Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi CheEvara z miasteczka Warszawa. Mam przejechane 42260.55 kilometrów w tym 7064.97 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.79 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl
licznik odwiedzin blog

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy CheEvara.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2011

Dystans całkowity:2087.64 km (w terenie 355.25 km; 17.02%)
Czas w ruchu:91:16
Średnia prędkość:22.87 km/h
Maksymalna prędkość:57.50 km/h
Suma podjazdów:993 m
Maks. tętno maksymalne:191 (99 %)
Maks. tętno średnie:171 (89 %)
Suma kalorii:36801 kcal
Liczba aktywności:33
Średnio na aktywność:63.26 km i 2h 45m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
54.20 km 0.00 km teren
02:36 h 20.85 km/h:
Maks. pr.:42.50 km/h
Temperatura:20.0
HR max:168 ( 87%)
HR avg:141 ( 73%)
Podjazdy: 31 m
Kalorie: 1008 kcal

Miała być noc świętojańska z begieżetem

Wtorek, 21 czerwca 2011 · dodano: 28.06.2011 | Komentarze 12

O taka, jaka na przykład udała się Gorowi.
Ale wyszedł wieczór z kołchozem. Wysłałam już maila do begieżetu, czy wyjście z pracy chwilę przed godziną 23-cią oznacza, że dostanę 23% rabatu na sprzęt rowerowy w Ski Teamie, z opcją podwojenia, oczywiście. Chyba to dość trudne dla nich zagadnienie, bo myślą nad nim i ciągle nie mam odpowiedzi. Na pewno moja petycja leży na biurku samego DEREKTORA, a może nawet KEROWNIKA.

Już tak nie deliberujcie, styknie mi ten karbonowy Epic, że tak wam podpowiem sposób, w jaki możecie mi uczynić fachową laskę z tak zwanym samoły… Sami już wiecie, z czym.
Heh. O ile rano na sto procent wiedziałam, że poszlajam się po tych PALCÓWKACH BGŻ, o tyle wieczorem na sto procent miałam pewność, że zdecydowanie raczej nie. PROROK jaki krfa, czy co?

U mnie w pracy wdrożono chyba projekt „Jak zajebać własnego pracownika SZEJSETNYM dodatkiem prasowym do spłodzenia i jeszcze kazać mu się spakować, bo czas na przeprowadzkę na inne piętro”.

Z samej tej przeprowadzki nawet się cieszę, bo praca na posranym ołpenspejsie i wysłuchiwanie różnych FOŁNKOLI doprowadzały do skrętu dupy w poprzek. Stękanie do słuchawki, opowieści o zgadze, procesje do automatu ze słodyczami, pochody z transparentami do automatu z colą – tacy są ludzie, rzekomo na jakimś poziomie.
I perspektywa nie oglądania więcej tych ryjów jakby mnie radowała.

Ale konieczność spakowania swojego dobytku bez możliwości użycia miotacza ognia osłabiała mnie, zwłaszcza, że roboty mam po nakrętkę.


Dziś tłumoków bez świateł wieczorem naliczyłam jedenastu.

Mogłam od MOSiRu w Mławie wydębić jednak jakieś obrotowe działko na kierownicę.

Dane wyjazdu:
64.43 km 0.00 km teren
02:57 h 21.84 km/h:
Maks. pr.:41.00 km/h
Temperatura:21.0
HR max:173 ( 90%)
HR avg:147 ( 76%)
Podjazdy: 34 m
Kalorie: 1231 kcal

Można zachować się po męsku? Można

Poniedziałek, 20 czerwca 2011 · dodano: 28.06.2011 | Komentarze 12

O mławskim MOSiRze mówię.

Bo w pierwyj dzień roboczy po sobotnim maratonie i towarzyszącym mu burdlu, a także ochlejstwie, jaki na pewno ma miejsce przy okazji lokalnych imprez, procesji, święceń mostów, 10-metrowych odcinków nowych dróg, pierwszej stójki wnuczka dyrektorki szkoły imienia, oczywiście, DżejPiDwa, naczalstwo mławskie wróciło do biurek i przeczytało maila od Arka, mojego prezesa teamowego.
Który – przypominam – bardzo liczył na odsłuch muzy z wygranego sprzętu.
I który w kilku, nawet nie żołnierskich słowach, delikatnie, grzecznie i kulturnie zwrócił szanownym organizatorom uwagę, gdzie popełnili jeden kardynalny błąd, związany oczywiście z miniwieżą audio renomowanej firmy Aiko-Hajfiwifidiwidisrititi. Na którą oczywiście sram. Bo miniwieżą audio nie zmienię se biegów w rowerze, ani też nie napędzę koła (nigdy nie zrozumiem idei nierowerowych nagród w imprezach rowerowych). Arek pouczył ich takoż, żeby to było po raz przedostatni i żeby następnym razem - skoro dekorują najlepszego faceta w Open – dekorowali też najlepszą babę, tym bardziej, że zapowiadają i taką atrakcję. Zauważył też, ile minut wsadziłam tej ich najlepszej Mławiance. Oraz zapowiedział, że liczy na męską, pełną testosteronu i kohones rehabilitację organizatora, względem gwiazdy drużyny APS Polska, czyli mnie.

