Info

Więcej o mnie.


Moje rowery
licznik odwiedzin blog
Wykres roczny

Archiwum bloga
- 2015, Styczeń5 - 42
- 2013, Czerwiec5 - 9
- 2013, Maj10 - 24
- 2013, Kwiecień11 - 44
- 2013, Marzec10 - 43
- 2013, Luty4 - 14
- 2013, Styczeń4 - 33
- 2012, Grudzień3 - 8
- 2012, Listopad10 - 61
- 2012, Październik21 - 204
- 2012, Wrzesień26 - 157
- 2012, Sierpień23 - 128
- 2012, Lipiec25 - 174
- 2012, Czerwiec31 - 356
- 2012, Maj29 - 358
- 2012, Kwiecień30 - 378
- 2012, Marzec30 - 257
- 2012, Luty26 - 225
- 2012, Styczeń31 - 440
- 2011, Grudzień29 - 325
- 2011, Listopad30 - 303
- 2011, Październik30 - 314
- 2011, Wrzesień32 - 521
- 2011, Sierpień40 - 324
- 2011, Lipiec34 - 490
- 2011, Czerwiec33 - 815
- 2011, Maj31 - 636
- 2011, Kwiecień31 - 547
- 2011, Marzec36 - 543
- 2011, Luty38 - 426
- 2011, Styczeń37 - 194
Dane wyjazdu:
67.80 km
4.60 km teren
03:09 h
21.52 km/h:
Maks. pr.:37.60 km/h
Temperatura:-1.0
HR max:174 ( 90%)
HR avg:146 ( 76%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1610 kcal
Rower:Centurion Backfire 100
Się kurna bryknęłam Czarnego Stumpem
Środa, 23 listopada 2011 · dodano: 25.11.2011 | Komentarze 10
I go nienawidzę przeserdelecznie. I Czarnego, i jego Stumpa:). Pewnie znienawidziłabym bardziej (i Czarnego, i jego Stumpa), gdyby ten drugi był napompowany pode mnie. A na szczęście był nabity pod Marcina, więc na tej trasce od AirBike po wczesny Mokotów – że też Marcin zdzierżył, że tyyyyyle jadę na jego rowerze! – czułam się jak na regularnym hardtailu.Tak se myślę, że jak już se sprawię szoskę, kolejną treningówkę, przełajkę, to zanabędę sobie takiego fulla. Jeszcze nie wymyśliłam, jak na to wszystko zarobię, ale nie bądźmy przyziemni, w marzeniach nie chodzi o to, aby się zamartwiać.
Kurna, chciałam jeszcze zjazdówkę jakąś.
No ale na razie se marzę i to bardzo konkretnie. A POTEM SIĘ ZOBACZY, po co to komplikować już teraz, nie?
Chce mi się w jakieś góry, choćby na dni cztery. Mogę nawet i z Centurionem tam poginać. Byle w góry.
O, i stukło mię DWAJŚCIA JEDEN tysięcy kaemów. Znaczy się, po prawdzie stukło już dawno, bo mam dwa niewrzucone wpisy, ale licznik przekręcił się dziś, zatem trzymam się tego, że STUKŁO dziś. Wpisujcie miasta.
Siedząc na koniu, rzecz jasna.
Kategoria >50 km, nocna jazda też;), zwykły trip do lub z pracy
Dane wyjazdu:
55.30 km
6.00 km teren
02:34 h
21.55 km/h:
Maks. pr.:35.80 km/h
Temperatura:-1.0
HR max:170 ( 88%)
HR avg:139 ( 72%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1314 kcal
Rower:Centurion Backfire 100
Plamy na słońcu
Wtorek, 22 listopada 2011 · dodano: 23.11.2011 | Komentarze 7
Przy minus jeden marzną paluchi. Marzli mi już na Ochocie, przez którą miałam kaprys wracać dziś do chaty, ale se pomyślałam „A, odbiję jeszcze na Bemowo, a potem się zobaczy”. I się zobaczyło.A paluchi marzli dalej.
A ja zobaczyłam, że może jeszcze o Bielany zahaczę. Paluchi marzli.
No cóż, wrócę może już, rozpocznę ten proces. Paluchi swoje.
Na Żoliborzu dostałam też kryzysu w drugim garniturze paluchów.
Iti goł hooooołm! – skandowałam se pod nosem, piszcząc jak zziębniety labrador oczywiście.
Dobrze, że zadzwonił do mnie tomski, to na chwilę zapomniałam, że zgrzytam zębami.
Nowy KNŻcik:
a to tylko namiasteczka tego, co jest na płycie:)
Kategoria >50 km, całe goowno, a nie dystans;), nocna jazda też;), trening, zwykły trip do lub z pracy
Dane wyjazdu:
52.20 km
4.50 km teren
02:27 h
21.31 km/h:
Maks. pr.:35.80 km/h
Temperatura:3.0
HR max:165 ( 85%)
HR avg:134 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1144 kcal
Rower:Centurion Backfire 100
Apel do wujka z Arabii Saudyjskiej:D
Poniedziałek, 21 listopada 2011 · dodano: 23.11.2011 | Komentarze 7
Bym coś tu na forum ogłosiła, ale w sumie poczekam, aż odbiorę insygnia. Będzie podkładka, będzie ogłoszenie;).Póki co ogłaszam, że mój fantazyjnie działający Centurionowy Recon chowa się tak, że goluśkie golenie pozostawia, mili moi, na milimetrów 38. Zmierzyłam.
Jestem w tak zwanej kropce, bo przed zimą to nie mam chęci przekładać mu Rockhopperowej Reby, a z kolei zdobyty za Mazoviową dżeneralkę widelec waży tyle, co 1/5 Centka. Co oznacza, że jak nic zajebię się na tej mojej pseudotreningówce. Będzie idealna na siłownię, siłę se zrobię, bajceps, bez koksu, a nawet bez dabyl blasta.
