kole złowiłam DRUCIK, a zgodnie z czwartą zasadą termodynamiki pecha Che, zjebała mi się pompka i se dopiero musiałam nabyć.


Czy wspominałam już, jakie mam uczucia do takich „spontanicznych” zakupów rowerowych? Pewnie wspominałam, ale zdążyliście zapomnieć, więc odświeżę – takie zakupy mnie wkurwiają.



Nawet Rammstein nie jest w stanie rozładować mojego wkurwa.


Dane wyjazdu:
45.61 km 0.00 km teren
01:56 h 23.59 km/h:
Maks. pr.:44.60 km/h
Temperatura:9.0
HR max:161 ( 82%)
HR avg:137 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 957 kcal

Dlaczegóż, ja się pytam?

Wtorek, 10 kwietnia 2012 · dodano: 10.04.2012 | Komentarze 11

Czy dlatego, że dnia świętego nie święcę?

Czy może dlatego, iż dziś BLUŹNIŁAM na temat katastrofy smoleńskiej?

Czy zaś dlatego, że to wszystko odbywa się drogą dyfuzji i po prostu ten pech teraz przenika mnie, jutro przeniknie kogoś innego, na przykład Zygmunta Chajzera?

Czy może dlatego, że lżyłam publicznie kolegę z pracy (ale on to lubi i cieszy się)?

Kara boska?

Przypomnę, że urocza i upierdliwa seria rozpoczęła się od centkowej sztycy. Owa pielęgnuje własne biodra i obraca się po osi lewa-prawa. Drągal sztycy swoje, a część siodełkowa swoje. Da się przeżyć, pod warunkiem, że się dużo przeklina – w ramach katharsis doraźnego. Póki co.

Potem była guma i śmierć amortyzatora. W Centku. Posłałam Marcinowi dwie foty, jak ów widelec teraz wygląda, Marcin przyznał, że jest ze mnie dumny, pogratulował i zapewnił, że pierwsze miejsce w rankingu NISZCZYCIELI ciągle okupuję ja.

Następnie były (tego samego dnia, co guma i amor) klocki w Specu, a potem guma w Specu. Niewinna, bo mleczko uszczelniło.

Dziś DZIURY PO GWOŹDZIU mleczko nie dało rady uszczelnić. Zmierzałam se na siłownię i na nią nie dotarłam.

Może to był znak, że nie wiem, istniało realne zagrożenie, iż przygniecie mnie sztanga, spadnę z bieżni, alboco?

Teraz się z tego podśmiechuwkuję, chyba tylko dlatego, aby ukryć prawdziwe wkurwienie. Nowiuśka opona. Dopiero co zalany TJUBLES. Ledwiem jeden maraton zdążyła przejechać, no ja jebię, no!

Gdyby nie to, że jestem już za stara na \ zmianę pierdolca, rzuciłabym w chuj to pedałowanie po takim ciągu. Biorę urlop, siedzę w domu i wreszcie będę szczęśliwa. Będę żreć, grać w gry, oglądać Przepis na gwiazdy mast bi de kuchenne rewolucje, ale zanim to nastąpi, spalę te komponenty, które odważyły się odmówić mi posługi.


Dane wyjazdu:
97.97 km 12.30 km teren
04:14 h 23.14 km/h:
Maks. pr.:43.12 km/h
Temperatura:11.0
HR max:171 ( 87%)
HR avg:135 ( 68%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1901 kcal

O tym, że zamiera tradycja, która w sumie była ekstra

Poniedziałek, 9 kwietnia 2012 · dodano: 11.04.2012 | Komentarze 25

No normalnie nikt nie chlustał dziś wodą, a przynajmniej ja tego nie zoczyłam. Spodziewałam się, że już na własnym podwórku dostanę z wiadra. A tu nic. Jechałam na trening i też nic. Wróciłam z treningu i nadal ciągle posucha... Może ja już jestem za stara i po prostu tym emanuję, a przeto jestem mało atrakcyjna?

Jak żyć z tym, JAK?
Poczekam na oficjalną odpowiedź premiera.

Enyłej. Choć pizgało i wiało wybyłam na Wał Miedzeszyński, bo potrzebowałam spokoju. Czyli noł światła, noł fury. Opcji NOŁ WIATRWRYJ nie mogłam zaznaczyć, jakoś się nie zaklikiwała (niezły kombinat słowny). Dlatego też duło. Strasznie.