No i ta nastąpiła. Zadzwoniła do mnię we w poniedziałek rano pani z tegoż MOSiRu i, wijąc się w przeprosinach, wspomniała coś o amatorskim wyścigu, ja zripostowałam kilkoma zdaniami o amatorskiej organizacji, ona napomknęła o możliwości rehabilitacji, ja o pewnej niesprawiedliwości i gdy w końcu przestałyśmy przerzucać się – ja atakami, ona DIFENSEM – pani zaproponowała, że może wynajdę sobie coś, co chcę dostać, wyślę im do tego czegoś linka, a resztę załatwią już tak, jak Pan Jah Jah przykazał. I gdym już se wizualizowała siebie na karbonowym Epiku – jak reha, to… bilitacja, TAK? – pani rzuciła mi kwotę, w której powinnam się zmieścić, czyli równowartość wieży renomowanej firmy, wiadomo już jakiej.
DWIE STÓWKI.
Znowu poczułam się wydymana, bo – przepraszam bardzo. Czy ja jechałam jakoś krótszą trasę niż najszybszy z facetów?
Nie wydaje mię się.
To czemuż nagroda dla najszybszej laski jest 5 razy tańsza?

Zmilczałam to. Powiedziałam pani, że się zastanowię, linka podeślę w wolnej chwili (w moim przypadku to ostatnio oksymoron) i że będziemy kwita.
I jęłam się zastanawiać, co ja za te dwie stówcyny se mogę do któregoś z rowerów kupić. Po tym, jak Rockhopper przeszedł lifting wagowy, do niego ZA TĘ KASĘ kupić nie mogłam już nic. No lekkiego amortyzatora nie znajdę, a póki co tylko widelec potrzebywam do mojej wyścigówki. Za dwie paki nie namierzę. CHYBA.
Centurion też lada dzień przejdzie przekładkę – graty ze Speca do niego trafią – więc jakby też nie muszę do niego nic kupować.
No, dobra, poza amortyzatorem, ale to już jakby omówiliśmy.

A potem przyjszło mi do głowy, że albo se kupię porządnego U-locka, albo bezprzewodowy licznik z czujnikiem kadencji.
No i kliknęłam na Bikestacji to drugie, posłałam do pani maila, kwadrans później dostałam ze sklepu mesydża o dokonanej transakcji. Profeska.

I na koniec zostałam przez Panią przeproszona raz jeszcze, zapewniona o mojej zajebistości – akurat tę sztuczkę znam z wczesnej szkolnej gównarzerii, kiedy wszyscy wpierali mi, jaka jestem fajna, szajni i glamur, a wszystko dlatego, żeby mnie tym sprytnym manewrem przekonać do wtranżolenia zupy mlecznej– i zaproszona na pudło w maratonie za rok.

Się wie.


Teraz niech przyjdzie Toivlas, ekpert od danych osobowych o czytania ze zrozumieniem regulaminów (wyjaśnienie w komentarzach) i napisze coś równie mądrego, jak ostatnio. Oraz zaleci zedytowanie tej i wszystkich innych moich notek.


Dane wyjazdu:
51.26 km 18.64 km teren
02:34 h 19.97 km/h:
Maks. pr.:40.00 km/h
Temperatura:24.0
HR max:169 ( 88%)
HR avg:138 ( 71%)
Podjazdy: 29 m
Kalorie: 912 kcal

Objazd i rozjazd

Niedziela, 19 czerwca 2011 · dodano: 27.06.2011 | Komentarze 20

Kuuuurna, dwa fachowe, kolarskie słowa w tytule zapowiadają nie byle notkę:D.
Ale będzie se ona zwykła. Jak każda tutaj na blogasku.

ŁoiO!
Po iście kolarskim wieczorze z Faścikiem, Andżejem i Maćkiem (ja i Michał po 5 Kasztelańskich + pizza, chłopaki herbatla + pizza) nastała iście kolarska niedziela. Chłopaki wybierali się do Kielc na Mistrzostwa Polski w XC, na których Maciek startował, ja umówiłam się z Arkiem i jego wspólnikiem Majkim na objazd trasy Mazovii 24h. Z mojej chaty wszyscy wyszlim w zasadzie w tym samym momencie, tylko kierunki obraliśmy różne.

Ponieważ mycie rowerów po pijaku nie jest tak naprawdę myciem roweru, na objazd 24-ki zabrałam fulla. Rockhopper wymagał LEKUTKICH kosmetycznych poprawek, ekhem.


24h zapowiada się nudna do wyrzygania, płasko i krótko. Pętla ma 16,5 km i podejrzewam, że już piąte kółko będę robić z obrzydzeniem. Ale przejechało się RedBulla, przejedzie się i to. Poza tym mój dyrektor sportowy organizuje w Wieliszewie catering, zapowiada się też imprezka przyjemna pod względem towarzyskim, a ja takich spędów nie odpuszczam. No.

W samochodzie, już w drodze powrotnej Arek rzucił hasło: „Słuchajcie, jedziemy na xc do Kielc?” i nikt nie widział przeszkód jak ta ślepa chabeta na Wielkiej Pardubickiej. Zrzuciliśmy tylko rowery do domów i godzinę później już byliśmy na Mistrzostwach. Faścik sprawiał wrażenie przezadowolonego, że widzi ponownie mój debilny fizys. No cóż. Nie upieram się, że ma równo na strychu. Ktoś, kto się cieszy na mój widok, nie może być normalny.