Wy też widzicie, że wszelkie znaki na nieboskłonie (sklepieniu niebieskim, czy też remanen… zaraz, zaraz, wrrrrróć, FIRMAMENCIE!) mówią, że koniecznie muszę mieć jeszcze jeden rower? Najlepiej zupełnego sztywniaka?
Wujkuuuuuuuuuuuuuuuuuu (jak jest wołacz od wujek w języku arabskim?), sprzedaj no tę hektobaryłkę ropy i wyślij mię te diengi, nie bądź małym fiutkiem, noooooooooo! Przecież tego nie przepijęm, rower se kupię, dziadygo ty!
Joł fanki, joł stanki!
Kategoria >50 km, nocna jazda też;), trening, zwykły trip do lub z pracy
Dane wyjazdu:
48.50 km
0.00 km teren
02:24 h
20.21 km/h:
Maks. pr.:44.60 km/h
Temperatura:12.0
HR max:165 ( 85%)
HR avg:128 ( 66%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1311 kcal
Niedziela będzie...
Niedziela, 20 listopada 2011 · dodano: 23.11.2011 | Komentarze 14
No byłaby właściwie dla mnie, dla nas, dla wszystkich, dla diabła, dla ogarka, ogórka, patisona i kumkwatu, gdyby nie dwa czynniki. Niby miałam nigdzie nie wychodzić, bo Pani Mama zachorzała – dokładnie na ten sam sziteks, co Che w środę – i raczej wolałam jej doglądać i nawet właściwie ZNOWU odmówiłam tomskiemu wspólnego rajdowania po MPK (z tego, co czytam u niego, znowu wybrał Zalesie), gdy słońce tak mi wlazło do chaty przez okno (jakoś się przebiło przez te, no… szyby), że aż zaniemówiłam.- Wyskoczę na trzy godzinki, cooo??? - oznajmiłam bardziej niż zapytałam, piszcząc przy tym jak mały labrador, pozostawiając przy Pani Mamie baterię leków osłonowych, nieosłonowych, słoniowych, zasłoniętych, słonych, wszystkiego, co się kurna da na to kurestwo zastosować, wdziałam obciski i dałam dzidę na to słońce, na to 13 stopni.
Nastąpiła zaraz synchronizacja zegarków z Niewe i Goro, którzy nacierali na stolicę z Wiktorowa, mielim się – co wyjszło w drodze negocjacji – spotkać w legendarnym Bemolu. Dojechałam do nich i do towarzyszącej im Bikergonii, Goro miał wdziane na siebie swoje madżentowe trykoty (kłuuuuoooocham go w nich:D, kuoooocham jak biskupa;)), Niewe oczywiście powitał mnię ze szklenicą piwa, którą prawiem do dna osuszyła.
Prawie, bo mię szuja nie pozwoliła wychłeptać reszty. Wszyscy jednakowoż widzieli, w jakim jestem kryzysie, zgodniem zatem uchwalili, że wbijamy do środka legendarnego Bemola i robimy to, co potrafimy najlepiej: integrujemy się.
Było oczywiście wesoło, szkoda, że Goro z Gonią tak szybko się zmyli (wyszli razem, ja bym to przeanalizowała!), uznaliśmy z Niewe, że musimy trzymać poziom, dzierżyć honor nasz wszystkich, Bikestatsowych Alkoholików.
I zdzierżyliśmy go naprawdę godnie. Cieszyłam się, że nie mam do chaty tak przez lasy jak Niewe.
Ja nie wiem, jakim cudem znalazłam się jeszcze na koncercie My Riot w Stodole. Mam w kieszeni tajemniczy wydruk z kasy fiskalnej taksówki. Może to być tak zwana poszlaka.
Kategoria całe goowno, a nie dystans;), nocna jazda też;), pierd motyla, czyli mniej niż 50, trening
Dane wyjazdu:
81.60 km
35.00 km teren
04:22 h
18.69 km/h:
Maks. pr.:49.60 km/h
Temperatura:5.0
HR max:184 ( 95%)
HR avg:140 ( 72%)
Podjazdy:179 m
Kalorie: 1920 kcal
Miałam ci Jabłonnę/Jabłonną;)
Sobota, 19 listopada 2011 · dodano: 22.11.2011 | Komentarze 9
Choć weekend w Warszawie, było zajebiście. Znów trening w Jabłonnie pod okiem Wojtka, kilkakrotne przejechanie rundy (parę razy zaliczyłam zawał:D), moje parę wywrotek, dziwnym trafem, no kurna PRZYPADKIEM tuż przed Wojtkiem, który na kierze miał zamocowaną kamerę.- Mamy to, przeanalizujemy, co tu się stało – zaśmiał się na to.
Nic się nie stało, po prostu jechała przed Tobą wołowa dupa, Wojciu;).
Zawsze mi się wydawało, że jak nie będę mojemu rowerowi przeszkadzała, to sam wybrnie z najgorszego szitu. Oczywiście upraszczam i nabijam się, ale te treningi tylko mi pokazują, ile czasu tracę na maratonach przez brak techniki i że technika to wcale nie jest lipa:). Mój dziadek zawsze mówił – i pewnie by, patrząc na mnie na tych treningach, tak powiedział – że albo psu dupy nie umiesz zawiązać, albo, że:
Tak to NIEUMIEJĘTNIE robisz…
No robię. Wiem to:).
Na trening pojechałam rzecz jasna na kołach, na kołach wróciłam, upierdalając sobie rower i dopiero co uprane buty w jakiejś rozlanej wzdłuż Modlińskiej zaprawie gipsowej. No łańcuch to mi tak nie zgrzytał od czasów pamiętnego Prezeso-Faścikowego maratonu w Mławie, gdzieśmy sprzęty załatwili już na etapie rozgrzewki.