Ponieważ mam wielkiego rzyga na ludzkość, zwłaszcza tą rozlaną na duktach rowerowych, pocięłam se prawonadwiślańską terenówką. Tłumów może nie było, ale żarłoki przystołowe wylęgły i nawet tę ściechę okupowały. Wiem, wiem, po lewej stronie Wisły na pewno było gorzej, wiem.

Ale czy nie mogliby wylęgać kiedy indziej??

W każdym razie bądź.

Jadę se ja jadę i najsamwpierw spotykam Kostka z Airbike'a. Rozpoznajemy się po żółtych trykotach już z daleka, na mocy czego Kostek macha do mnie ręcyma z odległości pięćdziesięciu metrów. Przystanęlim, pogadalim i w sumie chłopak natchnął mnie do tego, że resztę treningu mogę strzelić w Lesie Bielańskim. Bo on tam śmigał. Pożegnaliśmy się zatem serdelecznie i każde z nas pojechało świecić żółcią teamową gdzie indziej.

Mykam dalej i na węźle dedeerowym przy moście Siekierkowskim spotykam AJEDNAKWOGÓLEJEŻDŻĄCEGO obcego17;). To był cios w moją teorię o tym, że tenże obcy nie jeździ, ino ściemnia, że jeździ. Teraz jechał, muszę potwierdzić, a jechał, a jechał tym swoim Trekiem, co to oponki cienieńkie posiadywa. No tośmy uderzyli w ploty. Bo skoro na/po maratonie okazji nie ma... To trzaby tu.

Stygnięcie jednak mało jest przyjemne, zwłaszcza gdy po lędźwiach duje, a człowiek tylko gada, a nie jedzie. Na mocy tego pożegnalim się, obcy17 z ewidentnym żalem (a jak nie, to mu wmówię, że tak i niech kurna tylko fiknie!;)) i pojechaliśmy tam, gdzie każde z nas miało jechać.

Ja tam, gdzie miałam swoje zrobić.

I to swoje zrobiłam, łatwe to nie było, bo wiało w sposób „i tak źle i tak niedobrze”, i jak już skończyłam, pojechałam tak, jak se zaplanowałam – do Bielańskiego, jadąc tą samą trasą, czego normalnie nie robię, ale tym razem nie chciałam ładować się tam, gdzie na spacerach będą wszyscy. Znowu spotkałam Kostka, który wracał.

A w Bielańskim zajebiście, lubię tam pohulać, choć w porównaniu do rundy w Jabłonnie to podjazdy i zakrętasy żadne. Niemniej jednak dokończyłam swoje ZAŁOŻENIA TRENINGOWE i wróciłam do domu na przepaking rzeczy oraz na znak-sygnał od Niewe, który miał wespół z Gorem i kim się w ogóle da, kręcić po Kampinosie.

Aha.
Jak kręcił, opowie on sam. Podobnie Goro. Chyba, że nie opowie, a na pewno nie na BS, bo rowerów to oni tego dnia raczej nie dotknęli;).

Przynajmniej rootera Burzy Sekend Syn będzie się miał w zdrowiu przez wszystkie swoje możliwe i dostępne wcielenia;).

Na mnie w Łajktoroł czekał jedynie zdrożony Niewe, a po chłopakach zostały tylko – ale przyznam, że epickie – legendy.

Pogrążam się w BULU I NADZIEJI, że mnie przy tym wszystkim nie było:D


Dane wyjazdu:
51.29 km 0.00 km teren
02:16 h 22.63 km/h:
Maks. pr.:34.20 km/h
Temperatura:1.0
HR max:165 ( 84%)
HR avg:131 ( 66%)
Podjazdy: m
Kalorie: 958 kcal

Nosz... Do ku%$y nędzy, ja %$#@*&%T

Niedziela, 8 kwietnia 2012 · dodano: 08.04.2012 | Komentarze 15

Ten piękny świąteczny dzień zaczęłam od rozjebania w torbie (z Bobem Marleyem na nadruku, może ma to znaczenie) sałatki, którą wiozłam, jadąc TRAMWAJEM (na który czekałam razem z Panią Matką godziny pół, kurwa go mać) do Karolajny. Własnoręcznie zdzierganej sałatki (przy okazji siekania której, upuściłam se na nogi kurwa mać tasak, się szczęśliwie TYLKO drasnęłam w łydkę.