W miasteczku zawodów rozdzieliliśmy się, Arek z Majkim poszli oglądać zmagania czołówki, Faścik i ja udaliśmy się na drugi bufet, żeby ewentualnie wspomóc Maćka, który zapierniczał góra-dół. I ponownie góra-dół. Oraz znowu góra-dół. Naprawdę zapierniczał. Ale jak się śpi w CheEvarowie, to się ma wyniki, nie?

Się wysypia, się jeździ zajebiście! © CheEvara


Swoją drogą, uwielbiam tę stopę ANDŻEJA z lewej strony kadru;).


Trasa wyglądała o tak o:
Duuuuużo pod górę i dużo błota pod tęże górę © CheEvara



Co ja będę focić jakiegoś Galińskiego, jak mam Maćka??
Jedziesz, Maciek, JEDZIEEEEESZ! © CheEvara



No i tak staliśmy z Michałem na tym bufecie, żeby dowiedzieć się, czego nasz zawodnik pragnie i potrzebuje, a potem – jak przystało na profesjonalnie wspierający team – dać cynk Andżejowi (który zbudował sobie stanowisko artyleryjskie na bufecie pierwszym), aby te Maćkowe marzenia spełniał i realizował. I tak stalim i czekalim. Aż Maciek zjedzie. I w końcu zjeżdża!

Obstawilim z Faścikiem drugi bufet i czekamy na Macieja © CheEvara


Czasownik „zjeżdżał” jest lekkim niedomówieniem. Maciek klasycznie nakoorviał. Trasę określiłabym jako trudną. Był nawet jeden RÓW:

A ten pan komunikuje, gdzie ma xc © CheEvara


Na bufecie dowiedzieliśmy się od Maćka, że nie potrzebuje nic. Zatem Faścik wydał mu iście kolarską komendę:
- To ZAPIERDALAJ.


Co też zresztą Maciek uczynił. Po czym wykręcił ostatnią pętlę i dotarł do nas.

Podziwiam chłopaka, bo po takiej wyrypie, to ja bym kurrrrrwiła na wszystko. A tenże niespotykanie spokojny człowiek powiedział tylko:

,,Zajebiście mi się jechało" - rzekł był © CheEvara


Kuuuurna. Szacunnnnn.


Zleźliśmy do samochodu, gdzie Maciek przebierał się z błota w ubrania, a Faścik PALCYMA umył Maćkowy bajk. Wyglądający nawet lepiej niż rowery Faścika i mój po Mławskim błocie.

Niespotykanie usyfiony rower © CheEvara



Ominęła mnie dekoracja Majki i Galińskiego. Ale w sumie... Wolałam towarzystwo chłopaków. Serio.

Po radosnych pitu pitu, pożegnaliśmy się, tym razem już bez szans na ponowne zobaczenie się dnia tegoż i znowu rozjechaliśmy się w swoje strony.

I choć w domu byłam po 21, poszłam na rower, bo co to jest 16,5 kaemów? Poza tym nocą jeździ się najfajniej. Af kors nocą, a nie wieczorem, kiedy od zayebania jest tych tłuków bez świateł.
Kategoria fullik, >50 km


Dane wyjazdu:
52.64 km 52.00 km teren
02:10 h 24.30 km/h:
Maks. pr.:55.50 km/h
Temperatura:14.0
HR max:191 ( 99%)
HR avg:170 ( 88%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1354 kcal

Na taki se treningowy maratonik pojechalim!

Sobota, 18 czerwca 2011 · dodano: 22.06.2011 | Komentarze 35

Hasło o niem rzucił mi Faścik przy okazji Mazovii w Rawie. Mówił, że woli moje towarzystwo od startu w gdańskiej Skandii i że może byśmy to przejechali. Potem o ten sam maratonik zapytał mnie dyr sportowy mój, no i ja już wiedziałam, że nie możemy nie pojechać.

A rozchodziło się o mławski maraton rowerowy o Złoty Pierścień Mławy.

Jak przystało na profesjonalistów, poleźliśmy w piątek w kimę dobrze po północy, w końcu mówią, że trzeba się wysypiać, jeśli chce się mieć wyniki:D

Michał nie wierzył mi, że dla dobra własnego barku śpię od tygodnia na podłodze (co oczywiście cały chuj pomaga) i walczył jak ten Andrzej Gołota, Gołota, Gołota. I tak walczył, że spałam po mojemu. Razem z baaaaarkiem, pozostawionym na brzeeeeegu.... Karimaaaaaaty, na na na na naaaaaa naaaa.
Czyli na podłodze.

Wstalim sobotnim świtem zjebaniusieńcy, jakbyśmy pili i mieszali. A przecie piątek stał pod znakiem ryja suchego jak kaszel gruźlika!

Byłam tak niewyspana, zakatarzona, zachrypiona, że odechciało mi się tego pieprzonego ścigania. Gdybyśmy nie byli umówieni z Arkiem, to NA PEWNO polazłabym dalej w kimę.