Dostałam w pracy do testów bieliznę termoaktywną Iguany (czadowe opakowanie jak puszka) i jestem na tak. A nawet trzy razy na tak. Jestem nawet na yes, yes, yes. Koszulka pozostała suchutka, niestety wszystko co na niej, już nie. Będzie to jednakowoż miało ręce, nogi i ptaka po uzupełnieniu garderoby w inne profi-warstwy.
Tak czy siak, na koszulce zero śladu skatowania na rundzie.
Żeby ten dzień jakoś godnie zakończyć, wymknęłam się wieczorem na nocny krótki bajking, chyba po to, żeby przekonać się, że jest naprawdę ślisko – dwa razy rzuciło mi dupę na zakręcie, raz dość niebezpiecznie i… prawie odechciało mi się tych jebanych strusi. Nie wiem, jak ci kolesie popierniczają na szosówkach po czymś takim. Może kluczem jest to, że nie popierniczają, a zwyczajnie jadą.
Aaaaaaaa, nagranie filmiku z rundy, do którego Wojtek robił aż trzy podejścia NARESZCIE zakończone sukcesem. W czwartek wejdę w posiadanie kompromitującego mnie materiału;).
Kompromitującego mnie między innymi dlatego, że nie siedzę tam na koniu.
Kategoria >50 km, nocna jazda też;), trening
Dane wyjazdu:
57.60 km
4.50 km teren
02:53 h
19.98 km/h:
Maks. pr.:41.60 km/h
Temperatura:5.0
HR max:170 ( 88%)
HR avg:140 ( 72%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1487 kcal
Rower:Centurion Backfire 100
No bo tak to kurna jest
Piątek, 18 listopada 2011 · dodano: 22.11.2011 | Komentarze 14
Powiem ja Wam coś na temat pewnego sortu ludzkiego.Palacze.
Najwięksi syfiarze i pieprzeni egoiści. Najbardziej aroganccy chuje.
Nie wiem, dlaczego akurat teraz jestem tak na jebany dym przewrażliwiona, pewnie prawo kumulacji.
Staję na światłach, obok mnie paniusia. Z fają. I napierdala mi tym dymem.
Jadę se dedeerem, przede mną lezie matoł. I jara. Dostaję tym śmierdzącym gównem w twarz, próbując gnoja wyminąć.
Wchodzę do knajpy, przed knajpą szpaler zadżumionych. Nie mogą kurwa jarać trzy metry dalej w bok. Ja po przejściu muszę za to koniecznie cuchnąć. Bo są tępymi chujami.
Siedzę w robocie, z palenia wracają dwie laski. Śmierdzą kurwa mać z daleka. Aż mnie zatyka.
Czekam na kumpla na Polu Mokotowskim, w parku siedzi parka i napierdala jednego za drugim, przy czym żadne nie trudzi się, żeby wstać do kosza. Nakurwiają pod ławkę.
Zróbmy kopię zapasową tego świata i zacznijmy od nowa, bez tych uzależnionych, egoistycznych ciot, można prosić?
Albo powróćmy do tematu gett – skupmy tych śmierdzieli w jednym miejscu, niech sobie emitują tym gównem nawzajem.
Kategoria >50 km, nocna jazda też;), zwykły trip do lub z pracy
Dane wyjazdu:
40.30 km
0.00 km teren
01:58 h
20.49 km/h:
Maks. pr.:38.40 km/h
Temperatura:3.0
HR max:176 ( 91%)
HR avg:141 ( 73%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1014 kcal
Rower:Centurion Backfire 100
Zaniemogła zdrożona
Czwartek, 17 listopada 2011 · dodano: 21.11.2011 | Komentarze 4
No to sobie przedłużyłam wolne. Jak mnię sieknęła wczoraj jakaś zaraza, to Panie pomiłuj! Myślałam se, że oto nadszedł kres żywota mego. Bez tchu, bez ducha, to Czewary szkielet! Takem się wczoraj czuła. Acz... korciło iść na rower, pomimo wszelkich objawów.Pan konował, do któregom KONTROLNIE dziś o poranku się zgłosiła stwierdził, że jestem w jego karierze pierwszym pacjentem (płci obojga), który w jeden dzień pokonał rotawirusy.
No, co firma, to firma. Może kluczem był to, że prawie cały dzień przespałam, a jak nie spałam, to zbierałam się, żeby zacząć ubierać obciski.
Jest zatem Che vs. Rotagówno 2:1.
Szkoda tylko, że mocy odzyskałam tyle, co w słoiku na najmniejszy przecier pomiNdorowy i właściwie nie powinnam zjawiać się we fabryce. Powiem tak: mniszek leśny żółtopławy miał spore szanse na dogonienie mnie. Tak się wlokłam bez mocy.
Jak po jednym dniu mam taką masakrę z formą, to ja ziękuję barso.
ziękuję.
barso.
SIEDZĘ
NA
KONIU.
Dane wyjazdu:
63.80 km
6.00 km teren
03:01 h
21.15 km/h:
Maks. pr.:39.40 km/h
Temperatura:4.0
HR max:171 ( 89%)
HR avg:133 ( 69%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1493 kcal
Rower:Centurion Backfire 100
Tytuł wpisu
Wtorek, 15 listopada 2011 · dodano: 21.11.2011 | Komentarze 4
Jakoś mnię w tych górach mniej stopy marzli. A patentów używam tych samych, czyli żadnych, ciągle jeszcze walczę, śmigając bez ochraniaczy.Odpoczęłam w tych górach se ja, zregenerowałam się ja, ale żebym była tryskająca – oczywiście za przeproszeniem, dzieci zasłonić uszy, łby pospuszczać – szczęściem, to nie powiem, potrzebowałabym tam spędzić jeszcze z 52 tygodnie i myślę, że by mnię to ukontentowało. A przynajmniej powinno.