[uwielbiam nagromadzenie słów 'która' i 'który' w jednym zdaniu]

Miodzio.
Acz ta część dnia jednakowoż była OK.

I w sumie mogła zwiastować uroczy ciąg dalszy, ale ewidentnie starałam się wyprzeć takie możliwości.

W każdem razie.

Wieczorem wylazłam na trening.

Najpierw Centurionem. Ujechałam cztery kilo od domu, kiedym usłyszała pizg i było po moim I TAK JUŻ sfatygowanym amortyzatorze. Wyjebało przy zacisku trzy dziury, skąd ulało się to, co normalnie sączyło się górą, a co myślałam, że jest zemstą niedoszłych byłych.

To, że przy tym wszystkim nie przeleciałam przez kierę, było efektem tylko tego, że wyregulowałam spdy tak, by mi bloki się tak łatwo nie wypinały, jak dupa jakąś. WSZCZYMAŁY mnie one w rowerze.

Zebrałam się - wywalona tak czy inaczej - z podłoża w lekutkim oszołomieniu, i chwila minęła, zanim dotarło do mnie, co się wydarzyło. Roztarłam OKIEĆ, kolano, po czym zaklęłam siarczyście i co. Używając roweru jak hulajnogi i wróciłam się do chaty.


Zatem przesiadka na Speca. Bo trening zrobić machen trzeba trza.

Wylazłam z domu. Niby minimalny ruch na ulicy. Tylko, że ci, którzy zostali, są zjebanymi mózgami w większości. Byłam również niemal pod domem, kiedym musiała użyć przez zjebanego mózga hampli. Dosyć brutalnie.

Nie będę pisać, dlaczego, bo chciałabym móc przeklinać na bieżąco, a opisem tejże sytuaNcji wykorzystałabym mój kwartalny zasób bluzgów. Co tam mój. MÓJ oraz zasób bluzgów całego cechu szewskiego. Nie wdam się zatem w szczegóły.

Niniejszym hamowaniem zgubiłam oba klocki hamulcowe w przednim zacisku. Z nimi było coś nie halo już tydzień temu w Otwocku, bo trochę wstrzymywały koło i tarły, jeśli rozumiecie, co mam na myśli.

Niby mało istotny ten przedni hamulec, ale woląc nie polegać tylko na jednym, wróciłam się do domu, założyłam inne klocki, wyregulowałam na tyle, żeby mnie wkurw nie rozjebał (tytanem cierpliwości nie jestem) i pojechałam robić moje UKOCHANE przyspieszenia.

I tak wykazałam się sporą determinacją – wracając się do domu DWA razy – i nie poddałam się, choć wszystko mi dawało sygnał, że dziś to NIE jest mój dzień. I miałam aż nadto pretekstów, żeby osrać ten trening, który lubię najmniej.

Prawda.

Mimo wsjo.
Pojechałam na Bielany. Tam gdzie se te moje pętle szczelam. Szczeliłam ich z czternastu dziesięć i…

I ZŁAPAŁAM GUMĘ



(tu se państwo sami wstawią odpowiednią kurwę z właściwą macią, bo ja sama się boję mojego słownictwa, które mi się dotąd zbiera w podniebieniu).


Sorry, ale w takich warunkach, przy takiej kumulacji NAWET mnie już się kurwa odechciało.

Trzeci raz podejścia robić nie będę. Tym bardziej o godzinie 22-giej.
Ja pierdolę, na koniec powiem.

Ja jebię.

Ja jebię po trzykroć, bo czekanie prawie pół godziny na autobus 114 spod Spójni jest bynajmniej rozkoszne zwłaszcza, jak jest prawie przymrozek, a ja kurwa stygnę.

Niniejszym nie dotarłam takoż na pępkowe, które rooter wyprawiał, gdyż narodził mi się dziś drugi Burzy Syn, w związku z czym przylazło mi do głowy, że rooteruńciu świętuje dziś, w Wielkanoc niejako, BURZE NARODZENIE.


Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa. Tyle mam do powiedzenia i nie omieszkałam to wyrzec.