Ale Arek wziął i przyjechał.
Dróżkę do Mławy przebylim w nastrojach odwrotnie proporcjonalnych do pogody. Wiało i lało. A my wesolutcy. No dobra. W Warszawie było względnie ciepło, na tyle, że zabraliśmy krótkie spodenki, koszulki z krótkimi rękawami. Na rogatkach miasta okazało się, żeśmy ćwoki i tłuki.
Jakbyśmy w centrum tornada wpadli.

Na miejscu na parkingu stały może trzy samochody. Z powodu marnej pogody, oczywiście.
- Ciekawe, czy maraton dla dwunastu osób się odbędzie – zarechotał Arek

Co ma się nie odbyć, jak to przecie same tuzy emtebe przybyły. I się zaczęły rozpakowywać.

Nie ma to jak podźwignąć karbonowy rower;) © CheEvara


W tle Państwo zauważą samochód ekipy Rowerowego Olsztyna z Arturem Korcem za kierą, który emanował pewnością zwycięzcy. Też bym emanowała, gdybym była mistrzem Polski w jeździe na czas. Fenkju, gud bajks, czy tam gud najt.


Choć było zimno, a my – jak już nadmieniłam – pozostawiliśmy wszelkie ciepłe rzeczy w ciepłym domu, w ciepłej Warszawie, nastroje były bojowe. A to dlatego, że po drodze ustaliliśmy miejscówki, gdzie w Mławie przetapia się złoto, z którego wykonany jest Złoty Pierścień, o który bój miał się rozegrać, a który Faścik miał wygrać i z którego to złota ze Złotego (jak sama nazwa wskazuje) Pierścienia uzyskaną forsę bezczelnie przepijemy. Cele zatem były jasno określone. I to Michał pokazał o tu:

Faścik wie, że jedzie po pudło © CheEvara



W miarę upływu czasu, okraszonego stojącymi z zimna naszymi (a na pewno moimi) sut... yyyy... mieszkami włosowymi, zjechało się narodu rowerowego trochę, wyglądało zatem na to, że maraton się odbędzie i poleźliśmy do szybkiej rejestracji, a potem jęliśmy (a raczej chłopaki JĘLI) ściągać rowery. Zrobiliśmy rozgrzewkę, na mocy której przejechaliśmy kilka pierwszych kaemów trasy, podczas których napędy nasze (nienasmarowane, przypominam) dostały błota i piachu i przez to zaczęły potem wydobywać z siebie wręcz dźwięki echolokacyjne.

Przez całą trasę – uprzedzę fakty – wprawiające mnie we wkurwienie.

Wróciliśmy na miejsce i potem już szybko: przedstartowe pitu pitu, przybicie żółwika, przeliczenie, z jak wielką konkurencją ścigam się na tym treningu IIIIIIII POSZLIIIIIIIIIIII!

Wyrwali do przodu ci, którzy to umieją, czyli Faścik, który przez pierwszych kilka kmów trzymał się w czołówce.
Jak go zobaczyłam przed sobą, że tnie drugi, to poczułam się tycia, tycieńka!
Gdzie ja, kurwa, cienias, CIE-NIAS! do tego ścigania!


Arek odpadł mi już na drugim kilometrze, bo zgubił licznik i wrócił się po niego. No to musiałam radzić se sama.
Chyba było nieźle, bo wszyscy faceci, których wyprzedzałam, komentowali moje zapierdalanie:
- Noooo. Się jedzie po sprzęt grający, co?

Bo MINIWIEŻĘ AUDIO miała dostać dziewoja, kóra przybędzie pierwsza z dziewoj.

[Obadaliśmy ją z Arkiem przy okazji rejestracji i jakoś niespecjalnie chciałam się po nią ścigać. Boombox to max, co mogłoby z tej niby miniwieży być. No ale. Profity, to profity, trzeba zapierdalać!
No. ]

Jechało mi się jednakowoż masakrycznie źle. Bo: przeziębienie (kulminację jego miałam właśnie w weekend), rzegocący napęd, brak tchu. No szło mi jak Unii Polityki Realnej w wyborach.

Trasa oznakowana była zajebiście, wszędzie ustawieni ludzie, taśmy, strzałki. Pod względem atrakcyjności – fajowo. Kilka łagodnych góreczek, dwa strome podjazdy (z których jednen okazał się dla mnie podejściem, bo nie zmogłam), szybkie sekcje, może z dwieście metrów asfaltu, malutki odcineczek z piachem.
FANTASTIKO.

Na metę wjechałam z czasem 2:10:06, osiem minut po Michale, któren to wyzywał się od debili i matołów. A to dlatego: klik.

Chwilę po mnie przyjechał Arek i głodni, uwaleni, poleźliśmy po papu.

Proszę Państwa, makaronu była spora micha, było full sosu pomidorowego, było mięcho. Za 20 złotych wpisowego.
Jasne jest wszystko? Jasne.
I MOŻLIWE.

Zeżarliśmy stłoczeni z innymi kolarzami pod wiatką, gdzie wydawano amciu, bo lał dyszcz, po czym poszliśmy do samochodu, zostawić rowery, które wyglądały tak:

Rowery wróciły z trasy kapkę cięższe © CheEvara


a chłopaki po to, żeby się przebrać. Ja oczywiście odzieży zamiennej nie zabralam. PO CO, prawda? Przecież tak:
Łotabjutifollegs;) © CheEvara


jest nawet odrobinę ciekawiej.