Póki co przeżywam rzeźnię na Centurionie, rzeźnię jego ciężkości, która jakby dramatyczniejszą jest po tym całym weekendzie na Rockhopperze. A jak śmiesznie mi amortyzator pracuje. W stanie tak zwanego – za przeproszeniem, dzieci zasłonić oczy, łby pospuszczać – spoczynku ma skoku 120 ememów, a w stanie – za przeproszeniem, rzecz jasna, dzieci wiedzą, co mają robić, łby też wiedzą, co robić – użycia ma skoku milimeNtrów może góra 6. Słownie SZEŚĆ.
Widział kto takie cuda?
A echo na to: uda, uda, uda...
Nie wiem, jak to się robi, że się teraz KULARZE odchudzają, na litość Boga mnie to się żreć ciągle chce (zwłaszcza, jak se o moskolach zakopiańskich przypomnę). Dla mnie jedyna szansa na schudnięcie to kurna chyba przespanie tego dowiosennego czasu.
To ja może posiedzę na koniu.
SIEDZĘ NA KONIU.
Dane wyjazdu:
19.30 km
19.30 km teren
02:55 h
6.62 km/h:
Maks. pr.:44.40 km/h
Temperatura:2.0
HR max:155 ( 80%)
HR avg:113 ( 58%)
Podjazdy:882 m
Kalorie: 1396 kcal
Słowacki szlabanT czyli nowa jakość, czyli górex dej trzeci i niestety de last łan.
Poniedziałek, 14 listopada 2011 · dodano: 21.11.2011 | Komentarze 14
Gdzie tu pojeździć? I to na legalu? Tak żeby było jak się należy się, a zatem zacnie? I żeby się nie powtarzało?SłowaNcja. Tylko tam!
Czasu mieliśmy mało, bo tego dnia - trzeciego - musielim wracać. Niektórzy na dzień trzeci mają zadanie zmartwychwstania, inni trzeciego dnia dopiero trzeźwieją, jeszcze inni trzeciego dnia odkrywają, że jest środa i czas przygotować się do weekendu, czyli uczcić małą sobotę. Czyli się nachlać.
No różne są koncepcje.
Moja była taka, że muszę nazajutrz do roboty i dziwnym trafem pokryła się z tym, co miał w planach Niewe.
Ale że nie jesteśmy małe fiutki, postanowiliśmy ten dzień spożytkować należycie. Czyli rowerowo. Bez najmniejszego losowania palcem po mapie ustalilim, że Dolina Białej Wody to będzie właśnie to, o co chodzi w tym życiu, wszechświecie i całej kurna reszcie tego kultu maczo, skórzanych kurtek, rolexów, amortyzowanych kadilaków, ZAPIEKANEK i mąki nie z pierwowo sorta.
O to bowiem się rozchodzi.
No i wybralim się. Ja Tatrzańską Łomnicę znałam wcześniej z imprezy (lutowej chyba) Red Bulla „Zjazd Na Krechę”, ale wtedy był śnieg, ja nie miałam roweru, zdupytaktrochę.
Teraz mogłam se choć z rowerem pomarzyć, że może kiedyś, łans apone tajm:D
W miarę, jakeśmy zmierzali w tamte stranice samochodem, oczom naszym ukazywał się las masywów górskich. Co bardziej przytkani wizualnie (ja) powtarzali (bo są jednocześnie lekko zdebileni): O JAAAAAAAAAAAAAAA.
Na przemian z:
ALE JEDZIEMY.
Zanim jednak wniknęliśmy w SłowaNcję, napotkaliśmy – jeszcze pod Zakopcem – stacjonującą w rowie białą skodę. Aż zawróciliśmy, ku spełnionym nadziejom Czecha, który tężę skodą stoczył się do rowu (o ile pamiętam, zeznał, że auto DOSTAŁO SUWA, co, mówiąc nam, kreślił ręką gest sygnalizujący poślizg). Wstępny rzut okiem pozwolił osądzić, że wyciąganie skodziny jest chorym pomysłem, ale mocno zszokowany Czech się uparł. Niewe nie kłócił się, rzucił się na pomoc, skoro taka była wola czeska.
Mam wrażenie, że więcej szkód se narobił tym całym chceniem wyciągnięcia fury z rowu.
Przebiegła mnię przez łeb taka refleksja, że warto było rano ślimaczyć się kapinkę przy pakowaniu, inaczej mielibyśmy pana Czecha na masce. Choć ja nie mam nic przeciwko Czechom, oczywiście.
Pan Czech w szoku się zmył do jakiegoś nadjechanego samochodu, słowem do nas nie pisnął, ani że dzięki za chęci, ani, że „achuj z takim waszym wyciąganiem”, ani „chodźcie na piwo, ja już przed jazdą się nagrzałem, nie bądźcie gorsi”. Nic. Po prostu dał dyla.
No to my też.
Tym bardziej, że ja słyszałam popiskiwanie gór, które nas nawoływały. Rowerów, które już chciały wyskoczyć z bagażnika. Moich nóg. I w ogóle. Cały bajkstats zresztą piszczał, żebyśmy już pojeździli, żeby potem było, co poczytać.
No to na parkingu zaparczylim, wsprzęglilim sprzęty iiiiii zaczęliśmy od podjazdu. Bez żadnej rozgrzewki. Niektórzy wdrapali się kawałek pod górę i… musieli się wrócić po bidon (i ZAPIEKANKI) . Ja powinnam mieć kapkę mniejsze przewyższenie. Bo ja o swoim bidonie pamiętałam:D.
A podjazd zaczął się o tak:

Nowa jakość, oczywiście nie polska© CheEvara

Ciekawe, czy w drugą stronę jest tak samo wygięty:)© CheEvara

Tu jeszcze nie wiem, co nas czeka, ale jakby przeczuwam:D© CheEvara
Ponieważ zaplanowaliśmy sobie wszystko bardzo niedokładnie, czyli w ogóle, podjęliśmy podjazd od razu na Białe Pleso, które okazało się po kilku radosnych kilometrach NIEZDOBYWALNE Z SIODŁA. Obok siodła tak. Z rowerem na plecach i owszem. Z plecami na rowerze też. Bywało i owszem, że można było przejechać 15 metrów, po czym z ziemi wyrastały narzutowe głazy, które to (tępe cioty) nie wiedziały, KTO PO NICH STĄPA i nie ustępowały. No i znowu trzeba było zad z siodła zsadzić. A potem było już tak, że w ogóle nie było szansy zad na siodło posadzić.

To akurat jest względnie lajtowy odcinek, chyba jeszcze gdzieś na dole;)© CheEvara
Jeśli my, wiedząc, no mając już ten obraz, że coś jest absolutnie niepodjeżdżalne, napieramy mimo wszystko, to wy wiedzcie, że macie do czynienia z TROGLODYTAMI. Umysłowymi.

Nie są to Kolorki na jęzorki, ale też lód:)© CheEvara
Albowiem gdyż. Ponieważ zaplanowaliśmy sobie wszystko bardzo niedokładnie, czyli w ogóle, nie wiedzieliśmy, co nam da to PODEJŚCIE pod Białe Pleso. I czy czerwony szlak, który stamtąd prowadził do Zelenego, nie będzie dokładnie tak samo GŁAZIZDY. Ale twardo brnęliśmy OBOK SIODŁA na Białe. Po to, bym JA, która to przecież jestem DEMOTYWUJĄCA, na cały kilometr przed końcem tej chorej wędrówki (chorej, ale jednakowoż twardej i bezkompromisowej) powiedzieć sobie w głowie:
CZYŚ TY, CHE, DO RESZTY JUŻ OCHUJAŁA POD WIECZÓR NA TYM POŁUDNIU??
Po czym przekazałam Niewemu rozwinięcie słowne tego skrótu myślowego. Że jest godzina taka i taka, my idziemy, a nie jeździmy, nie wiemy, co będzie na czerwonym i po jakiż kurwens nam te rowery, bajceps robimy, nosząc je, czy co??

Tu moja głopota przestała przerastać głupotę Niewe;)© CheEvara
Choć jestem DEMOTYWUJĄCA, przyznano mi rację. Najgłośniej rację przyznałam sobie ja sama, potem Niewe mi przyznał, Buka, która błyskała oczami zza wyłysiałych konarów tez przyznała. No to odwrót. Kamienie, a raczej głazy okazały się nie tylko niepodjeżdżalne, ale też niezjeżdżalne. No dobra. Jak ktoś nie ma zębów, kolan, łokci i głowy do urwania, pewnie by napierał w dół, pozbawiając się przy najbliższym błyskającym złym zezem kamulcu także szyi i miednicy.
Ja wolałam ze wszystkimi – za przeproszeniem – członkami wrócić do stolicy.

I tu już schodzimy - bez Buki, burzy śnieżnej, niedźwiedzia i Niemców© CheEvara
Zleźliśmy w dół ku rozwidleniu, gdzie nadszedł leśny ekshibicjonista przebrany za słowackiego leśnika, który to nie tylko był zboczeńcem, ale jeszcze pokierował nas na szlak na Zelene Pleso. Skutecznie pokierował. Szlak też usiany był kamieniami, które rozmiarami – w porównaniu do tamtych jebanych meteorów – raczej stanowiły miał. Były też sypkie, kłótliwe i kłopotliwe, ale pomagały w pracy nad techniką, nad balansem ciała, co mam nadzieję, Wojtek uzna mi za trening, jako i wczorajszy podjazd pod Murowaniec (zjazd kurna zresztą także;)).