Bo dla porównania Faścik:
Szybko zapiertyndalał, to i błoto nie miało kiedy się go uczepić;) © CheEvara


i był względnie mniej ufanzolony.
No.

Chłopaki zmienili imidż, obchędożyli temat bagażniko-rowerowy:

Zapakowalim rowery i poszlim czekać na dekorejszen © CheEvara


i przeparkowaliśmy furę bliżej miejsca startu maratonu.
Na dekorację trochę się naczekaliśmy.
Oczywiście OPEN wygrał Artur Korc, drugi był Radek Gołębiewski (dlaczego mnie to nie dziwi?).

Na pudle stanęły też najtwardsze zawodniczki:
No proszę, jaka sympatyczna konkurencja;) © CheEvara


Hmmmm, wzrostem chyba się nie różnimy;).

I przyszedł czas fakapów organizacyjnych. Bo OK. Była se dekoracja mojej kategorii wiekowej i potem jakieś dzieci, seniorzy, generalnie burdel.

Druga twarda zawodniczka na jedynce:
Lubię, jak org sie postara i wręczy IMIENNE dyplomy © CheEvara



Matko, ale ze mnie maszkara:D
Wzięłam puchar i przymierzyłam do giemby, czy piwo z niego też będzie się wylewało © CheEvara



Uhonorowano już chyba kurwa wszystkich, a o dekoracji babek OPEN cisza. Za to miniwieża trafiła w ręce... najszybszej Mławianki, Pauli Hinczewskiej, która przyjechała po mnie 33 minuty później. Zrazu usłyszałam zza siebie głosy chłopaków , z którymi walczyłam na trasie: „A to nie miało być dla Ciebie?” „Chyba ktoś tu cię wydymał”. Arek prawie złapał za wszarz babeczkę od orgów, która obok nas przemykała. A ta do nas, że taaaak, tak miało być.

Nie no. Sram na wieżę a la boombox renomowanej firmy Akai, Aiko, Hajfi-Wifi-Diwidi-Srititi. Sprzęt grający w domu mam.
Ale na zasady nie sram. A tu o to się rozchodzi. O PRYNCYPIA, MILI PAŃSTWO.


A biżu pojechało do Giżycka:
A to czołówka i za tym panem nad jedynką jechaliśmy całą drogę, żeby zayebać mu pierścień © CheEvara



Osikaliśmy dalszą część dekoracji i zwinęliśmy się do Wawy. Arek był niepocieszony, bo planował na stacji kupić baterie, żeby wracać przy muzie z nagrody (Hajfi-Wifi-Diwidi-Srititi). Michał był niepocieszony też, bo gdyby nie awaria jego sprzętu (a tak naprawdę nie awaria), byłby wyżej – a jak się okazało kilka dni później, gdy pojawiły się wyniki), miałby pudło, bo w swojej kategorii wiekowej był czwarty.

Ja zaś byłam z lekka wkurwiona.

Nie lubię być robiona w trąbiszona.


Na szczęście dalszy ciąg dnia wynagrodził mi sporo. Już w CheEvarowie z Michalem wystawiliśmy do umycia rowery, wyleźliśmy na ogród, na którym spożyliśmy większą część (chyba nawet większą połowę!:D) zrobionych zapasów Kasztelańskiego – Michal twierdzi, że nie wie, jakim cudem, spożył te pięć piw, bo zazwyczaj odpada po maks dwóch – mocno pobieżnie umyliśmy bicykle – ja Meridę Michała, Michał mojego Speca – i tak nam zleciało popołudnie, u schyłku którego dołączyli do nas, jadący na nazajutrzne Mistrzostwa Polski cross country, Naftokorowcy, czyli słynny już Pan Gąsienica, Maciek oraz Człowiek Historia, Andżej.

Ja pierdzielę, jak ja uwielbiam tych ludzi!
Kategoria >50 km, trening, zawody


Dane wyjazdu:
58.47 km 0.00 km teren
02:25 h 24.19 km/h:
Maks. pr.:42.50 km/h
Temperatura:21.0
HR max:186 ( 96%)
HR avg:148 ( 77%)
Podjazdy: 36 m
Kalorie: 1092 kcal

Tak powinien wyglądać każdy piątek

Piątek, 17 czerwca 2011 · dodano: 20.06.2011 | Komentarze 8

Oraz sobota.
Oraz niedziela też.

Co prawda, cały dzień zleciał mi metodą NA WARIATA, ale warto było wszystko pozapinać błyskawicznie, żeby cieszyć się weekendem spod znaku Faścika. Któren to wziął i przybył do CheEvarowa.

To ŻEM rano wstała skoro świt, dzierżąc pod nosem dorodnego gila (pierwsze przeziębienie od siedmiu – jeśli dobrze liczę – lat, dziękuję barso), uczyniłam szoping, potem dałam szansę temu deszczu se popadać i pospierdalać i pojechałam do roboty.

Prawie u wejścia do portu miałam okazję przetestować kask Propero Speca, którym moja dynia – dzięki inicjatywie jakiejś samochodowej kurwy przypieprzyła o krawężnik. Wiecie, że na linii pomiędzy Merkurym a Wenus są takie malutkie planetki, tworzące 4 konstelacje układające się w kłos zboża? Nie? Naukowcy też nie. Ale ja to zobaczyłam.

Tak przydzwoniłam łbem o beton.

Prawie z tego zamroczenia puściłam pawia.

Z lejącą się juchą z kolana – do kompletu, bo lewe rozpierniczyłam gdzieś parę dni wcześniej – ze zdartym łokciem i wygiętym kciukiem doturlałam się do pracy. Tam dokonałam oględzin kasku i stwierdzam, że albo jest pancerny albo ja panikuję i przesadzam.
Ale łeb i żuchwa z prawej strony uderzeniowo bolały mnie do niedzieli.

Tradycyjnie samochodowa kurwa nie raczyła się zatrzymać, podejrzewam nawet, że nie zmieściłam się w jej percepcji. Gość, który jechał za mną i mógłby ewentualnie robić za Jehow... yyy, za świadka po prostu, albo nie zauważył (nie sądzę) albo zignorował (sądzę) moje machnięcie na niego. Żeby cię tak ogień gołego z wyra wygonił. Chwilę po tym, jak się skasztanisz podczas snu we własne prześcieradło.

Zaczynam rozumieć sens istnienia stron wewewe, na których można zamawiać ekskomuniki.

Potem było już tylko fajniej. Robota, czekanie na wyjście z niej, robota na mieście, ZAPIERNICZANIE do domu (ponoć mtbxc wypatrzył mnię gdzieś Służewcu?), tam kulinarne harce i fruuuuuuuuuuu na dworzec po Faścika. Któren to osiem godzin przemierzał nasz piękny, mocno rozwijający się pod względem infrastruktury kraj, pociągiem. No i już tugeda – Michał na swojej Meridce, mua na rowerze też – pojechalim do CheEvarowa, nażreć się, nagadać i nie nasmarować łańcuchów przed nazajutrznym maratonikiem w Mławie.

Ten wieczór sponsorował rechot.

Dane wyjazdu:
36.81 km 0.00 km teren
01:18 h 28.32 km/h:
Maks. pr.:42.50 km/h
Temperatura:21.0
HR max:171 ( 89%)
HR avg:140 ( 72%)
Podjazdy: 33 m
Kalorie: 694 kcal

38 kretynów ijajijajoł, czyli o czwartku część wtaraja

Czwartek, 16 czerwca 2011 · dodano: 17.06.2011 | Komentarze 16

Wróciłam Centkiem do domu, jakaś narada kamieniczna była w planie, czyli po prostu pyskówka, nie mogło mnie więc zabraknąć. Miałam przygotowany spicz o tym, jak mnie wkurwia wiecznie otwarta brama, stanowiąca zaproszenie dla żuli o treści: „gościu, usiądź pod mym liściem, pogrzeb w mym kontenerze, narób burdelu wokół niego, zajeb kosiarkę”, o tym, jak wpienia mnie parkowanie na podjeździe ciągle tego samego samochodu, co potem skutkuje tym, że jak przybywa ekipa trójmiejska, to trzeba dymać z tymi rowerami z i na parking, a także o tym, jak to każdy se kurwa urządza na wspólnym ogrodzie samowolkę i stawia: drewutnię, drewutnię osiemset razy większą od tej, którą ktoś postawił pierwszy… przez pół roku piłuje drewno i przez pół roku te jebane wióry leżą na całym trawniku...
Ale przyjechałam prawie dwa razy martwa i odechciało mi się. Usiadłam, położyłam laskę na całe zebranie, pomilczałam sobie, po czym, gdy gadka zaczęła dotyczyć ogrodowej infrastruktury dziecięcej, ulotniłam się rozjeździć mleczko w Rockhopperze. Zgadnijcie, na ILU rowerzystów trzydziestu ośmiu nie miało żadnego oświetlenie? TRZYDZIESTU OŚMIU?
Trzydziestu ośmiu napotkanych dekli na odcinku 36-ciu kaemów. Czyli prawie na jeden kilometr trafił się jeden matoł.

Nie przypuszczałam, że kiedyś okażę serce rowerowym lamom, ale jednej z dwóch mijanych dziuń, pomykających na mieszczuchach, spadł łańcuch. Który, jak już go założyłam wlókł się prawie po ziemi z racji swojej długości. Upieprzywszy się niemożebnie (qrvaaaaa*&^%$#&^%&*!!!), rozkułam jej ten łańcuch i skróciłam. Po czym wcisnęłam standardową ściemę o tym, że każdy szanujący się kolarz robi se bransoletkę ze skutego żelastwa (na szczęście) i w poczuciu równowagi (uczyniłam dobro, ale też wyrządziłam ściemą malutkie zuooooo) odjechałam. Se. Ja.

Ależ kurna ten Rockhopper jest szybki.

Dziunie, nie dziunie, chusteczki nawilżane miały na stanie, dzięki czemu nie wyglądam w rejonie rąk jak górnik przodowy.