Tu przynajmniej da się siedzieć na kon... yyy... rowerze:)© CheEvara
Im byliśmy wyżej, tym częściej kamulce scalał lód, powstały chyba od parującego potoku. Praw fizyki pan nie zmienisz, nie bądź pan głąb. W końcu zrobiło się tak, że o kamieniach zapomnieli wszyscy i mieliśmy przed sobą odcinki: czystolodowe, lodowe z pokrywą śnieżną, szutrowe z wypełnionymi lodem koleinami, no bajka.

Tu też W MIARĘ da się jechać© CheEvara
W jednym z pierwszych jęzorów takiego minilodowca nie popisałam się techniką, ani balansem, ani rozumem, czyli krótko mówiąc PIZGNĘŁAM O LÓD, jak ten fortepian Szopena o bruk. Miałam wrażenie, że jakem wydzwoniła kolanem, tak budynek schroniska, do którego zmierzaliśmy aż podskoczył, po czym – jak w kreskówkach – opadał po kolei: piwniczka, budynek właściwy, dach, komin, dymek z komina. Że gdzieś na świecie, komuś w chacie aż zrobiło się pęknięcie na suficie, a na jednym oceanie spotkały się kursy dwóch tankowców.
Tak pizgnęłam o ten lód. Dorodny baniak, który przywiozłam ze sobą na kolanie, będę hodować jeszcze półtora tygodnia.
Teraz spróbujcie se wyobrazić Che podejmującą próby wstania o jednej nodze z lodu, a w oddali potok, Buka i wilcy! I kuguary (gdzieś w Afryce). Wstałam.
Bez łaski kuguarów, tych z Afryki oczywiście.

Tu już człapię, bo wiem, jak boli kozaczenie:)© CheEvara
Nagrodą za me cierpienie był widok, jaki mnie czekał za zakrętem:

Panie Bucku, jesteś wielki w swej wielkości!© CheEvara
Mnie do tej pory ta fota urywa tyłek, rozkłada mnie nierzeczywistość tych gór i wrażenie tego, jakby zostały sklejone ze sobą dwie połówki zdjęcia.
Potem człowiek podjechał bliżej i zobaczył, że Zelene Pleso jest naprawdę zelene:

Od schroniska tylko huczało. To generator. Pan sam se prąd wytwarzał.© CheEvara

A gdyby tak się rzucić, dla tak zwanej ochłody... :)© CheEvara
Jaki mnie zachwyt ścisnął w miejsce, gdzie normalni, uczuciowi ludzie mają serce (dwa przedsionki, dwie komory). Jaki mnie smutek ogarnął na myśl, że jesteśmy w takiej dupie czasowej, że nie mamy chwili na herbatę (wina już nigdy temu niewdzięcznikowi nie zaproponuję!).
Zaliczylim, co mielim do podjechania (częściowo podejścia), do zmierzchu tak zwanego zostało nam niewiele ponad godzinę, a tu jeszcze trzeba zjechać (częściowo zejść), a jak jeszcze trafi się jakiś defekt…
Nie, nie proponuję wina.
Obserwujący nas – ewidentnie – z chaty gospodarz schroniska, wyszedł do nas, proponując coś gorącego (co firma, to firma!), ale musieliśmy podziękować. I wracać. Najpierw schodząc, potem – mając już za sobą SEKCJĘ lodowiska – zjeżdżając. Znowu po kamieniach, znowu nas wytłukło, aż musieliśmy zrobić przerwę. Bo Niewe pod sobą usłyszał
BDGIĄĄĄĄĄĄGGGG!
A potem
PSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSSS
Oto nastąpiła awaria, na którą woleliśmy zostawić sobie zapas czasowy. Jakiś kamul zmielił się był pod oponą, ta przyszczypała dętkę i o, efekt był taki:

Złapać gumora w takich okolicznościach przyrody to żadna potwarz:)© CheEvara
A dziura taka:

Jaka to musi być łatka!!!:D© CheEvara
Pamiętajcie, że zawsze mogło być gorzej. Mogło to na przykład przydarzyć się mnie. I oczywiście piszę to z wrodzonego chamstwa, sekutnicowości, małej złośliwości, ale nie tylko – bo gdybym ja zmieliła swoim tjublesem kamor, to by było po jeździe. I bym dymała w dół kurcgalopkiem, znowu obok siodła. A trochę tego dymania jeszcze nam zostało.
Niewe szybko się załatał i mogliśmy zjeżdżać. I zjechalim. Już nie usłyszawszy ponownego BDGIĄĄĄĄĄGGG. Na szczęście.
Potem już tylko szybki przebiering na parkingu, wsiad w furę, krótki przystanek na paszę:

Mniam, mlask, mlask, mhhhhhmmmmm;)© CheEvara
i ujęcie z Topvarkiem. Zeżartej z łakomstwa Marlenki nie zdążyłam sfocić.