Dane wyjazdu:
44.68 km 0.00 km teren
01:43 h 26.03 km/h:
Maks. pr.:40.50 km/h
Temperatura:24.0
HR max:182 ( 94%)
HR avg:149 ( 77%)
Podjazdy: 28 m
Kalorie: 795 kcal

No to se kupiłam ubezpieczenie w pizetju, czyli o czwartku część pierwaja

Czwartek, 16 czerwca 2011 · dodano: 17.06.2011 | Komentarze 26

Ja pierdolę. Jednego dnia. Jednusieńskiego. Żeby dwa razy otrzeć się o inwalidztwo? Jeden chuj wyjeżdżał z podporządkowanej i szykował się do skrętu w prawo, co oczywiście oznacza, że filował tylko w swoje lewo, czy ma wolny pas, oczywiście mając w kaczej cipie to, co po drodze rowerowej nadjeżdża z prawa, czyli mnie. Udało mi się nie wbić prostopadle w jego prawe drzwi, TYLKO dlatego, że skręciłam kierę i jedyne, co przyrysowałam to amortyzator. Nawet krwa nie miałam okazji wyzwać kutafona od chodzących uzasadnień dla legalizacji aborcji, bo nawiał. Muszę chyba nauczyć się tak padać na samochody, żeby coś przy tej okazji urwać.

A druga lampucera po to mnie wyprzedziła, żeby zaraz skręcić w prawo.
Ledwiem klamkie hebla zdążyła nacisnąć. Prawie wyrwało mnie z pedałów.

Przyjechałam do domu, kliknęłam w pizetju, zrobiłam przelew i żem ubezpieczona. Niech przynajmniej ta moja Mać ma coś z mojego zejścia.

Nie sądziłam, że to napiszę, ale czasem odechciewa mi się wsiadać na ten rower. Jebnie mnie taki na śmierć i… iiiii ile to Kasztelańskich mnie ominie! A ile Monte!

Od dziś mam też fazę na arbuzy. Arbuzy są tak zajebiste, że z wielkim trudem powstrzymuję się, żeby z rozpędu nie opierniczyć też tego zielonego. Czereśnie, maliny, a nawet NEKTARYNKI to paździerze przy dobrym arbuzie, na który właśnie otwieram sezon.

Trzeba być ciotą, żeby nie lubić arbuzów.

Dane wyjazdu:
60.21 km 9.67 km teren
02:37 h 23.01 km/h:
Maks. pr.:41.50 km/h
Temperatura:23.0
HR max:173 ( 90%)
HR avg:148 ( 77%)
Podjazdy: 28 m
Kalorie: 987 kcal

Bark mnie zmusił do rzeczy, przed którymi normalnie wzbraniam się

Środa, 15 czerwca 2011 · dodano: 16.06.2011 | Komentarze 8

Czyli pojechałam do tego lekarza. Doświadczeń medycznych mam na ten tydzień dzięki temu TŁUKOWI dosyć.

Bo ponieważ.

Celowo umówiłam się na wizytę u LEKARZA MEDYCYNY SPORTOWEJ, bo z ortopedią walczyłam przy okazji łatania kolan i newah egejn. Umówienie się na konkretną godzinę poskutkowało tym, że do gabinetu weszłam pół godziny później. „Awaria systemu” - usłyszałam. Jasne, najprościej zwalić na system. I to pewnie jeszcze Windows?

Koleś, PAN DOKTOR (na oko w moim wieku, czyli już wiem, że będę mieć do czynienia z wiedzą wyniesioną z książek, nie z doświadczenia, a zatem będzie śmiesznie) od mojego wejścia zrobił cudownie mądrą minę i się zaczęło. Na wdechu wyliczyłam gościowi, co jest grane, od kiedy boli, gdzie boli, jak boli, przy okazji czego boli („od dwóch tygodni boli przy okazji mojego życia, proszę pana” - powiedziałam). Na co on zasromał się wielce.

- Hm... - dobyło się z jego paszczy [smyr smyr – dobyło się z jego brody smyranej w ramach zakłopotania paluchami]
- Hmm... - dobyło się z paszczy znów.
- Myśli pan, że dolega mi „hm”? Nie słyszałam o takim urazie – wyraziłam powątpiewanie swe, podlane już lekkim wkurwieniem, bo nic nie wskazywało na to, żebym dowiedziała się tu czegokolwiek ponadto, co już wiem.
- Wie pani, to dziwne. Bo nic pani tu nie wystaje, nic się nie WYBULIŁO, widzę tylko lekkie opuchnięcie. Może panią gdzieś przewiało? Klimatyzację ma pani w pracy?
- Nie – odparłam, żeby mu nie ułatwiać. No kurwa, mam i co z tego, debilu prosty??
- Hmmm, to dziwne. [smyr, smyr – znowu paluchy na brodzie].
- Wie pan, to może ja do „Archiwum X” się udam? - zaproponowałam.
- Nie, nie, nie... [dryp, dryp po brodzie].
- Proszę pana, może – skoro pan nie wie i żaden objaw NIC panu nie mówi – wypisze mi pan fachowe skierowanie na coś, co mogłoby pana NAPROWADZIĆ na jakiś konkretny ślad?
- Co? A skierowanie. Tak. Skierowanie. Na co by pani chciała? [moje oczy jak talerz obiadowy z serii ślubnej Rosenthal]
- Na serię darmowego przytulania? - zadrwiłam. Kurwa twoja mać, nieuku!! Niech zgadnę, tatuś jest dyrektorem tej placówki?? - Może zacznijmy od starej dobrej szkoły i niech mnie rentgen SZCZELI? - zaproponowałam, jednocześnie zastanawiając się, kto tu do kogo przybył z wizytą.
- Dobra. Nie ma sprawy [dryp, dryp, długopisem po świstku]. A tu ma pani receptę na...