Pyyyyyyyyyyyyyyyyyyywaaaaaaaaaaaaa!:)© CheEvara
i niestety powrót.
Było, mili Państwo, przekozacko. Na tęże okazję SIEDZĘ NA KONIU.
Kategoria całe goowno, a nie dystans;), krajoznawczo, trening
Dane wyjazdu:
53.00 km
30.00 km teren
03:24 h
15.59 km/h:
Maks. pr.:48.80 km/h
Temperatura:6.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:119 ( 61%)
Podjazdy:1238 m
Kalorie: 2173 kcal
Podjazd pod Murowaniec mamy murowany – czyli Zakopanex dej dwa!
Niedziela, 13 listopada 2011 · dodano: 21.11.2011 | Komentarze 17
Jak na nasze zupełnie niesportowe, niekolarskie zachowanie wieczoru ubiegłego, czyli szeroko pojętą pochochołowską REGENERAnCJĘ, stawilim się dnia drugiego na nogach własnych, jeszcze nieobutych w spdy, niemal zgodnie z planem.Wszystko pewnie dlatego, że nie było tu Gora z przyległościami, ani rootera z jego drobiazgiem też. To oni tak nas nakłaniali do złego prowadzenia się w Dżałorkach. Serio! Poważka. Przecież w życiu bym Was nie wkręcała;).
No nikt inny tylko oni.
Podczas śniadania zrezygnowalim z jajecznicy (z wiadomym płynem ustrojowym – tak to już ze mną jest, że najpierw się mnie nienawidzi, ale jak już człowiek da mi szansę, jak już się odezwę, to kochają mnię miliony:D), ja sączyłam masakryczne ilości KAWECZKI i tęskniłam za moim domowym małym ekspresikiem. Do kaweczki. I strasznie mi się chciało…
KRUŁASANTÓW.
Ale Niewe powiedział, że taka KAWECZKA na krułasanty nie zasługuje i jadziem tam, gdzie podobno nieprzyjemnie się podjeżdża.
Zrezygnowałam z targania swojego aparatu, który wszak miał kartę pamięci, ale miał też gabaryt i właściwości Che-wkurwienne.
No to lu.
No to ziu.
Ja już nie pamiętam, czy Wojtek nam powiedział, że niewarto tam się pchać, na ten cały Murowaniec, czy powiedział, że męczarnia, ale da się, czy powiedział, że droga na Euro to to nie jest. Cokolwiek powiedział ZNIECHĘCAJĄCEGO, nas to zachęciło.
Tym razem zamiast w stronę Krokwi na rondzie odbilim w lewo, w stronę Cyrhli (coś jak nahleeee), dzięki umiejętnościom nawigacyjnym Niewego w mig (konkretnie w Mig-29) znaleźliśmy skręt na Murowaniec. I niemal już od samego podjazdu mieliśmy okazję dowiedzieć się, o co Wojtkowi chodziło:

Kamienie jak marzenia, są duże i małe;)© CheEvara
Nie, nie o to. Tu tylko zastanawiam się, gdzie jest woda, gdzie jest krzyż i gdzie jest, do cholery, orzełek, jak nie na koszulkach kadry?? No gdzie? No na pewno nie tam, gdzie się lampię;).
Wojtkowi natomiast chodziło o to:

Bywało lepiej, bywało gorzej, jak w Bollywood© CheEvara
Ale mimo to jedziemy sobie. Ale jedziemy!
Ciągle ale jedziemy.
Techniki by się więcej tu w ogóle przydało, bo niektóre kamienie były OBŚLIZGŁE i się uślizgiwały spod kół, co chwilami sprawiało, że doganiali nas spieszeni turyści, których zostawialiśmy z tyłu. Parę razy się z nimi przetasowaliśmy, na koniec zaś prawie się zaprzyjaźniliśmy – choć ja tak naprawdę znienawidziłam ich za to, że mogą iść dalej, na legalu. A my nie.
I w końcu ALE DOJECHALIŚMY.

Pięknie jeeeeeest;)© CheEvara
Jakoś tak nagle, wcześniej niż to wyliczyliśmy, oczom naszym ukazał się ten ów nasłoneczniony Murowaniec. A mnie, moim oczom wyobraźni ukazało się piwo. Wiadomo. Niewe zorientował się, o czym dumam i poczłapał po szklenicę. Jak mnie to ucieszyło! W sumie tak jak ten cały podjazd. I jak perspektywa zjazdu, TĄ SAMA TRASĄ, bo dalej przed siebie jechać nie mogliśmy, szlakiem nie tyle usianym zakazami dla ROWERZYZDÓW, co wąskim i zaludnionym. Dodatkowo mieliśmy słoneczną niedzielę, co gwarantowało niemal zetknięcie się z jakimś nadgorliwym strażnikiem, któremu na bank moja pyskata gęba by się nie spodobała. I może nie naplułby mi do jajecznicy, ale łaski zupełnej, ani niebieskiej też by nie okazał.

Szklenica piwa znacząco podnosi uroki krajobrazu:)© CheEvara
Ale zanim mieliśmy pocisnąć w dół, chciałam choć kapkie się ogrzać. Telepało mnie. No to wleźliśmy do środka.
- Winko grzane? – zapytałam Niewe.
- Szarlotkę? – odpowiedział pytaniem na pytanie, a zatem twierdząco, Niewe. Musieliśmy sprawić pani przy kasie niesamowitą radość, bo jeszcze w naszej obecności zaczęła nawoływać koleżankę:
- Halina! Halina, choć, coś ci pokażę! – wykrzyknęła do Haliny, a ja dopowiedziałam wesoło:
- Dwoje debili ci pokażę… - a pani najpierw zachichotała, a potem ochoczo zaprzeczyła. I jeszcze długo zaprzeczała. Zbyt niewiarygodnie zaprzeczała.
Poleźliśmy z naszymi darami do stołu i tu Wam powiem, jaka ja naiwna jestem. Se myślę: aaaa, winko, fajnie, miło, ciepło, se siądziem, czas nie guma, budzik nie sanki, majtki nie pokrzywa. No PIKABELO. I że fajną rzuciłam inicjatywę. Że to wino, ROZUMICIE
A cóżem usłyszała?
- ALE TY JESTEŚ DEMOTYWUJĄCA.
Powiedziała, a raczej palnął kuźwa Niewe.
Gad na własnej krwawicy wyhodowany! Aligator, pterodaktyl kuźwa!
Normalnie, GDYBYM BYŁA normalna, łezki by mi w oczach stanęły. Chlipnęłabym w rękaw jakiś. Napisałabym do Trybunału w Hadze. Oblałabym go tym cholernym winem! I ofukała jak dama, jak jakaś Alexis w Dynastii.
A ja tylko zarechotałam i siorbnęłam tego wina więcej.
No co?
Ja byłam motywująca już wtedy, jak ty na chleb mówiłeś tamburyn, synku – se pomyślałam z satysfakcją i siorbnęłam ponownie oraz zarechotałam też ponownie.
I w ten sposób zemściwszy się, wypiwszy radośnie winko, rzuciłam ochocze i MOTYWUJĄCE propozyszyn, że może byśmy już zjechali.
Uszczelniliśmy się w okolicach uszu, rak, i tak dalej i puściliśmy się – za przeproszeniem – w dół.

Do zjazdu gotowiiiii, staaaaart!© CheEvara
A zjazd był bolesny, oj, kurka wodna, bolesny. I nie, nie dlatego, że zimno. Bo to ręce nawalały od tego obtłukiwania po kamolach. Po dziesięciu minutach zjazdu zrezygnowałam z profilaktycznego trzymania paluchów na klamkach i pomyślałam, że… a nie powiem. Cenzura nie puści. Po prostu pomyślałam:
Puszczam klamki, a co! Żadne tam ladaco!
I zjeżdżałam dalej.
Niewe przy mua podziwu nie wyraził, postanowił brnąć dalej z tymi moimi wadami (a ja że winko, że miło, że ciepło, snif, snif!), a przynajmniej nie zmazywać swojego fułagra, fłaje, czy innego fopa i dopiero u siebie na blogasku napisał, że Che nawet na Murowańcu zajebista Che jest.
I zjechaliśmy. Nie jestem pewna, czy dowiozłam ze sobą wszystkie plomby, ale jeszcze do dziś mi się nogi trzęsą;).
I co teraz? Planu nie mamy. Znaczy się, mamy, bardzo prosty. Jedźmy tak se, żebyśmy mogli se powiedzieć „Ale jedziemy!”, A POTEM SIĘ ZOBACZY.
No to na azymut, na wschód!
A POTEM SIĘ ZOBACZY.
Widoki sprawiały, że brakowało tchu, a oczy pękały. I wiadomym jest, że zakazany szlak korcił. Tym bardziej, że niebawem miał nas zastać słońca zachód, orła cień, macicy tyłozgię… A nie, to nie tu.
Miało się zmierzchać.
U przechodzącego mimo nas turysty z… nie, nie z tragarzami, a z kijkami zasięgnęliśmy info o stanie zatłoczenia zakazanegO szlaku i stanie jego ZASTRAŻNICZENIA, ustaliliśmy, że ludzie raczej schodzą, po czym ja zapytałam pana z kijkami, jak szybko biega normalnie, a jak szybko z cudzym aparatem, bo chcieliśmy, żeby nam cyknął fotę. Koleś aż zapatrzył się (i tu znów naiwnie myślałam, że jestem fajna sama z siebie, ale nieeeee) na mnie… siedzącą na SPESZJALAJŹDZIE, na którym to skupiła się jego uwaga.
Karwa mać!;)

Aby do Rusinowej!© CheEvara
Zachęceni jego wskazówkami, wbiliśmy się na szlak. Zakazany szlak. Jechaliśmy akurat pod prąd wszystkim ludziom, schodzącym już na parking, dzięki temu mieliśmy łatwiej. Jakoś logicznie się gawiedź rozstępowała. Choć niektórzy ludzie prowadzący swoje dzieci to mnie intrygują swoim zaufaniem do kogoś, kto nagina na rowerze z przeciwka. A gdybym była tak morsem, który w okolicach cmentarzy pierwszego listopada nakurwiał ślepo w tłum?? No wybaczcie.

Znowu jest pięknie!© CheEvara
Tym fajniutkim terenkiem dojechaliśmy do Rusinowej Polany. Tam oczom naszym ukazało się w oddali koło rowerowe i kask. Naaaaasi tu są! Nasi! – pomyślałam radośnie. Nasi są, mimo zakazu tu są! – pomyślałam jeszcze radośniej. Podtuptaliśmy do sympatycznej parki, która jechała dokładnie odwrotnie niż my, pogadaliśmy, zasięgnęliśmy języka, pożegnaliśmy się z nimi, obfociliśmy się i landszaft:

I zaraz pociśniemy znów na zakazie;)© CheEvara

Stąd, o tutaj, posdrafjam was ciule!:)© CheEvara
i rozpoczęliśmy zjazd w kierunku kościoła w Witowie, a potem już samego Zakopca.
Niektórych bowiem kusił Paulaner w ajriszpabie. Inni mieli ochotę opędzlować moskole. Plan wykonano w stu procentach. Lawli dej egejn!
Żeby nie było - specjalnie dla euphorii - SIEDZĘ NA KONIU;)
Kategoria >50 km, krajoznawczo, trening