JAK, KRWA, MYŚLICIE, NA CO?????

- ... ketonal. Bo do czasu zrobienia zdjęcia i jego opisu, może panią ciągle boleć.

Spojrzałam na niego, jakby to było moje dziecko, kóre oświadcza, że jego wybór drogi życiowej to kolekcjonowanie bawołów.
Po czym pierdolnąwszy się z plaskacza w uda, wstałam i WYSZŁAM.

Ciągle wydaje mi się, że to zwyczajnie był któryś z odcinków „Mamy cię”.

Na razie mam dosyć. Niech mnie nakurwia. W tym tygodniu już do żadnego tępaka nie pójdę.

Chyba, że to będzie AMBITNY tępak:



to wtedy tak.

Dane wyjazdu:
43.65 km 0.00 km teren
01:44 h 25.18 km/h:
Maks. pr.:40.50 km/h
Temperatura:21.0
HR max:177 ( 92%)
HR avg:139 ( 72%)
Podjazdy: 29 m
Kalorie: 740 kcal

Gdzie ten księżyc, czyli w butach gówno widać

Środa, 15 czerwca 2011 · dodano: 16.06.2011 | Komentarze 6

Wróciłam se ja do domu, przesadziłam zad na wyścigowego Speca, bo i Faścik i Maciek nakazali raz dziennie zakręcić kołem, żeby mleczko się nie zwarzyło. To sem pomyślała, że po co kręcić na sucho, jak można jeszcze wyjść i pośmigać se pod gołym niebkiem, gdzie oczom ludu ponoć miało ukazać się zaćmienie księżyca.

Taaaaaaa, zasranie kuźwa. Księżyca nie widać było, a co dopiero tu mówić o zaćmieniu. A na mostach tabuny naiwniaków z lufami aparatów o długości wędki rekordzistki.
INTERNETA NIE MATA? - chciało mię się wrzasnąć;)


Rakieto-rower odchudzony przez Faścika idzie jak SZCZAŁA i w sumie tak naprawdę dotarło to do mnie przy okazji jazdy bez tej całej maratonowej napinki i po przesiadce z hiperciężkiego Centuriona.

Jak na dzień spod znaku krwiodawstwa, suma obu tudejowych kilodystansów całkiem zacna. Na kręcenie Specem nie zabrałam nic, nawet picia i kasy, tylko pragnienie chyba ściągnęło mnie do domu i nie pozwoliło zakończyć dnia z przejechaną stówką, a zabrakło niewiele.

Świetne są te dzieciaki w tym klipie:


Ryan Gosling też jest niczego sobie;)

Dane wyjazdu:
86.47 km 12.54 km teren
03:30 h 24.71 km/h:
Maks. pr.:42.50 km/h
Temperatura:26.0
HR max:190 ( 98%)
HR avg:140 ( 72%)
Podjazdy: 34 m
Kalorie: 1393 kcal

Wyleczyłam się z choroby motocyklowej

Wtorek, 14 czerwca 2011 · dodano: 16.06.2011 | Komentarze 9

Wpis produkuję w czwartek, do którego zaprowadziły mnie cztery dni trafiania na wypadek motoru. We wtorek załatwiony koleś na Żytniej przez babę, która wymusiła pierwszeństwo, w środę na Puławskiej dzwon w starciu samochód vs. motor, w czwartek motocyklista nie dał rady nie trafić pieszego, który wbiegł mu na ulicę. Dziękuję bardzo. Chyba spalę swoje prawko, żeby mnie nie korciło wydać kasę na motor. A korci.

Inna sprawa, że na rowerze czuję się kurważ równie bezpiecznie.


Rano pomykam se do pracy Górczewską i kto mnie dogania? Osakwiony Goro! No to dojechaliśmy TUGEDA do Ronda Zesr... Tfu! Zesłańców Syberyjskich, gdzie rozjechaliśmy się w strony swe, a wcześniej wymieniwszy się wrażeniami z Rawy. Ja jeszcze przed pracą zajechałam do Czarnego po klucz do kasety, jednakowoż Czarny obsłużył mnie na miejscu i sam uciszył tłukącą się sukę. Być może to dlatego, że jak poprzednim razem pożyczyłam klucz, to dzierżyłam go przy sobie z półtora miesiąca.

Iwningiem zaś cięłam po robocie wzdłuż Wału, żeby wskoczyć se na ścieżkę im. Obcego17. I kto wówczas do mnie zadzwonił? Obcy17, przemieszczający się (ZDRAJCA!!:D) blachosmrodem. On ma chyba to w mitochondrium, że zawsze będzie ględził coś o dziecięcym rowerku, ma jednakowoż takie szczęście, że posiadam słuch selektywny i słyszę tylko to, co chcę słyszeć. Co zatem tam sobie pultałeś pod nosem, Marcinku?:D

Lubię o to:
&feature=related

no:)